Читать книгу Czerwona Mgła - Tomasz Kołodziejczak - Страница 10
3.
ОглавлениеPodobno świat się zmienia, wszystko płynie, a entropia pożera rzeczywistość. Jednak są miejsca i byty, które wyłamują się z tych reguł.
Bez wątpienia należy do nich stary Ulrich Schroeder. Ilekroć Kajetan odwiedzał Korniejewo, stary Bawar zawsze siedział w tym samym fotelu, przy tym samym stole, w tym samym kącie kantyny, być może nawet nad tym samym kuflem piwa. Ulrich był kompletnie łysy, a skórę jego twarzy i czaszki znaczyły ślady dawnych przygód – szramy, blizny po przypaleniach, zneutralizowane bojowe tatuaże. Ulrich dawno temu, jako podrostek, walczył w Grenzschutzu, bawarskiej partyzantce, która dość długo – jeszcze kilka lat po inwazji – stawiała opór balrogom. W końcu najeźdźcy spacyfikowali cały kraj, wytłukli lub zagarnęli w jegry niedobitki partyzantów. Na wschód przedarły się pojedyncze osoby, przynosząc dużo cennych informacji i chęć do dalszej walki. Ulrich służył potem w polskim zwiadzie. Kiedy skończył służbę, nie chciał przenieść się do Warszawy. Został na granicy, tak blisko rodzinnego kraju, jak to tylko było możliwe. Tkwił przy tym swoim stole niczym głaz na granicy dwóch pól – oblepiony błotem, zarośnięty trawą, ale twardo i jednoznacznie wytyczający granicę między dwiema dziedzinami. Od kamienia różniło go to tylko, że bardzo lubił mówić. Posługiwał się płynną polszczyzną, bez śladu obcego akcentu.
– Chcesz tu dłużej zostać, Kajetan?
– Nie, tak naprawdę szedłem do Gorzowa. Muszę zdać relację z mojej ostatniej podróży, przekazać dane. Przez przypadek natknąłem się na tego soggotha, no a skoro go upolowałem, to należy mi się nagroda? Odsapnę dzień, dwa i ruszam dalej.
– Przydałbyś się tutaj, do obrony.
– Wiesz dobrze, że mam co innego do zrobienia.
Zamilkli, przez chwilę delektując się gorzkim smakiem piwa. Siedzieli w kącie sali, Kajetan lekko wychylił swoje krzesło, plecami oparł się o betonową ścianę, wyciągnął nogi. Spod półprzymkniętych powiek obserwował innych gości kantyny: żołnierzy, mieszkańców okolicznych osad, kupców, inżynierów geomancyjnych. Wojskowych wydawało się być więcej niż ostatnio, a cywilów – mniej. To zaś oznaczało, że szerzy się niepokój, że wieśniacy boją się podróżować, a armia szykuje się do walki. Kajetan postanowił się tym nie przejmować, o tak, ten wieczór relaksu należał mu się po wielotygodniowej tułaczce po ziemiach, których nie ma na żadnych mapach, po przedzieraniu się przez umagicznione zaodrzańskie lasy, po walce z soggothem i wreszcie – konieczności wspólnej podróży z Gardanem, aroganckim elfem. Kajetan się luzował.
Ulrich przeciwnie, siedział przygarbiony nad stołem, ściskając kufel swymi wielkimi łapami, tak że naczynie ledwo było widać spomiędzy palców. Wydawało się, że w każdej chwili gotów jest się sprężyć, poderwać, wyciągnąć z pochwy miecz i ruszyć do boju. W czym nie przeszkodziłby mu fakt, że zamiast nóg miał dwa kikuty odcięte powyżej kolan.
– Co u ojca? – spytał Ulrich, kiedy najwyraźniej uznał, że milczenie trwało już dostatecznie długo.
– Prędzej ciebie mógłbym o to zapytać. Chodziłem poza Horyzontem, żadnej łączności. Jak dojdę do Gorzowa, to może się z nim skontaktuję. Kiedy ruszałem, jego chorągwie szły na wschód.
– Tam się uspokoiło, na szczęście. Finowie dobrze się spisali.
– A tu? – Kajetan pokręcił głową, omiatając wzrokiem kantynę, a tak naprawdę gestem tym oznaczając i samo Korniejewo, i wszystkie okoliczne ziemie. – Co tu się tak naprawdę dzieje?
