Читать книгу Wstań i idź - Tomasz Kołodziejczak - Страница 4

Kukiełki

Оглавление

Metog przyczaił się do skoku. Zaryczał i niczym wielki kot runął na człowieka. Steven nacisnął spust i martwe zwierzę zwaliło się na trawę tuż obok jego stóp. Mężczyzna włożył pistolet za pas i przerzucił przez plecy bezwładne cielsko.

Rozglądając się czujnie po okolicznych skałkach, ruszył w powrotną drogę. W pogoni za metogiem zapuścił się zbyt głęboko na terytorium moorów i w każdej chwili mógł się natknąć na pograniczny patrol.

Szedł ostrożnie, uważał na każdy krok, gdyż teren był szczególnie ciężki. Drogę zagradzały skalne wyrwy, stopy obsuwały się na piargach, a w każdej większej szczelinie rósł elemit.

Błysk. Kątem oka dostrzegł składającą się do strzału postać i odruchowo rzucił się na ziemię. Gorąca struga stopiła kamień tuż obok jego głowy. Wtulając się całym ciałem w płytkie wgłębienie, wyciągnął miotacz.

Laserowy snop przeorał skałę centymetry od jego twarzy.

Steven poderwał się i skoczył w stronę pionowej granitowej płyty. Przywarł do niej plecami, ciężko oddychając. Zyskał trochę czasu, jednak wiedział, że kamień stopi się w morderczym ogniu. Rozejrzał się, rozpaczliwie szukając drogi ratunku. Skała, za którą przycupnął, zaczęła się nagrzewać. Jego osłona była początkiem płytkiego wyżłobienia, naturalnej transzei ciągnącej się w stronę granitowego wyniesienia. Padł na ziemię, odpoczął chwilę, a potem ostrożnie, by nie wychylić się ponad osłonę, powoli zaczął pełznąć pod górę. Całym ciałem przylgnął do nagrzanej od słońca granitowej powierzchni, palcami szukał wyrw i szczelin, co chwila obsuwał się po stromym zboczu. Po kilku minutach wdrapał się na szczyt. Ostrożnie wychylił głowę zza kamieni i od razu zobaczył przeciwnika. Za głazem leżał potężny moor. Lufa jego karabinu nieustannie pluła ogniem w stronę skałek, za którymi uprzednio skrył się Steven.

Mężczyzna wymierzył i strzelił. Laserowa struga uderzyła w skałę tuż obok karku moora. Leżący poderwał się. Był wielki – dwa metry wzrostu, potężne barki, Steven nigdy jeszcze nie widział takiego olbrzyma wśród filigranowych w porównaniu z ludźmi moorów. Obcy nie próbował się bronić, teraz chciał już tylko skryć się jak najszybciej. Biegł kilkanaście metrów po stromym zrębie, uskakując na boki, starając się zmylić strzelca. Jednak Steven trafił. Moor wrzasnął i zatrzymał się. Przez chwilę chwiał się, balansował nad krawędzią szczeliny, obiema rękami trzymając się za zranioną nogę. Drugi strzał uderzył go w pierś. Moor bezgłośnie runął w dół.

Steven zbiegł z góry i zatrzymał się na skraju jaru. Na dnie kotliny rosło obrzydliwe, płaskie cielsko elemitu. Martwy moor leżał na jego powierzchni z bezwładnie rozrzuconymi rękami. Po chwili rozległ się głośny bulgot, skórzasta błona rozwarstwiła się i trup powoli wpłynął do wnętrza rośliny. Otwór zasklepił się, wydzielając obficie brunatną ciecz.

Steven obserwował to wszystko z obrzydzeniem, ale i z zainteresowaniem. Po raz pierwszy widział istotę wchłanianą przez elemit. Bardzo rzadko polował w okolicy, gdzie rosło ich tak wiele.

Przypomniał sobie opowiadania stryja. Sto lat temu, w początkowej fazie kolonizacji, zniszczono mnóstwo elemitów. Po pierwszym wypadku, gdy dwójka malutkich dzieci wdrapała się na jedną z roślin i została pożarta żywcem, ludzi ogarnęła nienawiść do tych niewinnych stworów. Była to zresztą nienawiść zręcznie podsycana przez psychologów i rząd. Standard życia każdej grupy ludzkiej przesiedlanej na inną planetę gwałtownie spadł. Często dochodziło do rozruchów. W takich wypadkach lepiej było, gdy agresja kierowała się przeciw mieszkańcom obcych światów, a nie przeciw władzom.

Niszczono więc elemity setkami. Płonęły, pękały rozprute miotaczami, bluzgały fontannami brunatnej ropy.

Wreszcie, gdy w promieniu wielu kilometrów od bazy nie rosła już ani jedna roślina, dano im spokój.

