Читать книгу Login - Tomasz Lipko - Страница 2
Część pierwsza
Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu
ОглавлениеTo było niezapomniane, upalne lato roku 2012. W Polsce i na Ukrainie kończyły się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. W Rosji Władimir Putin zwyciężył w wyborach. Po cichu planował już inwazję na Ukrainę. W Syrii wybuchła właśnie wojna domowa. Dała początek najbardziej przerażającej fali ludzkiej zbrodni, jaką przyniósł ze sobą XXI wiek. Felix Baumgartner wykonał skok spadochronowy z wysokości prawie czterdziestu kilometrów, bijąc jednocześnie trzy rekordy świata. Jesienią premierę miał system operacyjny Windows 8.
Na całym świecie rozpoczynała się właśnie rewolucja mediów społecznościowych. Niemal każdy z nas, setki milionów ludzi, na wyścigi zaczął oferować wszystkim swoje dane, w tym fotografie i nagrania.
Budził się do życia potwór, którego inteligencja przewyższyła w końcu ludzką. Monstrum myślące jak człowiek, wyczuwające ludzkie emocje, ale mające nieskończenie więcej szarych komórek. Na razie jeszcze niewidzialny, niczym zabójczy nowotwór przerzucał się między społecznościami, państwami i kontynentami.
Zobaczyłem tego upiora jako pierwszy duchowny w mieście, a nawet w całej okolicy. Umożliwił mi to prokurator rejonowy z Piotrkowa Mazowieckiego. Radosław Bolesta. Ksywa „Rado”. Rado był świrem. Co do tego nigdy nie miałem wątpliwości. Miał to w oczach – niedbale ukrywane szaleństwo wyłaziło mu spod powiek. Szajba promieniowała z jego oblicza. Tak właśnie wyglądał prowincjonalny prokurator, który niedawno zupełnie po cichu postawił na nogi całe państwo.
Pierwszy raz spotkałem go na spotkaniu opłatkowym w piotrkowskim magistracie. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest po prostu kolejnym elementem całej tej szopki z lukrowanym barankiem i butelkami gorzały w rustykalnych opakowaniach ze słomą. Jedynie kolejną niespodzianką, którą burmistrz postanowił uraczyć oficjeli przybyłych na opłatkowe spotkanie.
– Jestem tu nowy. Napije się ksiądz ze mną wódki?
Mój osłupiały wzrok zmusił go do przedstawienia się:
– Prokurator Radosław Bolesta. W Piotrkowie Mazowieckim na służbie od dwóch tygodni.
– Ksiądz Bartłomiej Heller, proboszcz parafii Matki Boskiej Śnieżnej. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale uznał najwyraźniej, że chciałem pobłogosławić w ten sposób wielką tacę z kieliszkami zmrożonej wódki, która tuż obok nas czekała na oficjalne rozpoczęcie uroczystości. Dyskretnym ruchem wetknął mi w dłoń jeden z kieliszków, a ja dokończyłem:
– Na służbie w Piotrkowie Mazowieckim od dziesięciu lat.
Gdy spóźniony burmistrz dotarł wreszcie na miejsce, udało nam się przezornie przejść w inną część sali, bo na tacy spora część kieliszków ziała już pustką. Propozycja prokuratora, żebyśmy szybko dopili resztę, a on kościelnym zwyczajem zacznie zbierać na tacę, potwierdzała tylko diagnozę jego szaleństwa. To właśnie wtedy poczułem, że z Bolestą będę mógł porozumieć się bez słów.
Spotkanie opłatkowe w Urzędzie Miasta było oczywiście karykaturą Wigilii – szopką, w której obydwaj, choć z różnych względów, musieliśmy uczestniczyć. Rado nienawidził tego miasta. Nienawidził go coraz bardziej z każdym rokiem. Ja z kolei przyjechałem tu zgodnie ze słowami Ewangelii według świętego Marka, które w chwili młodzieńczej fantazji wytatuowałem sobie gotykiem na plecach na osiemnaste urodziny: „Żeby służyć i dać swoje życie za okup wielu”. W przeciwieństwie do prokuratora Bolesty swoje credo mogłem realizować bez większego problemu. Z pomocą lokalnego Caritasu udało mi się zorganizować w mieście schronisko dla bezdomnych. Ze wsparciem PCK zaopatrzyłem ich nawet w całkiem niezłą odzież. Wielu z nich udało się wyprowadzić na prostą. Kilku założyło rodziny. Za fundusze unijne wyremontowałem „na galowo” renesansowy kościół Matki Boskiej Śnieżnej, gdzie w końcu zostałem proboszczem. Spełniałem marzenia. Coraz bardziej czułem, że to jest moje miejsce na ziemi.
Rado natomiast żył obok mnie i spotykał na swojej drodze zło, którego sam nie widziałem nawet na praktykach z egzorcyzmów.
