Читать книгу Czerwona Mgła - Tomasz Kołodziejczak - Страница 8
1.
ОглавлениеNa soggotha najlepszy jest miedziany hak. Długi i wąski, taki, żeby wszedł w głąb ciała, przebił jednocześnie oba serca i mózg. Koniecznie poświęcony, żeby soggoth nie mógł się obronić. Najlepiej „Made in Poland”. Tam, na wschodzie, za wielką rzeką, robią najlepsze haki. Wszystko tam robią najlepsze.
Geograf przywlókł soggotha wczesnym południem, gdy większość ludzi pracowała w polu. Stanął na skrzyżowaniu dróg w środku wsi, między gospodą a wieżą świetlnego telegrafu. Magicznym słowem docisnął swego więźnia do ziemi i gromkim głosem wywołał policjanta Jana Macieszczaka. Stwór wił się i jęczał, błagał o litość, obiecywał zdradę swych dotychczasowych panów, wierną służbę królowi i hojne nagrody, ale chłopi z Karbuzowa wiedzieli swoje. Ktoś poleciał po sołtysa, żeby wydał prawomocny wyrok. Inny po rzeźnika, bo ten trzymał w domu dobry miedziany hak. Jeszcze ktoś po dzieciaki – żeby wszystko obejrzały sobie dokładnie. Na przyszłość. Ku nauce i przestrodze.
Przyszła też i Kręczelewska, matka Jakuba, by popatrzeć na swego syna, który zmienił się w potwora. Poznała go, a jakże, po włosach i bliźnie na policzku po przebytej w dzieciństwie ospie. I chyba tylko po tym, bo twarz chłopaka zdążyła się już przekształcić w straszliwą maskę. Kobieta zaczęła płakać, coś chyba krzyczała do syna. Nawet spojrzał w jej stronę, powąchał, rozdymając nozdrza, przewiercił jedynym szklistoczarnym okiem. Zasyczał, wywinął wargi, odsłaniając kły jadowe. Tego nie wytrzymała. Ze szlochem rzuciła się w stronę soggotha i gdyby nie powstrzymały jej silne ręce mężczyzn, pewnie i przypadłaby do niego, chcąc przytulić i pogładzić. A wtedy by ją zabił. W porę przyjaciółki wyprowadziły kobietę z kręgu, kreśląc cały czas na piersiach znaki krzyża, szczęśliwe, że to nie ich dzieci przeszły na służbę balrogów.
Geograf nie zwracał uwagi na to zamieszanie i czekał cierpliwie. Wcześniej złamał soggothowi nogi, żeby nie uciekł, i potrzaskał palce u wszystkich rąk, żeby nie mógł złożyć dłońmi żadnych zaklęć. Zaciągnął też niewidzialny arkan na jego głowie, do krwi wpijający się w czaszkę i miażdżący policzki.
Geograf ubrany był na zielono – kameleoni mundur, jakiego na co dzień używali polscy komandosi, przykrył elfim płaszczem. Na szyi nosił mały amulet, zawieszony na mithrilowym łańcuszku. W olstrze na prawym udzie mężczyzny tkwił szybkostrzelny peem, przy prawym boku kołysała się zdobiona bursztynem pochwa miecza. Twarz miał młodą, bez zarostu, wręcz dziecięcą. A jednak zmarszczki w kącikach ust, czujne spojrzenie, subtelne wzory elfich tatuaży ochronnych na policzkach sprawiały, że nikt z odrobiną oleju w głowie nie wziąłby tego mężczyzny za nieopierzonego młodzieńca.
– Witaj, panie. – Chłopi rozstąpili się, przepuszczając sołtysa. – Widzę, że przyprowadziłeś nam zgubę.
– Witaj, Jerzy. Dobrze trafiłem? – geograf mówił cicho i spokojnie, ale gdzieś na dnie każdego wypowiadanego słowa słychać było napięcie i wysiłek. Wszak cały czas kontrolował magię soggotha, neutralizował jej siłę.
– Tak, to nasz chłopak, matka go poznała. Straszna, straszna sprawa. Nie wiemy, kiedy przeszedł na ich stronę, nie wiemy, od kiedy jest przekształcony.
– Kiedy ostatni raz ktoś od was z nim gadał?
– Ze dwa dni temu normalnie chodził po wsi, zboże zbierał. W imię Ojca i Syna, normalnie nam po wsi chodził... – sołtys powtórzył przerażony, jakby teraz dopiero do niego dotarło, w jakim niebezpieczeństwie znalazł się on sam i cała osada. Kiedy się przeżegnał, soggoth jęknął cicho i szarpnął wirtualnymi więzami. Geograf spojrzał na niego, zacisnął arkan, tak że niewidzialne pęto na dobre przecięło oko soggotha. Bryznęła lepka maź, a potwór padł na ziemię nieprzytomny. Jego cztery ręce spazmatycznie drżały, pazurzaste stopy darły stary asfalt.
– Przyłapałem go w czasie rytuałów. Chyba zabił kogoś, bo miał ciało. Nikt wam nie zginął we wsi?
– Nie, nie ostatnio. Może porwał kogoś z Zagranicza, przecież oni swoich też mordują.
– Możliwe, możliwe... – zamyślił się geograf. – No dobra, czasu szkoda. Macie narzędzia?
– A jakże, mamy, panie – odpowiedział sołtys, stropił się, zamilkł. Po chwili cichszym, niepewnym głosem dodał: – Ale nie możemy go teraz zabić, panie. Dostaliśmy rozkaz z garnizonu. Wszystkie złapane soggothy trzeba tam żywcem dostarczyć. To może go tylko nakłujesz?
Sołtys ostatnie słowa wypowiadał zupełnie już cicho, stropiony spojrzeniem geografa. Rozkaz to rozkaz. Wojsko trzyma komendę na pograniczu, pilnuje dróg, podsyła żywność na przednówek i lekarzy dwa razy do roku. Więc jasne było, że polecenie trzeba spełnić. Tylko czemu to on osobiście miał o tym informować tego strasznego, uzbrojonego, władającego potężną magią człowieka? Człowieka, który prowadząc swobodną rozmowę, cały czas siłą umysłu kontroluje soggotha – bestię, wyrodka, sługę czarnych jegrów. Człowieka – o czym sołtys doskonale wiedział – niespecjalnie lubiącego kontakty z regularną armią. I z wzajemnością.
– Panie – kontynuował sołtys – ja już musiałem wydać polecenia.
Odruchowo zerknął w górę, za plecy geografa. Mężczyzna też spojrzał za siebie. Na wieży sygnalizacyjnej właśnie zapłonęło małe ognisko i wioskowy policjant rozpoczął nadawanie komunikatu.
– Jeśli patrol jest w naszym powiecie, to będą tu jeszcze dzisiaj. Panie, do tego czasu musisz nam utrzymać soggotha, sami nie damy rady.