Читать книгу Łowcy szpiegów - Tomasz Awłasewicz - Страница 7

Оглавление

Wczesnym rankiem 22 czerwca 1979 roku na warszawską Sadybę przyjechali funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa należący do specjalnej grupy operacyjnej. Zaparkowali w pobliżu ulicy Augustyna Locciego i z oddali obserwowali znajdujący się przy niej budynek z numerem trzy. O godzinie 7.25 za kierownicą stojącego przed domem brązowego audi 80 siadł elegancko ubrany mężczyzna i wraz z dwoma nastoletnimi synami ruszył w drogę. Daleko nie zajechał – tuż za rogiem został zatrzymany przez podstawionego funkcjonariusza w mundurze Milicji Obywatelskiej. Kontrola ledwie się zaczęła, gdy do auta niespodziewanie podeszli ubrani w garnitury funkcjonariusze kontrwywiadu PRL i pochylili się nad kierowcą.

– Nie przedstawiliśmy się. Poprosiliśmy tylko, aby wysiadł z samochodu, a on powiedział: „Zaraz, spokojnie”, po czym patrzył dalej w teczkę z dokumentami: prawem jazdy i dowodem rejestracyjnym – opowiada mi podczas spotkania w jednej z warszawskich galerii handlowych oficer kontrwywiadu obecny wówczas na miejscu. – W ogóle nie zareagował, a nam nie wolno było dać mu nawet chwili na myślenie, na jakiekolwiek ruchy. Został więc złapany za ręce i pociągnięty na tyle energicznie, że wyskoczył z samochodu, dosłownie, jak korek. Widział pan kiedyś tak wielkie krople potu? – Wskazuje na paznokieć małego palca. – A ja widziałem. Chwilę po tym, jak został wyciągnięty z auta, zupełnie zbladł i na jego czole pojawiły się właśnie takie krople. Bardzo mi to zapadło w pamięć.

Trzymany mocno za nadgarstki i zdezorientowany mężczyzna został zaprowadzony do stojącego z tyłu nieoznakowanego auta i posadzony na tylnej kanapie, między dwoma funkcjonariuszami. Wydarzenia tamtego dnia zostały uwiecznione na taśmie filmowej. Na materiale widać dokładnie, jak jeden z oficerów knebluje zatrzymanego. Potem samochód odjeżdża w kierunku gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Aresztowany, któremu kontrwywiad nadaje pseudonim „Tramp”, przesłuchiwany jest przez rok. Izba Wojskowa Sądu Najwyższego skazuje go na karę śmierci za wieloletnie szpiegostwo na rzecz CIA. Kolejne miesiące mijają mu na układaniu słów, które wypowie przed egzekucją. W międzyczasie do Henryka Jabłońskiego, przewodniczącego Rady Państwa, trafiają listy z prośbą o ułaskawienie. Udaje się. Wyrok zostaje zmieniony na 25 lat pozbawienia wolności. „Tramp” ma szczęście. Niedługo później na terenie USA za szpiegostwo na rzecz Polaków zostaje aresztowany Marian Zacharski, na którym rządowi PRL bardzo zależy. Latami prowadzone są negocjacje w sprawie wymiany. W końcu Amerykanie zgadzają się oddać Zacharskiego, ale w zamian chcą dostać między innymi „Trampa”.

11 czerwca 1985 roku na łączącym Poczdam i Berlin moście Glienicke, zwanym też mostem szpiegów, dochodzi do wymiany, podczas której wolność odzyskują agenci różnych narodowości. Wśród nich jest „Tramp”. Po zachodniej stronie czekają już na niego amerykańskie służby specjalne. Znika bez śladu.

Przez ponad trzydzieści lat dziennikarze i historycy spekulują, co mogło się z nim stać. Padają głosy, że on i inni szpiedzy żyją pod zmienionymi nazwiskami w rozmaitych zakątkach Stanów Zjednoczonych. Niektórzy twierdzą też, że „Tramp” po uzyskaniu nowej tożsamości rozpoczął drugie życie w Grecji. Właśnie te intrygujące teorie powodują, że na początku 2016 roku postanawiam zrobić wszystko, aby go odnaleźć.

Poszukiwania „Trampa”, czyli mężczyzny, który naprawdę nazywa się Leszek Chróst, wyglądają początkowo obiecująco. Już pierwszego dnia odnajduję w sieci kilka numerów telefonów zarejestrowanych na jego nazwisko na terenie USA. Przez kolejne tygodnie próbuję się dodzwonić – bez skutku. Jak się potem okazuje, ani pod nimi, ani pod adresami do nich przypisanymi nie mam prawa go odnaleźć. Nikt, nawet najbliżsi sąsiedzi, do których akurat udaje mi się dodzwonić, nie mają pojęcia, kim jest Leszek Chróst. Jak gdyby nigdy nie istniał. Jego rodzina nie odpowiada na próby kontaktu. Sześć miesięcy zajmuje mi znalezienie sposobu na nawiązanie kontaktu z nim samym. Aż wreszcie siedzę już na kanapie jego mieszkania na dalekich przedmieściach jednego z dużych amerykańskich miast. Spotkanie z nim jest niepowtarzalną okazją do tego, aby się dowiedzieć, jak Amerykanie układali życie szpiegom, którzy przeszli na ich stronę.