– Ruch, duży ruch, mamy więcej wojska, sporo elfów się pojawiło. Łowcy poszli w puszczę, były duże obławy. Mają do tego specjalną formację teraz. Przysłali też sporo obeliksów, słyszałem, że stawiają menhiry równolegle w kilku powiatach. No i chwytają potwory. Zakazali zabijać, tylko łapią i wysyłają na wschód. Tu na miejscu też trzymają kilka. Jest ruch.
– Jegrzy podchodzą blisko?
– Nie, to raczej w Polsce się zaczęło. Wraz z marcem przyszły znaki. Pierwsza burza wiosenna nad Warszawą trwała równo trzynaście godzin, a w tęczy, która potem się pojawiła, podobno brakowało czerwonego koloru. Różnie ten znak interpretowano. Jedni mówili, że to zapowiedź końca wojny i przelewu krwi. Inni zaś odwrotnie, przepowiadali, że to wróży klęskę, bo wszak czerwony kolor występuje i na polskiej fladze, i w godle. Inny znak przyszedł z północy, wiosenny sztorm wyrzucił na gdyński brzeg gigantycznego kaszalota, w którego brzuchu znaleziono wrak okrętu podwodnego ORP Orzeł. Wiesz, zaginionego w boju ponad sto lat wcześniej. – Ulrich zawahał się na chwilę. – To była wojna z Niemcami. Słyszałeś o tym? Potem oczywiście holowizyjni eksperci udowadniali, że nie ma w tym nic dziwnego, że stwory tej wielkości rodzą się teraz w głębinach oceanu i że nic już nie blokuje im drogi do Zatoki Bałtyckiej. Kiedy taki kaszalot zbliży się zanadto do którejś z naszych pływających fortec, może się nieźle nałykać otaczającej ją ochronnej patriosfery i zaczyna nam służyć. Zazwyczaj wtedy po prostu atakuje porty Czarnych, ale czasem rozpoczyna mistyczne poszukiwania. No i tym razem odnalazł ORP Orzeł i dusze pięćdziesięciu czterech marynarzy. Ale... eksperci gadają swoje, a ludzie i tak twierdzą, że odszukanie statku legendy musi coś oznaczać.
– A armia przyznała rację plotkom, a nie ekspertyzom, i wzmacnia granice?
– Ano właśnie. Tylko się boję, że to Czarnych sprowokuje. Obeliksy jeszcze dostatecznie nie zabezpieczyli okolicy. To wciąż nie jest nasze terytorium. Jeśli balrogi uderzą dużą siłą, to przełamią obronę i podejdą pod samo Korniejewo.
– Nigdy się ich nie bałeś, Ulrich. Przez lata tłukłeś ich bez chwili wahania.
– Bo przez lata nie miałem nic do stracenia. Zabrali mój hajmat, moich bliskich, wszystko. Przemienili w czarną otchłań, w mrok.
– A teraz?
– A teraz? Teraz... – Ulrich zawahał się. – Uświadomiłem to sobie ostatnio. Mam nowy dom. Mam nowych bliskich. Innych niż tamci... tamtych nic nie zastąpi... ale ci nowi są, istnieją... żyję wśród nich, choć jak pewnie wiesz, większość tutejszych się mnie trochę boi. Tak jak i ciebie. Nie martwię się o swoje życie, ale nie chcę drugi raz patrzeć na zagładę hajmatu. Nie chcę. – Jednym haustem dopił piwo. Pochylił się i zaczął dopinać protezy do kikutów nóg. – Chodź, pokażesz mi, co ciekawego znalazłeś w obcych krajach.
– Wiesz, że nie mogę.
Ulrich chwilę mocował się z opornymi paskami, wpinał kable protez w tkwiące w boku ud gniazda czipowe. Zasapał się przy tym nieco.
– Szajse! Muszę w końcu wymienić ten sprzęt.
– Narzekasz na niego za każdym razem, gdy się widzimy. I nie wymieniasz.
– Bo się z nim... Jak by to powiedzieć?... zżyłem. Ufff... No dobra, chodźmy.
– Wiesz, że nie mogę pokazywać ci żadnych zebranych za Horyzontem materiałów.
Ulrich podniósł się z krzesła. I dawniej był wysoki, ale protezy dodały mu dwadzieścia centymetrów. Kiedy się wyprostował, przestrzeń nagle zrobiła się bardziej wypełniona, niczym zagracony pudłami strych. Przygiął kolana, kilka razy przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, sprawdzając kontrolę nad protezami. W milczeniu ruszył w stronę drzwi. Szerokie, czteropalczaste stopy przypominały łapy drapieżnego ptaka, choć pazury były schowane. Wypolerowane i lśniące, ciężko uderzały o podłogę. Ostatnie dziesięć lat swej służby Ulrich spędził w lesie już z tymi protezami i zabił nimi wielu przeciwników.
