Читать книгу Toksyczni - Tomasz Duszyński - Страница 5
PROLOG
ОглавлениеŚRODA, 21.50
Jak to się, kurwa, stało?
Maks w krótkich, bolesnych przebłyskach świadomości wciąż nie potrafił zrozumieć, że to się dzieje naprawdę. Że cały ten szajs dotyczy jego osoby, jego połamanych gnatów. Miał wrażenie, że ogląda jeden z tych popieprzonych filmów, w których stylizowani na twardzieli frajerzy odgrywają napakowaną adrenaliną scenkę. Kolesie zajechali mu drogę, a potem wyciągnęli z samochodu. Dostał bejsbolem w brzuch, potem poprawili po kulasach. Usłyszał chrzęst w rzepce kolanowej, ten dźwięk przypominał mu niedzielny obiad u teściów, gdy żona dogryzała chrząstki, żeby dostać się do szpiku.
Ból był piekielny, ale do niego można się przyzwyczaić. Gorzej ze świadomością, że coś poszło strasznie nie tak, że skończy nawet nie na OIOM-ie, ale w cholernej jesionce z krzyżykiem na wieku.
– Gdzie walizka?!
Maks opierał się plecami o maskę samochodu, półleżąc, popatrzył w górę.
Nie znał tego karka. Młody, może około trzydziestki. Miał już zmarszczki, ale podobne bruzdy zdobiły ryje wielu takich jak on, przerzucających żelastwo na siłowniach. Maks niemal widział go, jak wyciska ponad setkę złomu z wytrzeszczem w oczach i żyłami buzującymi na łysej czaszce.
– Gdzie to masz, złamasie?!
Spod bluzy wyskoczył złoty łańcuszek z Jezusem na krzyżu. Zakołysał się nad głową Maksa, a ten wpatrywał się w krucyfiks jak sparaliżowany, z szeroko otwartą gębą. Miał wrażenie, że Jezus właśnie w tej chwili mu pogroził, nie tyle palcem, ile całym sobą.
– Nie udawaj, że nie słyszysz, skurwielu!
Bulwiaste paluchy zacisnęły się na tchawicy Maksa. Na wierzchu dłoni karka zobaczył tatuaż: ogarniające całą rękę płomienie, do tego napis: „Modlitwa za umierających”.
Krew eksplodowała w czaszce. Chciałby kopnąć tamtego, ale nogę miał wyjętą z życiorysu.
– Mam! Spadła pod fotel, możemy spierdalać.
Trzasnęły drzwiczki samochodu Maksa. Przed chwilą jeden z tych cweli wygramolił się z tylnego siedzenia.
W sumie było ich czterech. Wszyscy wpatrywali się teraz w niego z jakąś tępą fascynacją, patrzyli jak na wymierający gatunek. Maks wiedział, że będą wracać do tej chwili wiele razy, poczuli krew, tuczniki. Kto wie, może posmakują w tym bardziej niż w kolejnych sesjach na siłowni.
Zrobiło mu się żal, swojej kochanki, apartamentu, na który dał zaliczkę miesiąc wcześniej, dzieciaków, które żona miała mu urodzić. Nawet pieprzonego hibiskusa, którego dostał na urodziny, a który miał stanąć w jego salonie.
Wiedział, czym ryzykuje, ale przecież na co dzień nie myśli się o najgorszym. Pracował dla rekina, a w oceanie, w którym pływali tacy jak on, było wiele innych żarłocznych ryb. Był głupi, jeśli wydawało mu się, że samo nazwisko szefa wszystkich odstraszy. Koleś trząsł połową Wrocławia, kurwa, on rozdawał karty na rynkach finansowych w Polsce i za granicą. Kto byłby na tyle głupi, żeby z nim zadzierać? Kto? Maks odnalazł nagle w tej konkluzji ziarnko nadziei.
– Wy chyba, kurwa, nie wiecie, kogo…
– Stul ryja!
Zęby zazgrzytały na lufie. Górna warga pękła jak dojrzały owoc, a jedynka ukruszyła się niczym porcelanowy bibelot. Odchylił głowę do tyłu, ale to tylko pogorszyło sprawę. Muszka rozcięła podniebienie. Maksem wstrząsnął odruch wymiotny, pociągnęło go żółcią.