– Piotrkowska prokuratura to przedsionek piekła – powiedział mi kilka dni po pierwszym spotkaniu. Piliśmy już wtedy w o wiele bardziej komfortowych okolicznościach. – Biblijne zło w czystej postaci.
– W Piśmie Świętym nie ma niczego takiego jak piekło. To stereotyp, któremu uległeś – tłumaczyłem mu przy butelce koszernej wódki. – W polskich wydaniach Biblii słowa „szeol”, „Hades” i „gehenna” zostały po prostu źle przetłumaczone. To różne określenia tajemniczej krainy zmarłych.
– Mhm. Bo kiedy pisano Biblię, nie istniała jeszcze piotrkowska prokuratura.
Akurat parę dni wcześniej musiał z urzędu wszcząć postępowanie o znieważenie uczuć religijnych po koncercie grupy Jezus Chytrus w Miejskim Domu Kultury. Zapożyczenia z Pisma Świętego oburzyły prawicową koalicję rządzącą miastem.
– Wiesz, czym się różni Pan Bóg od naszego burmistrza?
– Na pewno stosunkiem do piotrkowskiej prokuratury.
– Pan Bóg czasami wybacza. Burmistrz Puchacz – nigdy.
Rado nie miał najmniejszych szans na skuteczne przeprowadzenie dochodzenia w sprawach korupcji na najwyższych szczeblach władzy w Piotrkowie, o których aż huczało w mieście. Był zakładnikiem chorego systemu i nie wiedział, co ma z tym robić. Do czasu.
Prokurator, który na początku naszej znajomości skupiał się głównie na tacach ze zmrożonymi kieliszkami wódki, dziesięć lat później miał już w rękach prawdziwy dynamit, wykradziony służbom specjalnym. Inteligencja, poświęcenie i poczucie misji, jakie dostał w darze od Boga, z pewnością ułatwiały podejmowanie tego typu wyzwań. Myślałem o tym wiele razy, gdy przez kolejne lata naszej znajomości obserwowałem, jak chamrał z drobnymi złodziejaszkami czy przemytnikami samochodów. Kiedy był zmuszany do postawienia prokuratorskich zarzutów kloszardowi, który wszedł zimą do baru sałatkowego, żeby pierwszy raz od początku zimy najeść się do syta, zastanawiał się nawet nad porzuceniem zawodu. Właściciel baru był dobrym znajomym szefa piotrkowskiej prokuratury.
Ale to nie mozolna walka z piotrkowskimi wiatrakami wyniosła go do rangi najbardziej poszukiwanego prokuratora w kraju. Ta jego szajba poprowadziła go o wiele głębiej niż tylko do przedsionka piekła. A mnie, niestety, w ślad za nim.
JEŻELI ZACZNIESZ PODĄŻAĆ TĄ DROGĄ, ZNAJDZIESZ SIĘ W ŚWIECIE, O KTÓREGO ISTNIENIU NIGDY NIE MIAŁEŚ POJĘCIA. MAŁO TEGO. GDYBY KTOŚ CI O NIM OPOWIEDZIAŁ, NIGDY BYŚ W TO NIE UWIERZYŁ. TU ZOBACZYSZ TEN ŚWIAT OD ŚRODKA. PAMIĘTAJ TYLKO, ŻE GDY PRZEKROCZYSZ PRÓG, NIE BĘDZIE JUŻ ODWROTU. A NA KOŃCU TEJ DROGI ZAMIAST SPODZIEWANEJ CHWAŁY MOŻE CZEKAĆ NA CIEBIE ŚMIERĆ.
Na początku lata owego roku 2012 prokurator Radosław Bolesta został wezwany do wypadku drogowego. Strażakom i ratownikom medycznym nie udało się ocalić życia trzydziestotrzyletniej dziewczynie. Dagmara Frost, pasażerka samochodu, który niemal złamał drzewo, umierała we wraku na oczach Bolesty. Jako jedyny zainteresował się laptopem, który w tych ostatnich chwilach miała na kolanach. Rozwiązując zagadki, które zostawiła na dysku Dagmara Frost, Bolesta dotarł do Krzysztofa Oliwy – dziennikarza i publicysty, który pokazał Dagmarze media od środka i stał się jednym z najważniejszych nauczycieli w jej życiu.
Ja zaś dotarłem do Oliwy w ślad za Bolestą. Niestety, spóźniłem się o co najmniej kilkanaście godzin. Był już zimny, kiedy pierwszy raz spojrzałem mu prosto w oczy.
Teraz w prosektoryjnej chłodni w towarzystwie jego córki oglądałem ciało dziennikarza. Przed chwilą dyrektor administracyjny szpitala zostawił nas samych ze zwłokami jej ojca. Podobnie jak Rado widziałem już wiele trupów. W różnych okolicznościach. Ale dziś po raz pierwszy poczułem przerażenie na widok śmierci. Córka nieboszczyka patrzyła na mnie bez słowa. Mimo nie najlepszego oświetlenia w sali nie zdjęła okularów przeciwsłonecznych. Jej martwy ojciec leżał na wysuniętych z chłodni noszach. Miał potworny wytrzeszcz oczu. Wyglądał, jakby patrzył na nas z przerażeniem, domyślając się, co zamierzaliśmy mu właśnie zrobić.
