Читать книгу Ta nasza młodość... Jak dorastało się w PRL - Tomasz Ławecki - Страница 7

Rozdział 1
Młodzieńcze smaki i... smaczki

Оглавление

Pytanie, czym nakarmić dzieci, gdy sklepowe półki w okresie rządów Bolesława Bieruta i Władysława Gomułki świeciły pustkami (nie licząc butelek z octem), wielu polskim rodzinom spędzało sen z powiek. I chociaż poza trudnym powojennym okresem nie można mówić o głodowaniu Polaków, to jednak o zapewnienie młodemu pokoleniu prawidłowej diety nasi rodacy toczyli przez lata prawdziwe boje. Radykalna poprawa zaopatrzenia w żywność nastąpiła dopiero w czasach Edwarda Gierka. Gdy ster rządów przejęła ekipa Wojciecha Jaruzelskiego, znowu pojawiły się trudności aprowizacyjne i po raz kolejny wróciła kartkowa reglamentacja niektórych artykułów żywnościowych. Mimo to Polacy nie najgorzej radzili sobie zarówno z tym, jak i z wieloma innymi problemami. Co ciekawe, potrafili nawet się z tego śmiać, tworząc setki krążących po kraju dowcipów. „Do życia potrzeba kiełbasy i chleba” – pół żartem, pół serio śpiewały powojenne kapele piosenkę warszawskiej ulicy. A czego potrzebowali do życia młodzi ludzie tamtej epoki?

Odbudowa kraju ze zniszczeń wojennych dokonywała się powoli i w trudzie, a prawidłowe wyżywienie młodych, chociaż uznawano za priorytetowe, podobnie jak i „mas pracujących”, długo pozostawało w sferze pobożnych życzeń. Kłopoty z zaopatrzeniem, dzisiaj niewyobrażalne, były wtedy powszechne. Powojenny spadek produkcji rolnej i jej przetworów, spowodowany rabunkową gospodarką okupantów, prowadzącą między innymi do zniszczenia przemysłu, skutkował niedoborem produktów spożywczych pierwszej potrzeby. Konsekwencją było masowe niedożywienie społeczeństwa, w którym przez ponad dwadzieścia powojennych lat rodziło się dużo dzieci. W drugiej połowie lat 40. produkcja rolna zdecydowanie nie nadążała za przyrostem naturalnym. W rezultacie w pierwszych powojennych latach roczne spożycie produktów zbożowych wynosiło 132 kg na osobę, czyli o 4% mniej niż pod koniec lat 30., cukru – 7,4 kg, o 23% mniej, a mięsa – 8,6 kg, co oznaczało zmniejszenie konsumpcji aż o 56% w stosunku do tak krytykowanego wtedy okresu międzywojennego. W latach 1945–1946 odżywcza wartość jedzenia w przeliczeniu na osobę tylko nieznacznie przekraczała 1700 kcal, zaś w latach 1946–1947 osiągnęła 1970 kcal; kształtowała się zatem poniżej normy fizjologicznej, która 1700 kcal przewiduje dla dzieci w wieku 4–6 lat, ale na przykład dla młodych mężczyzn wynosi 3000–3700 kcal.

W tej sytuacji bardzo potrzebna okazała się pomoc udzielona polskiemu społeczeństwu przez utworzoną w 1943 roku w Waszyngtonie United Nations Relief and Rehabilitation Administration (UNRRA), czyli Administrację Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy. Założona z inicjatywy USA w celu pomocy wyniszczonym wojną narodom Europy i Azji, „Ciocia Unra”, bo taki przydomek zyskała nie tylko w młodzieżowym slangu, zaopatrywała nas bezpłatnie w latach 1945–1947 w żywność, odzież, leki i sprzęt medyczny, a ponadto w zwierzęta hodowlane i maszyny rolnicze, pozwalające możliwie szybko wyjść z powojennej biedy oraz samodzielnie stanąć gospodarczo na nogi. Na polski rynek trafiło między innymi kilka milionów pięciokilogramowych paczek żywnościowych, przeznaczonych pierwotnie dla wojska, w których znajdowały się konserwy mięsne, mleko w proszku i wiele innych brakujących w kraju artykułów. Według szacunków łączna wartość przekazanych wtedy Polsce darów przekroczyła 3 mld dolarów. W tej sytuacji zupełnie absurdalny wydaje się fakt, że władze komunistyczne nie udzieliły dalszej zgody na działalność UNRRA na terenie Polski. Była to decyzja polityczna, podjęta pod wpływem nacisku z ZSRR, podobnie zresztą jak odmowa przyjęcia pomocy finansowej w lipcu 1947 roku w ramach planu Marshalla. W konsekwencji od 1948 roku paczki z UNRRA przestały do Polski napływać i w ten sposób setki tysięcy osób, zwłaszcza dzieci oraz młodzież, pozostawiono samym sobie.