Kajetan ruszył za Bawarem. Kiedy wyszli z kantyny, ogarnął ich przyjemny chłód lipcowego wieczoru. W stanicy panował spory ruch. Na centralny plac wjeżdżały wojskowe pojazdy, przemykali jeźdźcy na koniach, spacerowało wielu pieszych.
– Gdzie nocujesz?
– Jak zwykle, w kwaterze wojskowej.
– No to chodźmy! – Ulrich ruszył szybkim krokiem.
– Wiesz, że nie mogę udostępniać ci żadnych zebranych danych.
Olbrzym zatrzymał się, odwrócił do Kajetana.
– Nie musisz mi niczego udostępniać. Opowiesz mi, po prostu mi opowiesz. Jak tam teraz jest? Bo byłeś też w Niemczech, prawda?
Kajetan już miał odpowiedzieć, ale powstrzymał go niespodziewany widok. Z bocznej uliczki na plac wyszedł mały oddział. Czterech rosłych elfów otaczało drobną postać. Żołnierze ubrani byli według rytu, którego Kajetan jeszcze nigdy nie widział. Mieli hełmy z białego metalu, szczelnie okrywające głowy, śnieżnobiałe mundury i rękawice, płaszcze, spod których wystawały czarne pochwy mieczy. Na plecach nieśli tarcze, również jaskrawobiałe, a na nich – zamiast rodowych znaków – umieszczona była czarna Runa Gromu, najsilniejszy antymagiczny symbol obronny, jaki znał Kajetan. Używano go w czasie bitew z balrogami jedynie w krótkich chwilach, gdy trzeba było posłużyć się największymi mocami, bo utrzymanie tej runy i korzystanie z niej wyczerpywało siły największych wojowników. Ci tutaj zaś nieśli ją po prostu na swoich tarczach niczym zwykły znak herbowy.
Pomiędzy żołnierzami szła jeszcze dziwniejsza postać. Wydawała się przy nich drobna i krucha, delikatna niczym dziecko ze szkła. Elfka o półprzymkniętych oczach, wąskich ustach, delikatnych, niemal przezroczystych nozdrzach, długich siwych włosach opadających na kark. Też ubrana była w biały mundur, na dłoniach miała rękawiczki z mithrilowej koronki, sięgająca bioder peleryna ochraniała jej plecy. I na tej pelerynie wyhaftowano Runę Gromu, tyle że kilkakrotnie większą niż na tarczach rycerzy. Kobieta czuła ciężar symbolu, szła lekko przygarbiona, stawiała stopy ostrożnie, jakby obawiała się, że trafi na jakąś podziemną pułapkę zapadającą się pod jej ciężarem – a bardziej nawet – pod ciężarem dźwiganego na plecach znaku.
Mijani przechodnie rozstępowali się na widok białej grupy, tak ludzie, jak i elfy, ci drudzy pochylali jeszcze głowy w wyrazie szacunku, w którym Kajetan dostrzegł też coś, co początkowo wydawało mu się niemożliwe – lęk.
Geograf i Ulrich również ustąpili z drogi, a wtedy na moment elfka otworzyła szerzej oczy i spojrzała na Kajetana. Najpierw na pierś, powoli przeniosła wzrok wyżej, na twarz. Miała białobłękitne tęczówki, niczym rozpalone lipcowe niebo, a źrenice duże i smoliście czarne.
Kajetan położył dłoń na wiszącym na szyi Kluczu, który ściągnął nań uwagę dziwnej elfki. A potem bezwiednie, wciąż patrząc jej w oczy, pochylił głowę w geście szacunku. Trwało to może kilka sekund, wreszcie pochód go minął, elfka odwróciła wzrok, znów wbiła spojrzenie w ziemię.
– Idą do lochów – przerwał milczenie Ulrich. – Będzie pracować, a to znaczy, że dziś w nocy wielu ludziom w Korniejewie przyśnią się koszmary.
– Kim ona jest?
– Nie wiesz? Nie dziwię się. Znam elfy od sześćdziesięciu lat, a też nie miałem pojęcia o istnieniu takich. Ona jest katem. Torturuje potwory i wydobywa z nich informacje.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.