– Co, nie brałeś do buzi?
Ten wyglądał na przywódcę tych złamasów. Wysoki jak tyczka koleś, nienaturalnie rozrośnięty pod skórzaną kurtką. Krzywił się coraz bardziej. Wyszarpnął broń i odsunął się z obrzydzeniem, jakby się bał, że ofiara zarzyga mu wypasione sportowe buty. Potem pochylił się i uderzył. Stal obiła kość policzkową i rozorała skórę Maksa.
Opadł na bok. Dłonie przejechały po miękkiej ziemi. Ogarnęła go słabość, ledwie zapanował nad zwieraczami. W kilka sekund policzek wypełnił się osoczem i napuchł. Pod okiem wyrósł guz większy od piłeczki pingpongowej i przysłonił mu widok. Nie żeby było co oglądać.
– Otwieraj pierdoloną walizkę, słyszysz? Otwieraj ją, trupie!
Kurwa. Dlaczego wciąż wierzył, że to przypadek, cholerny pech. Oni wiedzieli, kogo zatrzymują, musieli wiedzieć, co wiezie. Tylko skąd, kto puścił parę?
Maks starał się zebrać myśli, ale były w strzępach, jakby ktoś przemielił je w niszczarce. Co mógł zrobić? Działaj Maks, mów coś.
Powinni wiedzieć, że wdepną w gówno po czubki uszu, że nikt nie zostawi tak tej sprawy. On sam nie jest wart funta kłaków, ale był czyjąś własnością, psem na posyłki. Psa, który ma właściciela, nie zabija się ot tak.
– Zastanów się, co robisz. – Maks, wypowiadając te słowa, czuł jeszcze metaliczny smak gnata. – Kurwa, nas się nie rusza…
– Gówna się nie rusza!
Jeden z tych obleśnych typów zaśmiał się nerwowo jak przygłup. Maks popatrzył w jego stronę. Musiał zmrużyć oczy. Światła reflektorów starego mercedesa wdarły się do mózgu niczym rozżarzone pręty. Z mózgu zrobiły wodnistą breję.
– Odejdziecie… zostawimy tę sprawę. Pomyłki się zdarzają.
Maks zdał sobie sprawę, że sepleni, zrobiło mu się żal ukruszonej jedynki.
– Zabierajmy walizkę i spadajmy.
Któryś zaczynał się łamać. Maks splunął na ziemię. Sprawy się spierdoliły, ale wszystko mogło się jeszcze odwrócić. Powinien grać na czas. Miał się pojawić na tym zadupiu z obstawą. Tamci jednak się spóźniali. Pół godziny temu dali znać, że mają trudności na A4. Kontakt nie mógł czekać. Maks miał faceta na celowniku już kilka miesięcy, urabiał go groźbą i szmalcem. W końcu gość zadzwonił, że ma pewne informacje, znalazł to, na czym zależało szefowi. Musiał jednak wyciągnąć to cholerstwo od razu, z marszu. Szybka akcja. Maks zazwyczaj nie lubił działać w pośpiechu, ale to nie była zwyczajna sytuacja. Szef dał mu wyraźne instrukcje, miał przejąć towar za wszelką cenę, zanim skurwiel od transakcji zacznie kombinować. Postanowił, że będzie miał go na oku. Umówili się na tym cholernym zadupiu. Widział, jak tamten znika w budynku. Po kilkunastu minutach gość wyszedł i doszło do wymiany. Frajer się odmeldował, a Maks został. Jak głupi czekał na ochronę. I wtedy wszystko się popierdoliło, zamiast wsparcia pojawili się tamci.
Znów uderzenie z płaskiej dłoni w głowę. To ten, którego Maks w myślach nazwał bossem.
– Muszę mieć pewność, że w środku jest kasa, kod do zamka, już.
– Po prostu ją rozpierdol. Ten chuj nic nie powie.
Przydupas wysokiego rzucił walizkę na polną drogę. Przez chwilę pastwił się nad neseserem, jednak sportowe laczki szybko poległy.
