Читать книгу Łowcy szpiegów - Tomasz Awłasewicz - Страница 9
ОглавлениеPod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku pod samym nosem polskich służb rozpoczął się wielki marsz szpiegów. Ludzie chętni do współpracy z CIA wchodzili do budynku ambasady USA drzwiami i oknami, pisali listy, dzwonili. „Oferenci”, czyli osoby proponujące swoje usługi obcym służbom, stali się prawdziwą zmorą kontrwywiadu PRL i byli nią już do końca. Stanowili też w pewnym sensie źródło stresu Amerykanów. Nie ma prostszego sposobu na prowokację niż podstawienie wywiadowi swojego człowieka. CIA musiała więc wychwycić tych, którzy byli „czyści”, ale żeby w ogóle było o czym rozmawiać, ochotnik musiał najpierw do niej dotrzeć. A jeśli wybrał niewłaściwą drogę – trafiał wprost na spotkanie z funkcjonariuszami naszych służb.
Klasyką gatunku jest historia pewnego zamościanina, który napisał pod koniec 1958 roku anonimowy list do ambasady USA. Twierdził, że może przekazać informacje na temat polskiego lotnictwa. Miały one dotyczyć sprzętu bojowego, urządzeń radiolokacyjnych i radiopelengatorów pracujących na terenie kraju. Aby uwiarygodnić się w oczach Amerykanów, mężczyzna podał bliższe dane techniczne jednego z urządzeń. Jednocześnie pisał, że ma brata w amerykańskim wojsku. Chęć nawiązania współpracy z nim nakazywał potwierdzić przez zamieszczenie jakichkolwiek podziękowań w „Kurierze Lubelskim”, podpisanych „Wdzięczny”. Sam podpisywał się „Oddany”. List nigdy nie dotarł do Amerykanów, trafił natomiast w ręce funkcjonariuszy SB*, którzy poinformowali o nim wojsko i zapytali o dokładne parametry radiolokatora, o którym wspominał nieznany nadawca. Analiza tych danych wykazała, że autorem listu mógł być ktoś faktycznie pracujący w armii, a nawet w samym Dowództwie Wojsk Lotniczych. MSW poinformowano, że wszelkie informacje dotyczące owego urządzenia stanowią ścisłą tajemnicę państwową.
Oferent zapowiedział w liście, że jeśli w umówionej gazecie ukażą się podziękowania, to przyjdzie osobiście do ambasady USA w Warszawie i poinformuje urzędnika, że o przybycie prosił go „pan Wdzięczny”. Prawdopodobnie był to celowy zabieg mający dodatkowo zabezpieczyć go przed ewentualną zasadzką zastawioną przez polskie służby, bowiem szansa na to, że trafi na spotkanie z oficerem kontrwywiadu wewnątrz placówki dyplomatycznej, była bardzo znikoma. O tym, że mężczyzna specjalnie zażądał spotkania właśnie tam i zdawał sobie sprawę z zagrożenia, mogą też świadczyć inne podjęte przez niego kroki – w liście twierdził na przykład, że brzydki charakter jego pisma wynika z faktu, iż ma na sobie rękawiczki mające zapobiec pozostawieniu na papierze linii papilarnych. Nasi wiedzieli więc, że mają do czynienia z kimś, kto orientuje się w metodach działania kontrwywiadu. Należało bezwzględnie doprowadzić do spotkania z oferentem w terenie, w dodatku tylko i wyłącznie za pomocą krótkiego ogłoszenia w gazecie. Innej formy komunikacji nie można było zastosować, bo nie wiedziano przecież, kim jest mężczyzna. MSW wpadło więc na pomysł zamieszczenia anonsu następującej treści: „Dziękuję Pani za przesłanie zguby. Proszę mnie nie odwiedzać ze względu na panującą u mnie chorobę. Czekam na Pani list z propozycją spotkania. Wdzięczny”.
Ogłoszenie, które ukazało się 24 stycznia 1959 roku w „Kurierze Lubelskim”, zostało zauważone przez oferenta, mimo że ukazało się po upływie dziesięciu dni od wyznaczonego przez niego terminu. Jeszcze tego samego dnia wrzucił do skrzynki pocztowej list, w którym wyrażał swój niepokój, słusznie podejrzewając, że jego wiadomość mogła wpaść w niepowołane ręce. W związku ze swoją niepewnością nakazał „ambasadzie USA” wpisać w następnym anonsie inicjały rzekomego znajomego, który ubiega się o wizę. W tym celu podał numer, pod którym został zarejestrowany wniosek tej osoby. Pomysł wydawał się znakomity, przecież jedynie Amerykanie mogli znać takie dane. Polskie służby zdołały jednak ustalić, że osobą zarejestrowaną pod wskazanym numerem w ambasadzie jest mieszkaniec Zamościa – Lucjan W. Po porównaniu jego charakteru pisma z tym, który miał „Oddany”, szybko zorientowano się, że oferent i rzekomy „kolega” to ta sama osoba. Mężczyzna mający wówczas niecałe dwadzieścia dwa lata w latach 1955–1957 był w wojsku i uczęszczał do oficerskiej szkoły lotniczej, co tłumaczyło rodzaj oferowanych przez niego danych.
Mimo ustalenia personaliów oferenta Służba Bezpieczeństwa nie mogła go jeszcze aresztować. Potrzebowano więcej dowodów. Z podejrzanym komunikowano się więc dalej, w końcu polecając mu zjawić się 13 marca 1959 roku przy wjeździe do Zamościa, na szosie lubelskiej. Miał tam poszukiwać samochodu z zagranicznymi numerami rejestracyjnymi. Takie tablice kontrwywiad założył na mercedesa pożyczonego od pionu obserwacji Służby Bezpieczeństwa. Auto oddano w ręce dwóch funkcjonariuszy z Departamentu II, którzy podając się za Amerykanów, spotkali się z Lucjanem W. Kilka dni później został aresztowany.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
* Wywiad i kontrwywiad cieszyły się w MSW dość dużą samodzielnością, niemniej ulokowano je w strukturach Służby Bezpieczeństwa. Dopiero w latach osiemdziesiątych podjęto wyraźną próbę wyodrębnienia ich, tworząc Służbę Wywiadu i Kontrwywiadu.