W pierwszym okresie, kiedy płace w polskiej gospodarce były dramatycznie niskie, dieta robotniczych rodzin sprowadzała się zwykle do chleba i ziemniaków. Mięso przekazywane przez chłopów w ramach obowiązkowych dostaw płodów rolnych trafiało bowiem przede wszystkim do wojska oraz resortów siłowych, jak milicja i Urząd Bezpieczeństwa. Skalę zjawiska, jakim było chroniczne niedożywienie młodych ludzi, łatwo można sobie wyobrazić na podstawie wspomnień sportowców. Trener Kazimierz Górski opowiadał na przykład o tym, że młodzi piłkarze nie wytrzymywali kondycyjnie całego spotkania i zdarzało się, że podczas zawodów mdleli z osłabienia. W tej sytuacji udział polskiej ekipy w rozgrywanych w 1948 roku V Zimowych Igrzyskach Olimpijskich w szwajcarskim St. Moritz urastał do rangi wyczynu, zwłaszcza że tylko alpejczykom i narciarzom klasycznym Polski Komitet Olimpijski zapewnił podróż koleją i zakupił niezbędne stroje sportowe. O sprzęt musieli zadbać już sami, podczas gdy reszta 29-osobowej reprezentacji, w tym hokeiści, nie otrzymali nawet tego minimum. Zdecydowali się pojechać na własną rękę. Zabrali ze sobą worki ze słoniną, która okazała się nie tylko treściwym pożywieniem, lecz także środkiem płatniczym, ponieważ nie wykupili biletów kolejowych.

Trudności zaopatrzeniowe przeciągnęły się na późniejsze lata i w diecie dla młodzieży wciąż brakowało nie tylko mięsa i wędlin, ale również lepszych gatunków sera oraz – przez znaczną część roku – owoców i warzyw. Niedobór witamin rekompensowano częściowo jedzeniem kwaszonych ogórków i kiszonej kapusty. Jesienią całe rodziny przygotowywały zapasy na zimę, wekując owoce i warzywa (zamrażanie przyszło później, wraz z upowszechnieniem się lodówek z zamrażarkami). Główki kapusty krojono za pomocą szatkownic i zakwaszano na zimę w dębowych beczkach. W latach 50. i 60. XX wieku w szkołach nie funkcjonowały jeszcze sklepiki z żywnością. Większość rodziców była zbyt zajęta pracą, żeby przygotowywać dzieciom kanapki i pakować je do tornistrów. O szkolnych obiadach także nie było mowy. Młodzież zatem brała sprawy w swoje ręce i robiła dla siebie i kolegów drugie (dla niektórych pierwsze) śniadanie przed lekcjami lub podczas dłuższej, piętnastominutowej przerwy w zajęciach. Bardziej obrotni uczniowie łączyli w ten sposób przyjemne z pożytecznym, zarabiając parę złotych na własne potrzeby na przygotowywanych i sprzedawanych na przerwach kanapkach (sami kupowali produkty).

W Polsce, w przeciwieństwie do innych państw „obozu socjalistycznego”, nie wprowadzono na szczęście kolektywizacji rolnictwa na szeroką skalę (w 1950 roku PGR-y zajmowały 9,6% użytków rolnych, zaś kilka procent spółdzielnie produkcyjne zwane kołchozami – w 1953 roku 6,7%), dzięki czemu produkcja żywności stopniowo rosła, zwłaszcza że w latach 60. wytwarzano i stosowano w uprawach coraz więcej nawozów sztucznych. Tyle tylko, że z jednej strony Polaków szybko przybywało, a z drugiej – zwiększał się z góry ustalany przez państwo eksport (obowiązywała wtedy centralnie sterowana gospodarka planowa), zwłaszcza najmniej opłacalny, chociażby z powodu niekorzystnych przeliczników na rubel transferowy – do ZSRR. I właśnie ta druga przyczyna w społecznym odczuciu była najważniejsza, jeśli chodzi o ciągłe niedobory produktów żywnościowych. Stąd zresztą wzięły się niezliczone dowcipy na temat „owocnej współpracy” polsko-radzieckiej.