– Nazywam się Karolina Oliwa, ale wszyscy znajomi mówią na mnie „Donica” – tak powitała mnie przed szpitalem, od razu przechodząc na ty. – Nie lubię swojego imienia, więc najlepiej, jakbyś tak się do mnie zwracał.
Ksywę musiała zawdzięczać fryzurze. Ciemnografitową grzywkę miała równo przystrzyżoną na wysokości brwi, a resztę włosów znacznie dłuższą, idealnie wyrównaną, jakby fryzjer uciął je równo wokół brzegu doniczki nałożonej na głowę. To w sugestywny sposób upodabniało ją do Mii Wallace z Pulp Fiction albo do Kleopatry. Udawaliśmy dobrych znajomych, chociaż widzieliśmy się pierwszy raz w życiu. Występowałem jako jej spowiednik i opiekun duchowy. Ale nie zamierzałem pogrążyć się w duchowym skupieniu i modlitwie. W moim księżowskim neseserze czekał już zestaw pięćdziesięciu skalpeli, który kupiłem w sklepie internetowym z narzędziami, artykułami elektronicznymi i sprzętem dyskotekowym. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że to dopiero początek naszej wspólnej misji. Były tajemnice, których Krzysztof Oliwa nie chciał wziąć ze sobą do grobu. Spoczywały w mikroskopijnym chipie wszczepionym gdzieś w jego ciele. Razem z jego córką miałem wydobyć tę elektroniczną drzazgę i zabezpieczyć ją przed służbami. Prosektorium jeszcze długo później kojarzyło mi się z wejściem do tunelu ludzkiej świadomości.
– Prosektorium to widok, który twój ojciec z pewnością miał przed oczami w ostatnich tygodniach życia. Chwilę przed wypadkiem Dagmara Frost przesłała mu fragment reportażu o handlu ludzkimi organami. Wcześniej wysyłała zdjęcia z różnych prosektoriów i dokumentację reporterską. W ten sposób prokurator Bolesta dotarł do twojego ojca. Okazało się, że w jej komputerze są rzeczy znacznie większego kalibru. Wygląda na to, że ten reportaż jeszcze przed publikacją wzbudził duże zainteresowanie służb specjalnych. I zapewne dlatego nigdy nie został opublikowany. Na ile orientujesz się w tym śledztwie dziennikarskim?
Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili:
– Jesteś w stanie pomóc w ustaleniu morderców? – Jej głos był jeszcze bardziej metaliczny od metalowych noszy, na których spoczywał Oliwa. Chwyciła mnie dłonią za szyję i lekko przysunęła do siebie, jakby zamierzała mnie pocałować. Spojrzała mi prosto w oczy. Dopiero teraz uwolniła je z tajemnicy wielkich przeciwsłonecznych okularów. Poczułem na policzkach jej oddech i dostrzegłem, że ma wytatuowane obie gałki oczne. Diabelskie spojrzenie. W tym momencie wyświetlił mi się przed oczami wielki tytuł „GDZIE JEST DIABEŁ?”, jaki Rado Bolesta odkrył w wielkim zagadkowym kolażu – mapie śledztwa nad łóżkiem Dagmary Frost. Odsunąłem się od niej mimowolnie, ale zaraz zrozumiałem, że to była niepotrzebna oznaka słabości.
– Jestem tu z tobą oficjalnie jako twój spowiednik i opiekun duchowy. I to ofiaruję ci w pierwszej kolejności. Modlitwa jednak może nie wystarczyć do wykrycia sprawców. Dlatego właśnie to, co za chwilę zrobimy, nie będzie zgodne z prawem. Podobnie jak wiele czynności prokuratora Bolesty.
I tak w wieku czterdziestu czterech lat przyszło mi świadomie złamać prawo. Zakładałem wtedy, że to będzie pojedynczy incydent, z którego wyjaśnię się Stwórcy w ramach procedur spowiedzi świętej. Okazało się jednak, że to było dopiero pierwsze ogniwo w bardzo długim łańcuchu. Zgodnie z wszelkimi definicjami stawałem się właśnie przestępcą.