Stryj Stevena był biologiem i przez pewien czas badał elemity. Jednak gdy okazało się, że w żaden sposób nie przydadzą się one osadnikom, Akademia skierowała naukowców do innej pracy.

Steven wrócił do porzuconego metoga. Pragnął jak najszybciej znaleźć się na terytorium ludzi. Cały czas zastanawiał się, dlaczego moor go zaatakował. Nie miał do tego najmniejszego prawa. Według wszelkich porozumień powinien tylko odebrać człowiekowi broń i zdobycz, a potem odprowadzić go do granicy. Tymczasem żołnierz strzelał bez ostrzeżenia.

Można by to potraktować jako wybryk pewnego bezkarności strażnika, ale z drugiej strony... Nie tak dawno do kolonii moorów przyleciał kosmolot, którego nie obejmowały żadne harmonogramy. Steven bał się wojny. W historii Otor nie doszło jeszcze do poważnego starcia, choć kilka razy sytuacja była bardzo napięta. Chodziło głównie o podział złóż sendykonu, będącego jedynym bogactwem planety. Podobne sytuacje bardzo często kończyły się konfliktem. Wielkie układy o podziale kosmosu nigdy nie obejmowały tak zapadłych systemów gwiezdnych jak Otor. Na pograniczu, gdzie rozmywały się strefy bezwzględnych wpływów, ludzie i moorowie stawali niejednokrotnie do bezpośredniej walki. A już najgorzej było w wypadkach tak zagmatwanych jak na Otor. Misje badawcze ruszyły do tego układu po odebraniu dziwnych, nierozszyfrowanych do dziś sygnałów biegnących z planety we wszystkie kierunki. Nadała je bez wątpienia cywilizacja rozumna. Potem gwiazda wzmogła swoją aktywność. Sygnały urwały się.

Nie znaleziono żadnych śladów istnienia cywilizacji – dzieł sztuki, budowli, urządzeń. Przy okazji tych badań odkryto bogate złoża sendykonu i szybko zamieniono placówkę badawczą na osadę górniczą, pozostawiając jednak sekcję Akademii. Wkrótce na Otor powstała też baza moorów.

Steven zobaczył wysoki, kilkumetrowy słupek pomalowany w poziome żółto-niebieskie pasy. Minął go szybko i zadowolony zwolnił nieco kroku. Wszedł na terytorium Ziemian.

Filip otarł rękawem spocone czoło.

– Co za cholerny upał! Na dworze skwar, a oni nie włączą nawet klimatyzacji. A tamci siedzą! No ale oby się tylko dobrze dogadali – przerwał na chwilę. – A co się dzieje u was? Wczoraj wieczorem wezwali ambasadora do radiostacji, gadał chyba z godzinę. Kiedy wyszedł z sali łączności, był strasznie zdenerwowany. Poznaję to po uszach. Widziałeś jego uszy? Kiedy się wścieka, zaczyna nimi trząść. Sam nie wiem, jak on to robi, próbowałem kiedyś przed lustrem, ale... – urwał. – Steven!

– Co? – Mężczyzna drgnął. Nie słuchał tego, co mówi kolega, cały czas przyglądał się zebranemu pod ratuszem tłumowi moorów.

Do diabła, dobrze, że te okna mają kraty, pomyślał. Ta hołota jest wyraźnie podenerwowana.

– Jak to co? Wyglądałeś przed chwilą jak nieprzytomny. Opowiadaj, co się tam u was działo?

– Mieliśmy kłopoty na granicy. W nocy zaatakowali naszych strażników. Na szczęście nie było ofiar. Następnego dnia tuż po zmroku ataki się powtórzyły. Tym razem już na nich czekaliśmy. Osaczyliśmy paru w jednym z tych głębokich wąwozów, wiesz, dwadzieścia kilometrów na wschód od Peranu. Zapędziliśmy ich do naszej dziury, a sami szliśmy z dwóch stron. Zobaczyłbyś nasze miny, gdy spotkaliśmy się pośrodku. Tamci zniknęli, normalnie jakby wyparowali. Chłopaki tak się wściekli, że rozwalili kupę elemitów, które rosły w wąwozie. Mało mnie nie ogarnęły mdłości, taka brudna, lepka maź, leje się i leje całymi strugami, jak woda z rozwalonej manierki. Stryj mówił mi kiedyś, że elemity łączą się ze sobą pod ziemią cienkimi, długimi arteriami – przerwał na chwilę. – Najgorsze zaczęło się, gdy wracaliśmy. Zebrałem już cały oddział i poszliśmy do miasta. I wtedy jak nie pieprznie nas po plecach! Walił zza jakiejś skały, zanim się zorientowaliśmy, kilku naszych leżało już na ziemi. Chciałem wziąć faceta żywcem, otoczyliśmy go nawet, ale któryś z chłopaków nie wytrzymał i rąbnął z działka. Wiesz, jaką moc ma rura, nie było nawet czego zbierać. Straciłem siedmiu ludzi, a kilkunastu leży w szpitalu. Pamiętasz Jerry’ego? Ten rudy, ciągle się kłócił z biologiem. Ucięło mu rękę po łokieć. A Anton, taki mały, ze starszego rocznika, świetnie grał w piłkę, zginął tam, w wąwozie... – urwał. Wstał z krzesła i podszedł do zakratowanego okna. – Spójrz na te mordy. Rzygać się chce. Wrzeszczą, rozdziawiają swoje płaskie pyski. Cisnąć by tam ze dwa granaty.