Trudności zaopatrzeniowe łagodził utrzymujący się praktycznie od czasów okupacji wolny rynek, na którym można było kupić niemal wszystko, ale po znacznie wyż-szych cenach. Powstał też dobrze funkcjonujący handel łańcuszkowy, zorganizowany przez osoby zajmujące się nielegalnym wykupem towarów oraz grono licznych pośredników odsprzedających je na wolnym rynku, który władze nazywały „czarnym”. Pośrednicy zarabiali krocie, dostarczając mieszkańcom miast nie tylko żywność kupowaną bezpośrednio od chłopów, lecz także towary przemysłowe zdobywane nielegalnie od państwowych hurtowników, które następnie sprzedawali po wyższej cenie na bazarach. Podczas gdy sklepowe półki świeciły pustkami, czarny rynek stanowił prawdziwy skarbiec przeróżnych dóbr. Wiele towarów żywnościowych, jak świeży drób, nabiał czy nowalijki, dostępnych było tradycyjnie przede wszystkim na bazarach, a to właśnie stanowiło ważny element ówczesnej diety dziecięcej i młodzieżowej. Trudno się zatem dziwić, że bazary – jak Różyckiego i Polna w Warszawie – obrosły w legendę, zajmując trwałe miejsce nawet w literaturze, czego najlepszym przykładem jest Dziennik 1954 oraz powieść Zły Leopolda Tyrmanda.

Co ciekawe, w ciągu kilku pierwszych lat po wojnie władze komunistyczne nie zajmowały się specjalnie tym zjawiskiem albo też świadomie przymykały na nie oko. Kapele ludowe wciąż śpiewały „kulinarne” utwory z filmu Leonarda Buczkowskiego Zakazane piosenki (1946, premiera 1947), na przykład Kto handluje, ten żyje: „Spod serca kap, kap / Słonina i schab, / Do tego dwa balerony. / Gdy on się zachwyca, / Wypada polędwica, / I boczek nieosolony”. A skoro Niemcy nie zniszczyli czarnego rynku, to znaczy, że jest on niezniszczalny, tłumaczyli sobie handlarze. Mylili się jednak bardzo, ponieważ już w listopadzie 1945 roku powstała Komisja Specjalna do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, zajmująca się zwalczaniem wszelkich nieprawidłowości gospodarczych. Wyposażeni w broń funkcjonariusze państwowi ruszyli na targowiska oraz do prywatnych sklepów i hurtowni, żeby wytępić „całe zło”, napiętnować handlarzy i kułaków (tak mówiono o bogatych chłopach), bo ideologia komunistyczna zakładała dzielenie wszystkiego po równo. Wiele lat później, za czasów Gomułki, pojawiły się parodie przemówień towarzysza Wiesława. Polskę obiegła wtedy opowieść o tym „sprawiedliwym” dzieleniu dóbr żywnościowych, tak oto spuentowana: „A komu będzie za mało, ten dostanie jeszcze po ryju”.

W taki właśnie sposób działała Komisja. Znajomych i dających łapówki zostawiała w spokoju, na innych nakładała wysokie grzywny bądź konfiskowała im majątek. Ponadto miała prawo ścigania osób łamiących drakońskie przepisy, oskarżania i orzekania winy, a nawet kierowania niesubordynowanych obywateli do obozów pracy. Czasami, żeby trafić na czarną listę, wystarczył anonimowy donos. Jednak przez dwa pierwsze lata Komisja działała opieszale, zapewne z powodu powszechnego łapownictwa. Wszystko się zmieniło po kwietniowym plenum KC PPR z 1947 roku, kiedy to winą za fatalną sytuację rynkową obarczono zamożniejszych chłopów i handlarzy. I to oni, a nie skorumpowani urzędnicy państwowi, mieli ponieść karę za „bałagan, dezorganizację, anarchię, zdziczenie, barbarzyństwo, demoralizację” – jak stwierdzili towarzysze podczas plenum. Armia funkcjonariuszy Komisji zaczęła teraz bezwzględnie tępić kułaków, drobnych rzemieślników, sklepikarzy i hurtowników, rozpoczynając słynną „bitwę o handel”. Szybko zniszczono sieć prywatnych hurtowni i sklepów, narzucając na drobną przedsiębiorczość kolosalne podatki. Włączyły się w tę nierówną walkę sterowane przez władze media, w tym tuba propagandowa, jaką była wówczas wydawana co tydzień i pokazywana przed każdym filmem Polska Kronika Filmowa. Na efekt nagonki Polacy nie musieli długo czekać. Był on jednak żałosny. Zamiast spodziewanej i obiecanej obywatelom poprawy warunków życia nastąpił regres. W 1951 roku przywrócono bowiem, po zaledwie trzech latach, kartki na żywność oraz wiele produktów przemysłowych. Oczywiście ogłoszono zwycięstwo nad prywaciarzami, ale to, że było ono pyrrusowe, przemilczano.