– Kurwa. To ścierwo się nie otworzy.
– Kamień.
Maks patrzył na tę scenę, jakby był przypadkowym widzem. Wpatrywał się beznamiętnie w kolesia, który w dziwnych kaczych podskokach zbiegł z polnej dróżki i po chwili przytachał głaz, ledwie obejmując go łapskami. Złapał się na tym, że niemal tamtemu kibicował.
Zamach. Kark stęknął z wysiłku i kamień spadł z góry na neseser. Waliza podskoczyła jak jo-jo.
– Mocniej, kurwa!
Osiłek spróbował jeszcze raz. Zamek nawet nie drgnął. Obudowa za to wygięła się w kilku miejscach. W srebrnym poszyciu powstały kratery jak na powierzchni Księżyca.
– Podaj kod, złamasie – powiedział boss.
– Nie znam go.
Nike to porządne buty. Powinny być miękkie, wygodne, idealne do rekreacyjnego biegania czy grania w sporty zespołowe, a nie do kopania w głowę.
Zawył z bólu. Ten kutas złamał mu szczękę. Dziw nad dziwy, że mózg nie odciął prądu. Adrenalina nie pozwoliła mu stracić przytomności.
– Czekaj, mam pomysł.
Jeden z osiłków wskoczył do mercedesa. Wycofał, dodał gazu. Silnik ryknął jak zwierz. Żwir wytrysnął spod buksujących kół. Korekta kursu. Samochód podskoczył do góry, coś stuknęło, podwozie wydało przejmujący zgrzyt.
Wydarli się jak wataha wilków. Mercedes zatrzymał się. Dwóch podbiegło do walizki. Jakimś cudem się otworzyła, wyglądała niczym przejrzały małż.
– Trzymaj go na muszce, jak się ruszy, zajeb!
Wydziarany wyrwał walizkę z dłoni kolegi. Zaczął w niej grzebać.
– Tylko tyle? Ja pierdolę!
Maks czuł żal. Cholernie niezrozumiałe uczucie. Tak, kończył mu się czas. Debili z obstawy wciąż nie było. Skąd się wzięli ci frajerzy? Kurwa, zupełnie jakby się urwali z choinki. Maks patrzył, jak kark wyciąga zwitek kilkuset euro, resztki z transakcji, którą przeprowadził jakiś kwadrans temu. A potem obserwował, jak ta bezrozumna, spocona bestia ugina kolana, bierze zamach i wyrzuca neseser w las. Srebrna walizka rozbłysła na ułamek sekundy niczym meteor spalający się w atmosferze, a potem niemal bezgłośnie spadła w krzaki.
Maks zaczął się śmiać, obłędnie. Zależało im na kasie? Durnie, nie wiedzieli, co było w środku. Banda amatorów. Kto mógł to zaplanować, po jaką cholerę?
– Co z nim?
– To już trup.
– Ja trup, ale wy też jesteście trupami…
Piekielny ból szczęki. Maks ledwie zrozumiał własne słowa, ale było mu już wszystko jedno. Wystarczyło, że do nich dotarło. Dwóch popatrzyło na siebie nerwowo. Głupkowate uśmiechy gdzieś się rozpłynęły, zaczęli się pocić jak świnie.
– Wy wracajcie na adres… macie jeszcze robotę – wysapał wytatuowany. – Odezwę się do was później.
Dwaj stali w hierarchii niżej, nie dyskutowali, wpakowali się do mercedesa. Jeden, chudszy, zanim otworzył drzwiczki, przykucnął na ścieżce. Wyglądało, jakby zawiązywał buta. Potem wpakował się na siedzenie. Spojrzenia kierowcy i Maksa zbiegły się na ułamek sekundy. Tamten odwrócił głowę i wcisnął pedał gazu.
– Tutaj to robimy?
– Tutaj.
Maks zebrał się w sobie. Próbował złapać najbliższego za nogi i przewrócić, ale tamten okazał się szybszy. Znów kopnięcie w głowę. Maks z ulgą przyjął fakt, że traci przytomność i już jej nie odzyska.