@@@
Widziałem tak wielu martwych ludzi, że można by nimi zapełnić co najmniej trybuny pierwszoligowego stadionu. Przeważnie w kościele lub cmentarnej kaplicy przed pogrzebem. Często na łożu śmierci. Czasami na miejscu wypadku. Wezwany do ostatniej posługi obserwowałem agonię w naprawdę dramatycznych momentach. Kiedyś w lokalnej fabryce cukierków wezwano mnie do konającego robotnika, którego wyłowiono z wielkiej kadzi wrzącego syropu. Ale tak naprawdę do tej pory prześladowała mnie pierwsza śmierć, której byłem świadkiem. Miałem wtedy osiem lat. Odwiedzałem chorego wujka wraz z rodziną. Wracając ze szpitalnej toalety, na chwilę pozostawiony sam sobie, pomyliłem sale. Na łóżku pod oknem zamiast wujka zobaczyłem podobnych rozmiarów ludzką sylwetkę przykrytą prześcieradłem. Zaniepokojony odsłoniłem pacjenta. I zobaczyłem śmierć. Pod prześcieradłem leżał człowiek, który umarł prawdopodobnie kilkadziesiąt minut wcześniej. Ten widok nie opuścił mnie już nigdy – mimo wysiłków kolejnych psychologów, a następnie psychiatrów. Myślę, że był to jeden z ważniejszych bodźców, które zainspirowały mnie do stawiania ważnych pytań. I w rezultacie po latach skierował mnie do seminarium.
Później śmierć bardzo mi spowszedniała, ale nie tamten człowiek pod prześcieradłem. On do dziś prześladuje mnie w snach.
Przez ostatnie lata wielokrotnie obserwowałem ludzkie ciała przygotowywane do pogrzebu. Kiedy człowiek pozostawiony przez księdza i bliskich znajduje się w rękach przedsiębiorcy pogrzebowego, dzieją się z jego ciałem rzeczy, o których sam nigdy nie chciałby wiedzieć. A jego bliscy tym bardziej. Około czwartego dnia po śmierci, w wyniku rozmiękania mięśni, nieboszczykowi opada szczęka. Jak to mówił Zimny, zaprzyjaźniony ze mną grabarz, „trzy dni po śmierci każdemu ateiście opadnie kopara”. Dlatego też trzeba zadbać o to, by nieboszczyk nie miał otwartych ust. W tym celu przyszywa się zwykłą igłą i nitką obie szczęki. Szew musi być bardzo fachowo przeprowadzony, żeby po pierwsze pozostał niewidoczny, a po drugie żeby umarłemu nie wydostały się przez usta płyny ustrojowe, które wraz z ostatnim uderzeniem serca rozpoczęły swoją pośmiertną wędrówkę po organizmie. Zanim zaczęły szukać ujścia z martwego ciała Krzysztofa Oliwy, najważniejsze jego myśli wydostały się na zewnątrz. Z naszą pomocą.
KAŻDY Z NAS TO OSOBNY SYGNAŁ GPS. GDY SPOJRZYMY NA SIEBIE Z KOSMOSU, TO ZOBACZYMY, JAK W KRWIOBIEGU ŚWIATA PRZELEWAJĄ SIĘ WIELKIE MASY PUNKCIKÓW TAKICH JAK TY CZY JA, PO RÓŻNYCH KONTYNENTACH. ALE GDY ZEJDZIEMY ODPOWIEDNIO NIŻEJ, TO DOSTRZEŻEMY, ŻE NAWET JAK WYJDZIESZ DO SKLEPU PO ZAKUPY, SYSTEM ŚLEDZI CIĘ Z DOKŁADNOŚCIĄ DO METRA. WIDZI, Z KIM SIĘ SPOTKAŁEŚ. KTO DO CIEBIE DZWONIŁ. CO PRZEGLĄDAŁEŚ W KOMÓRCE, STOJĄC W KOLEJCE DO KASY. I TAK BĘDZIE JUŻ DO MOMENTU, W KTÓRYM ZATRZYMASZ SIĘ W JEDNYM MIEJSCU NA CAŁĄ WIECZNOŚĆ.
Ksiądz zazwyczaj bardzo rzadko pojawia się w prosektorium. To miejsce zarezerwowane dla medyków sądowych, patomorfologów, techników prosektoryjnych, ewentualnie prokuratorów. Dla duchownych raczej niedostępne. Nigdy nawet nie zastanawiałem się, dlaczego właśnie tak wygląda posterunek, gdzie ciało odarte z człowieczeństwa jest patroszone na wszelkie możliwe sposoby. Pamiętam wykłady z etyki na pierwszym roku seminarium. Od kiedy w XIV wieku zaczęto przeprowadzać sekcje zwłok, budziły one wśród ludzi tak wielkie zainteresowanie, że budowano w Europie specjalne teatry anatomiczne z trybunami, na których ledwie mieściła się przyciągnięta niezdrową ciekawością gawiedź.
Prosektorium w szpitalu na warszawskiej Ochocie zupełnie znienacka poraziło mnie swoim bliżej nieopisanym zwyrodnieniem. Klucząc po wyludnionym szpitalnym korytarzu, prowadzeni przez naszego gospodarza, byliśmy przekonani, że wejdziemy najpierw do jego gabinetu, gdzie zaproponuje kawę i w końcu odezwie się pełnym zdaniem do córki zmarłego. Zwłaszcza że ten zmarły był ikoną w walce o ludzką godność we wszelkich jej wymiarach. Tymczasem drzwi, które otworzył przed nami zaspany grubas w brudnym kitlu, okazały się wrotami do wnętrza ludzkiego ciała.