Okres po odwilży w 1956 roku przeszedł do historii polskiego żywienia jako mięsna racja stanu. Kojarzony jest przede wszystkim z okresem Gomułkowskim, kiedy mięso, z braku wielu innych produktów, stanowiło podstawę polskiego żywienia. Tymczasem prawidłowy rozwój młodego organizmu wymaga – jak dowodzą współcześni dietetycy – zrównoważonego dostarczania mu ponad 60 składników odżywczych. W tamtym okresie upowszechniła się teoria, że dzieciom i młodzieży należy zapewnić przede wszystkim – z racji zwiększonego zapotrzebowania na nabiał – świeże mleko, masło, sery, jajka, a ponadto owoce i warzywa. Z zakupem tych produktów nie było na ogół większych problemów, chociaż na przykład przez długie lata brakowało wiosną jabłek i innych owoców, ponieważ system prawidłowego ich przechowywania dopiero się tworzył, a na zakup cytrusów czy bananów ciągle brakowało dewiz. Toteż, zwykle w okolicach świąt Bożego Narodzenia, media nagłośniały fakt, że oto płynie do Polski statek z cytrusami. Dziś podniosły głos spikera PKF zapowiadający luksusy wywołuje rozbawienie, ale wtedy komentowano raczej: „małe, a cieszy”.

Cytrusów na polskim rynku stale zresztą brakowało. Wielu Polaków sądziło, że główną przyczyną tych oraz innych niedoborów była sztucznie utrzymywana stała cena i w związku z tym import stawał się nieopłacalny. Lecz to tylko część prawdy. Dziś wiadomo, że to system gospodarczy był niewydolny, a w epoce Gierkowskiej – z powodu obowiązującej reglamentacji – lepsze towary, w tym konserwowane szynki krajowej produkcji oraz importowane owoce, zamożniejsza część społeczeństwa kupowała w sklepach Pewexu. Cena tych towarów, po przeliczeniu na złotówki sztucznie zawyżonego kursu dolara, była niekiedy kilka razy wyższa niż w zwykłych sklepach. W ten sposób obywateli podzielono na dwie kategorie, co najlepiej obrazuje popularna w tamtym okresie „turystyczna” piosenka: „Pieniążki kto ma, ten jedzie autobusem, / A kto pieniążków nie ma, ten goni za nim kłusem […] / Pieniążki kto ma, ten jada czekoladę, / A kto pieniążków nie ma, ten wpycha marmoladę”.

Dla wielu młodych ludzi czekolada z piosenki stanowiła prawdziwy rarytas, głównie ze względu na cenę, ale trzeba przyznać, że jakość ówczesnych wyrobów, szczególnie wedlowskich, była wysoka. „Psucie” towarów zaczęło się dopiero w latach 80., kiedy na rynku pojawiły się wyroby czekolado-podobne. Z powodu braku dewiz nastąpiły długotrwałe trudności z zakupem kakao. Aby podtrzymać produkcję, zastępowano je tłuszczami innych roślin tropikalnych, a nawet rodzimym olejem rzepakowym. Dlatego znacznie gorsze od prawdziwej czekolady wyroby czekoladopodobne kojarzą się do dziś ze schyłkowym okresem PRL-u.

W latach 50., 60. i 70. wyroby cukiernicze były relatywnie tanie, jak chociażby sprzedawane na wagę landrynki czy cukierki o wdzięcznej nazwie kukułki, które dzieci z tamtej epoki pamiętają do dziś, podobnie jak delikatny smak raczków, krówek oraz pszczółek (cukierki te zresztą przetrwały i także dziś możemy się cieszyć ich smakiem). Asortyment był wprawdzie niewielki, ale jakość dobra, chociażby dlatego, że powszechne „ulepszanie” żywności pojawiło się znacznie później.

Co zatem stanowiło w latach 60. i 70. podstawę wyżywienia młodzieży? Przede wszystkim pieczywo, mleko, łatwo dostępne twarożki oraz białe sery i trudniej dostępne „żółte”, bo tak je wtedy nazywano, gotowane kasze, w tym gryczana, polewana zwykle tłuszczem ze skwarkami (dzieci karmiono kaszą manną gotowaną na mleku), wyroby mączne w rodzaju pierogów ruskich czy z serem i śmietaną, serwowane także w popularnych barach mlecznych, jajecznice, jajka sadzone na boczku i oczywiście zupy – od pomidorowej po grzybową. Mięso, w tym przysłowiowy schabowy z ziemniakami i kapustą, to potrawy droższe, przygotowywane w domach „od święta”, a w zbiorowych punktach żywienia serwowane w restauracjach i stołówkach zakładowych. Znacząca dla diety była też dostępność świeżych ryb. Śledzie uważano za jedzenie dla ubogich, podobnie jak na przykład wędzone dorsze. W latach 70., kiedy po Polsce krążyło wiele wykpiwających komunistyczne władze dowcipów, często niewybrednych, można było usłyszeć antyreklamę w rodzaju „jedzcie dorsze, g...no gorsze”. Dlatego, patrząc na tamten okres z punktu widzenia ówczesnych niedogodności, zwłaszcza braków w zaopatrzeniu w żywność i na jej reglamentację w postaci systemu kartkowego, warto pamiętać też o wielu aspektach pozytywnych.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ta nasza młodość... Jak dorastało się w PRL

Подняться наверх