***

Warszawa, lata sześćdziesiąte XX wieku. Z gmachu MSW przy ulicy Rakowieckiej wychodzi jeden z pracowników. Początkowo zmierza w kierunku swojego domu, jak co dzień. Po przejściu paruset metrów skręca jednak niespodziewanie w małą uliczkę. Podchodzi do zaparkowanego tam pięknego amerykańskiego chevroleta impali. Wyjmuje klucze z teczki, otwiera drzwi i siada za kierownicą. Jedzie w kierunku ulicy Puławskiej i dalej na południe od stolicy. Po dwóch godzinach jazdy skręca w boczną dróżkę, do lasu. Wysiada z auta, z bagażnika wyjmuje siatkę, a z niej dyplomatyczne tablice rejestracyjne. Zakłada je w miejsce warszawskich, które miał do tej pory. Siada na tylnym siedzeniu, zdejmuje garnitur. Wkłada inny, sprowadzony z Zachodu, nietypowy. Z teczki wyjmuje dokumenty, w tym amerykański paszport. Kładzie je w schowku i wraca na trasę. Mniej więcej za pół godziny, zaraz przed wjazdem do niewielkiego miasta, znów skręca w polną drogę i zatrzymuje auto. Gasi silnik, patrzy na zegarek, rozgląda się i szybkim ruchem wyjmuje schowany pod siedzeniem duży magnetofon. Włącza nagrywanie. Po piętnastu minutach do samochodu podchodzi mężczyzna. Puka w szybę, po czym otwiera drzwi i zajmuje miejsce pasażera.

– Pamiętam to jak dziś. Usiadł, złapał za rant siedziska, pobujał się i powiedział: „O! Dobre! Widać, że amerykańskie” – mówi mi dziś kierowca chevroleta.

***

Ta książka ma być nowym spojrzeniem na rozgrywkę pomiędzy polskimi służbami a CIA. Historie takich szpiegów, jak Ryszard Kukliński, Jerzy Pawłowski czy właśnie Leszek Chróst, opowiada się zazwyczaj, skupiając uwagę tylko na poczynaniach ich samych. A co z działaniami tej drugiej strony, czyli kontrwywiadu PRL? Jego funkcjonariuszy nazywano łowcami szpiegów. Jakimi metodami dążyli do wykrycia agentów? W jaki sposób prowadzili obserwację? Jak zakładali podsłuchy? W tej książce przedstawiam codzienną pracę obu stron. Bez oceniania, bez politycznych uprzedzeń chcę opowiedzieć o metodach działania profesjonalistów z polskich i amerykańskich służb specjalnych.

Kiedy rozpoczynałem pracę nad książką, wypisałem sobie na kartce nazwiska osób, z którymi chciałem porozmawiać. Wśród nich był generał Gromosław Czempiński, który zgodził się na spotkanie. Niewielu ludzi wie, że przez pewien czas pracował on w Departamencie II MSW – kontrwywiadowczym. Ze względu na to, jak znany jest dziś, wydawałoby się, że powinien zajmować pierwsze miejsce na mojej liście. Na samej górze widniało jednak zupełnie inne nazwisko.

Gdy mówimy o agentach CIA, wspominamy o Ryszardzie Kuklińskim. Gdy opowiadamy o wywiadzie PRL – wymieniamy Mariana Zacharskiego. Gdy porusza się temat kontrwywiadu PRL, wydawać się może, że nie ma takiej postaci. A jednak jest. Byli oficerowie kontrwywiadu wymieniają cały czas jedno nazwisko.

– Ja do kontrwywiadu trafiłem z wywiadu na chwilę, z kolegą – powiedział mi generał Czempiński. – Myślę, że kontrwywiad na naszej obecności bardzo skorzystał, ale my też skorzystaliśmy, w szczególności ze względu na pracującego tam pułkownika Twerda; był on jedynym człowiekiem, którego my tam szczerze podziwialiśmy.

Inny funkcjonariusz z wydziału powiedział mi natomiast: – Po upadku PRL wysoki oficer Urzędu Ochrony Państwa został poproszony przez Amerykanów o umożliwienie spotkania z człowiekiem będącym już wówczas na emeryturze. Chodziło o pułkownika Twerda. CIA chciała poznać osobę, która przez lata zimnej wojny doprowadziła do aresztowania tylu jej ludzi.

Pułkownik Zbigniew Twerd to dawny naczelnik Wydziału I Departamentu II MSW, czyli tak zwanego amerykańskiego. To właśnie ta komórka była odpowiedzialna za walkę ze szpiegami CIA. Odnalezienie go zajęło mi półtora miesiąca. Pułkownik jakiś czas temu wyprowadził się z mieszkania, w którym mieszkał przez lata. Nikt nie wiedział, gdzie go szukać. Nie znajdziemy żadnej jego współczesnej fotografii w internecie, żadnego wywiadu poza jednym, telewizyjnym, sprzed lat. Siedzi podczas niego tyłem do kamery, nie widać jego twarzy, przedstawiany jest jako „pułkownik Z.” – a więc nawet nie jako „pułkownik T.” Pokuszę się o tezę, że jeśli w Rosji nie żyje już analogiczna osoba ze struktur KGB, to urodzony w 1932 roku pułkownik Twerd prawdopodobnie jest kimś, kto na całym świecie wie najwięcej o działaniach kontrwywiadowczych wymierzonych w wywiad amerykański podczas zimnej wojny. Zgodził się ze mną o tym porozmawiać. Jak Czytelnik się już zapewne domyśla – to właśnie on korzystał z chevroleta impali.


Łowcy szpiegów

Подняться наверх