– Witold Podsiadło, dyrektor administracyjny szpitala. Zapraszam.
Ostatnie słowo dopowiedział już odwrócony do nas plecami, leniwie człapiąc w kierunku tej piekielnej otchłani. Prosektorium wbrew moim wyobrażeniom nie było samodzielnym wygrodzonym pomieszczeniem, gdzie w odosobnieniu otwierano klatki piersiowe, głowy czy jeszcze bardziej intymne fragmenty ciał. Okazało się, że to cały zespół sal, gdzie stół sekcyjny jest dopiero na samym końcu łańcucha grozy. Pierwszą rzeczą, która uderzała ludzkie zmysły, był zapach. Wyjątkowy i niepowtarzalny, trudny do porównania z czymkolwiek. Przywodził na myśl silne odczynniki chemiczne, ale było w nim jednocześnie coś naturalnego i niepokojącego. Nieprzyjemnego, ale intrygującego. Potęgował się z każdym kolejnym pomieszczeniem, do którego wchodziliśmy. W pierwszym z nich na gęsto zastawionych regałach wśród czterech ścian spoczywały ludzkie organy w gęstej, półprzezroczystej zawiesinie. Widok był tym bardziej przerażający, że żadne z nich nie były zamknięte w medycznych słojach, jakie na starych rycinach towarzyszyły sekcjom zwłok. Tu poupychano je w większych lub mniejszych plastikowych kubłach podobnych do tych, jakie w warzywniakach służą do przechowywania kiszonej kapusty czy małosolnych ogórków.
Upewniłem się, że to fragmenty ciał, dopiero kiedy zobaczyłem półkę z mózgami. Leżały w równym rzędzie – jako jedyne w szklanych słojach – wszystkie na wprost moich oczu. Rozpoznałem mózg tylko dlatego, że jego struktura jest niepodobna do żadnego innego przedmiotu w naturze. Charakterystyczne fałdy symetrycznie skupione w dwóch półkulach niewyraźnie prześwitywały z brudnej, zawiesistej cieczy przypominającej wodę w wiadrze z mydlinami. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że w identycznych pojemnikach wokół mnie upchnięto wszystkie pozostałe organy, z jakich zbudowane jest moje ciało. Wielkie kawały mięsa podobne do tych, jakie leżą w hipermarketowych chłodniach elegancko zapakowane w styropianowych tackach. Obok wielkich płatów – prawdopodobnie były to płuca i jelita – w mniejszych plastikowych kubełkach zobaczyłem drobniejsze, w części już rozpłatane albo nawet pokawałkowane niczym porcje rosołowe. Niektóre z wnętrzności były oszpecone nienaturalnymi naroślami. W pierwszym skojarzeniu pomyślałem o nowotworach. W innych z kolei brudna, gęsta zawiesina skutecznie ukrywała zawartość kubła. Miałem wrażenie, jakby każdy z tych umęczonych organów stanowił mięsną wkładkę do zupy, która z niewiadomych powodów zastygła pod koniec gotowania. Do tej pory starałem się zachować spokój, ale kiedy spojrzałem przez ramię, z mojego gardła wydarł się w końcu cichutki jęk przerażenia. Na sąsiednim regale na wysokości wzroku zobaczyłem ludzkie oczy. Poupychane w niewielkich słoiczkach łypały na mnie bezczelnie, pozbawione powiek, wytrzeszczone w moim kierunku.
– Proszę za mną dalej – wyrwał mnie ze stuporu szpitalny ekonom – tu mamy tylko poczekalnię…
Spojrzałem na córkę Krzysztofa Oliwy. Po jej twarzy widać było, jak z każdą sekundą ubywa jej pewności siebie. Patrzyła tępo na półkę z mózgami i nie była w stanie nic z siebie wykrztusić. Słowo „poczekalnia” w takim miejscu natychmiast skojarzyło mi się z krainą szeolu opisaną na samym początku Starego Testamentu, w najstraszniejszej ze wszystkich ksiąg.
Zapach detergentów ustępował miejsca tej drażniącej, niezdefiniowanej nucie. Zastanawiałem się, z czym mi się kojarzy, ale czułem, jak myśli uciekają mi z głowy. Nagle poczułem, jak zaczynam tracić równowagę. Zamknąłem oczy, zachwiałem się na miękkich nogach. Żeby odzyskać równowagę, chwyciłem się jednej z półek, ale krawędzie nadgarstków z dużą siłą zahaczyły o coś dużego, szklanego i zimnego. Przełamując strach, podniosłem w końcu powieki i wtedy zobaczyłem, jak wielki słój z czyimś mózgiem z impetem rozbija się o kamienną posadzkę.