– To nie tak, Steven. Tu też się dzieją jakieś dziwne rzeczy. Szef oczywiście wiele mi nie mówił, więc mogę ci powtórzyć tylko to, co nadają w telewizji. W ciągu czterech ostatnich dni też kilku ich strażników zginęło. Ktoś zniszczył im parę budynków, dwa w samym centrum miasta. Widziałem wypalone ruiny. To dlatego tak się pieklą. Oczywiście za wszystko winią nas. Ambasada otoczona jest kordonem policji, w mieście ogłoszono stan wyjątkowy. Ludzie, którzy tu pracują, nie mogą wyjść nawet na spacer. Jeśli już gdzieś jedziemy, to tylko w pancernym furgonie.

Steven zamyślił się. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

– To prowokacja. Nie ma co się przejmować ich gadaniem. Od dwóch dni łamię sobie głowę nad tym, co się stało z tymi bydlakami z wąwozu. Pod ziemię się nie zapadli, zresztą rano przeszukaliśmy to miejsce dokładnie. Nie ma tam żadnych grot, tuneli, jaskiń. Nic. A tamci jednak zniknęli. Czekaj!... Przyszedł mi do głowy kretyński pomysł. To nie musieli być moorowie.

– Nie moorowie? Więc kto?

– Bionty. Pomyśl tylko. Wyprzedzają ludzkość w tej dziedzinie, mogli już przecież wyprodukować doskonałe roboty biologiczne. Tam, w wąwozie, załatwiły się same, żebyśmy ich nie złapali... Tak, to jest naprawdę możliwe. Pół roku temu przyleciał do nich statek, choć nie był to termin odbioru rudy...

– Awaria układu sterowniczego.

– Widziałeś to? Bo ja nie. Mogli powiedzieć, co chcieli, a naprawdę przywieźli im gotowe bionty albo urządzenia do ich produkcji.

Steven znów stanął przy oknie i przez chwilę oglądał zatłoczony plac. Wreszcie jego wzrok powędrował dalej, w stronę pustej prawie ulicy. Zamarł. Chwilę stał w bezruchu, a potem gwałtownie zbliżył twarz do szyby.

– To przecież niemożliwe! Niemożliwe... – powtarzał, wpatrując się w doskonale widoczną z tej odległości postać. Pod ścianą wysokiego budynku stał potężnie zbudowany moor, tak wielki, jakich spotyka się niezwykle rzadko. Zdawał się sobowtórem tego zabitego przed kilku dniami. I co dziwniejsze, jego nogę i pierś opasywały szare bandaże.

Drzwi za plecami Stevena otworzyły się. Od razu odwrócił się od okna.

Pierwszy z sali obrad wyszedł Karthy – zastępca gubernatora, za nim McNell – ambasador, akademik Asenberg, wreszcie dostojnicy i notable moorów. Nikt się nie uśmiechał. Spuszczone głowy, zaciśnięte wargi, blade twarze.

Cholera, pomyślał Steven, przyłączając się do tego pochodu, nie dogadali się.

Uzbrojeni strażnicy otworzyli drzwi na dziedziniec. Ludzie powoli stąpali po wysokich schodach. Tłum groźnie zafalował, naparł na policyjny kordon.

Steven jeszcze raz poszukał wzrokiem wielkiego moora. Zobaczył go – stał w tym samym miejscu, wciąż nieruchomo. Ich spojrzenia spotkały się. Ten szczególny pojedynek trwał kilka sekund, wreszcie moor wzdrygnął się i odwrócił twarz.

Wsiedli do pancernego transportera, który ospale, jak leniwe zwierzę, podnosił się na poduszce grawitacyjnej. Eskortowany przez dwa motory z morską obstawą, ruszył ulicami miasta. Ktoś krzyknął, ktoś rzucił kamieniem, jednak tłum rozstąpił się i z osady wyjechali spokojnie.

Obandażowany moor poczekał, aż wóz z dyplomatami ruszy, po czym wolnym krokiem podążał w stronę parkingu miejskiego. Za zakrętem dołączyło do niego trzech umundurowanych policjantów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wstań i idź

Подняться наверх