@@@
Tajniki pracy organów ścigania w końcu weszły mi w krew przez te ostatnie dziesięć lat posługi w Piotrkowie Mazowieckim. Prokurator Radosław Bolesta, jeden z najlepszych specjalistów od nagłych zgonów, gangsterskich porachunków i wymuszeń rozbójniczych, stał się jednym z moich najbliższych przyjaciół. Trzeci z naszej paczki, aspirant Igor Hanys, dopełniał ten sojusz władzy państwa i Kościoła. Na samym początku spotykaliśmy się przy historiach bez happy endu. Najpierw był gwałt ze szczególnym okrucieństwem. Potem samobójstwo. Potem samobójstwo, które okazało się zamaskowanym skrytobójstwem. Przy czwartej zbrodni byliśmy już sobie o wiele bliżsi. Nie było w tej przyjaźni żadnej wyjątkowej radości. Tym, co nas zbliżyło, były emocje i wrażliwość. Spotykaliśmy się w różnych dziwnych miejscach. Areszt śledczy. Przytułek dla bezdomnych. Szpital. Cmentarz. W przeciwieństwie do mnie Radek i Igor nie sprawiali wrażenia szczęśliwych. Pierwszy był sam od lat, szukał szczęścia w przygodnych związkach. Igor miał jeszcze gorzej. Od lat tkwił w toksycznym małżeństwie, które zżerało go od środka. O tych i wielu innych sprawach rozmawialiśmy wiele razy po pracy operacyjnej. Igor i Rado z pewnością byli nieumiarkowani w piciu i paleniu. Czasem także w zażywaniu innych substancji psychoaktywnych. Ale u siebie w parafii nigdy nie pozwalałem im palić ani wciągać. A właśnie najczęściej spotykaliśmy się u mnie w parafialnej świetlicy, kiedy skończyły się już kółka różańcowe czy nauki przedmałżeńskie. Zaczynaliśmy od oglądania Ligi Mistrzów na wielkim ekranie, na którym w ciągu dnia starsi parafianie oglądali filmy religijne i transmisje mszy świętych. Nazywaliśmy te nasze spotkania „gorzkimi żalami”, ale sporo tam było uśmiechu, rozmowy i wina mszalnego. Z czasem zaczęliśmy razem chodzić do kina, knajp, a nawet założyliśmy amatorską drużynę piłkarską.
Ostatnio jednak, pierwszy raz od początku naszej znajomości, musieliśmy radykalnie ograniczyć kontakty między sobą. Wszyscy trzej poznaliśmy bowiem zawartość komputera Dagmary Frost, który prokurator Bolesta uruchomił po cichu i wbrew procedurom. Gdyby to się wydało, moglibyśmy podzielić losy właścicielki notebooka, którą osobiście pochowałem.
WYDAJE MI SIĘ, ŻE BYŁEM JEDYNYM ŻYJĄCYM MĘŻCZYZNĄ, DO KTÓREGO DAGMARA FROST MIAŁA ZAUFANIE. DZIŚ WIEM, ŻE TO NIE ONA POWINNA ZAPEWNIAĆ MI BEZPIECZEŃSTWO. POWINNO BYĆ DOKŁADNIE NA ODWRÓT.
To była najkrótsza noc lata. Dwadzieścia cztery godziny po tym, jak ciało Krzysztofa Oliwy ostygło na dobre, spotkaliśmy się we trójkę. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego odzyskała już komputer Dagmary Frost. Boisko, na którym graliśmy kiedyś w jednej drużynie, było oświetlone tylko światłem księżyca. Jednak wyłącznie w tym miejscu wszyscy trzej czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Nasza amatorska drużyna dawno temu przestała istnieć, ale my nadal wychodziliśmy z założenia, że najlepszą obroną jest atak. Pierwszy zaczął Igor.
– Ten notebook okazał się puszką Pandory. Oliwa zginął, bo miał z nim do czynienia w znacznie większym stopniu, niż dotąd przypuszczaliśmy. Jestem zawodowym psem od ponad dwudziestu lat i w takich sprawach intuicja nigdy mnie nie zawodzi. Krzysztof Oliwa w tej sprawie orientował się o wiele lepiej od nas.
– Igor ma słuszność – odpowiedział Rado. – Właśnie dlatego was tu wezwałem. To na razie jedyny trop, jaki nam został. Udało mi się wstępnie ustalić kilka rzeczy, nie wszystko mogę teraz powiedzieć. Wiem mniej więcej, co robić. Barry, najważniejsze zadanie teraz należy do ciebie.
Nie spodziewałem się wtedy, że będzie aż tak trudno.
– Formalnie śledztwo w sprawie zamordowania Krzysztofa Oliwy prowadzi Prokuratura Okręgowa w Jaśle. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że śledztwo kontrolują służby, które zapewne maczały w tym palce. Prawdopodobnie własnoręcznie Oliwę zajebali. Zniknął jego telefon, komputer i prawie wszystkie elektroniczne nośniki, jakich używał.
– „Prawie” czyni wielką różnicę – powiedziałem, zauważając w jego słowach cień nadziei.
– Został jeszcze jeden nośnik, o którym wie tylko córka Oliwy, ja i za chwilę wy.
– Pendrive?
– Chip nowej generacji.
– Mam go szukać?
– Zgadza się.
Nawet Igor wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
– Dlaczego Bartek?
Rado zacisnął usta, jak zawsze, kiedy musiał zakomunikować coś nieprzyjemnego. Tym razem zacisnął je wyjątkowo mocno.
– Ciało Krzysztofa Oliwy będzie przywiezione do prosektorium z zakładu medycyny sądowej po sekcji zwłok, jeszcze przed pogrzebem. To będzie ostatnia możliwość dostania się do środka…
– Do prosektorium?
– Do środka… Do wnętrza Krzysztofa Oliwy.
Igor patrzył na niego z rosnącym niezrozumieniem. Rado był coraz bardziej zdenerwowany.
– Co się, kurwa, tak gapisz, coś niejasno mówię? Do jego ciała, do truchła, kurwa, trzeba się dostać, otworzyć je i wyjąć coś, co jest w środku! Tu masz adapter, dzięki któremu przegrasz zawartość tego chipa na każdy komputer.
Rado wręczył mi coś, co wyglądało jak zwykła karta SD do komputera.
– A ten chip? Co to jest właściwie?
– Dwa lata temu na żądanie Oliwy w jego ciało został wszczepiony chip nowej generacji rejestrujący między innymi dokładne położenie właściciela. Miał umożliwić lokalizację w wypadku porwania. Ale jest dla nas ważny nie tylko dlatego, że możemy prześledzić ostatnie jego chwile przed śmiercią. Oliwa miał podobno informacje, których bał się zapisywać na pendrivie, nie mówiąc już o komputerze. W ostatnich tygodniach obawiał się nie tylko o dane, ale także o swoje życie. Chip był zintegrowany z jego komórką i komputerem. Na tych urządzeniach nie chciał zostawiać żadnych śladów. Wszystko kopiował na chip i usuwał z urządzeń mobilnych. Więc ta drzazga w jego dupie to jak prywatny sejf z najcenniejszymi informacjami.
– W dupie? – Igor zawsze spontanicznie reagował na to słowo.
– To niestety tylko przenośnia. Nie mam pojęcia, gdzie to u niego siedzi. Jedyną szansą znalezienia i wyjęcia tego chipa z jego ciała jest ostatnie pożegnanie córki z ojcem. Miejsce akcji: warszawskie prosektorium. Czas: jutro.
Przez dłuższą chwilę staliśmy we trzech w milczeniu. Ani ja, ani Igor nie byliśmy w stanie wydusić z siebie słowa. Rado czekał cierpliwie na naszą reakcję. Ale żaden z nas się nie odezwał. Nie wiem, jak Igor, ale mnie przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Zwłaszcza że Rado patrzył mi prosto w oczy i podszedł do mnie jeszcze bliżej, na odległość kroku. Był zmęczony, dopiero przyjechał z Warszawy, a za chwilę miał jechać do prokuratury. Od dwóch tygodni pełnił funkcję jej szefa, był piotrkowskim prokuratorem rejonowym. Mówił powoli; z każdym jego słowem podejrzewałem coraz mocniej, że oprócz zmęczenia gnębiło go coś jeszcze.
– Dziewczyna nazywa się Karolina Oliwa i jest jedyną córką Krzysztofa. – mówił powoli, przecierając ręką oczy, które mrużyły mu się ze zmęczenia – Z tego co wiem, jedyną bliską osobą, jaką miał. To ona jest przepustką do prosektorium. Pójdziesz tam jako jej duchowy opiekun. Będziecie mieli skaner, zestaw skalpeli oraz mniej więcej sześćdziesiąt minut, żeby wydłubać chip z trupa, gdziekolwiek on tkwi. I najważniejsze: służby wcześniej czy później będą ją prześwietlać, podsłuchiwać i śledzić. Musicie być wyjątkowo ostrożni.
Zamarłem.
– Nie zostawcie tylko po sobie tatara z ludzkiego mięsa – dorzucił na koniec Rado.
@@@
Zgodnie z ewangeliczną zasadą ubóstwa i przede wszystkim z własnym światopoglądem nigdy nie przywiązywałem się do dóbr materialnych. Ale miałem dwie słabości, z którymi oduczyłem się walczyć jakiś czas temu. Okazały się zbyt silne, uznałem więc, że lepiej skupić się na innych wyzwaniach. Pierwsza z tych słabości to samochody. Cztery lata temu Pan Bóg spełnił jedno z moich niewielu doczesnych marzeń. Piętnaście tysięcy złotych. Tyle wynosiły wówczas oszczędności mojego życia. Za dziewięćdziesiąt procent tej sumy kupiłem sportowy samochód. Pierwszy samochód w życiu. Renault mégane II coupé 2.0 turbo o napędzie stu sześćdziesięciu trzech koni mechanicznych. Parę lat wcześniej ten wóz został wybrany samochodem roku.
– W wieku, do którego nie dożył Jezus Chrystus, zrozumiałem, że nie znajdę lepszego celu dla oszczędności, które zbierałem jeszcze na książeczce SKO – tak tłumaczyłem ten prezent dla samego siebie na czterdzieste urodziny, kiedy Igor i Rado zapytali mnie, dlaczego nie rozdam tych pieniędzy potrzebującym. – Raz w życiu, kurwa, pomyślałem, że to ja jestem potrzebującym. Potrzebuję właśnie takiej fury.
Pędziliśmy wtedy dwieście kilometrów na godzinę poznańską autostradą i byłem jedynym trzeźwym w tym towarzystwie. Ale dopiero dziś widzę, że ja też nie zachowałem umiarkowania. Przekraczałem ograniczenia prędkości o prawie sto procent. Czułem się wtedy jak dziecko pokazujące swoją ulubioną zabawkę najlepszym kolegom. Rado i Igor raczyli się na przemian czerwoną finlandią i kręconymi na kolanach blantami. Ten samochód miał to do siebie, że można go było rozpędzić do setki w dziesięć sekund. Trzydrzwiowa żółta strzała. Został sprowadzony specjalnie dla mnie z Węgier po niegroźnym wypadku. Jego ciemnożółty kolor był jedną z cech, którą kierowałem się przy decyzji o zakupie. Idealnie pasował do mojej ulubionej żółtej koszuli. I to właśnie była druga z tych słabości.
Ubrania. Przypuszczam, że miałem znacznie mniej ciuchów od przeciętnego polskiego księdza. Ale te nieliczne rzeczy, które składały się na moją garderobę, wybierałem bardzo starannie. I były dla mnie ważne. Każdy ciuch miał symboliczną wymowę. Każdy był związany z jakimiś emocjami. Spodnie, które miałem na sobie w prosektorium, były czarne, z wysokiej jakości weluru. Bardzo mi zależało na dyskretnej elegancji w tym momencie i w tym miejscu. Mówiąc wprost, to były moje najlepsze spodnie żałobne. Kupiłem je na pogrzeb matki pięć lat temu i od tamtego momentu nie miałem ich na sobie ani razu. Teraz patrzyłem na nie i z przerażeniem zauważyłem, że w delikatną prążkowaną strukturę poniżej kolan wczepiły się malutkie fragmenty ludzkiego mózgu. Większość tego, co przez lata mieściło się w czyjejś głowie, rozlała się obok na podłodze. Przypominała niestrawiony do końca obiad popity dużą ilością taniego wina i wyrzygany na posadzkę.
– W tym momencie musimy to potraktować jako zwykły odpad medyczny – powiedział po chwili wymownego milczenia dyrektor administracyjny szpitala – zaraz przyjdzie serwis sprzątający i zneutralizuje ten organ.
Mózg rozbity na szpitalnej posadzce z kawałkami szkła dookoła w niczym nie przypominał ikony ludzkiego rozsądku. Przyszło mi właśnie do głowy powiedzonko Wojciecha Łazarka, znanego trenera z czasów mojej młodości: smutny jak pasztetowa w lipcu.
Pięć minut później mózg został szuflą wmieciony do kubła na śmieci, a jego pozostałości gwałtownie wplątały się w czarne od szpitalnego brudu warkocze mopa. Najważniejszy ludzki narząd nie przypominał niczego oprócz brudnej gęstej brei pozostającej po umyciu toalety. Ból głowy minął równie szybko, jak się pojawił, ale w moim umyśle pozostał jeszcze cięższy obraz, który czułem niemal fizycznie. Miałem wrażenie, jakby dziewczyna wiedziała, co się ze mną działo.
– Nie patrz na to, ojcze. Ten widok może cię później prześladować – wyszeptała, pociągając mnie za rękaw koszuli.
Odeszła na dwa kroki i rzuciła swoją sportową torbę do masywnej czarnej trumny wyściełanej białym aksamitem. Trumna czekała na jej ojca.
Zirytowała mnie tą uwagą. Chwyciłem ją za rękę i tym razem to ja przybliżyłem się do niej na odległość oddechu.
– Pozwolisz, że będę myślał o tym, na co mam ochotę. Poza tym ustalmy z góry jedną ważną rzecz. To, co wydłubiemy za chwilę z twojego tatusia, zostanie przy mnie. Takie jest zlecenie moich mocodawców. A z nimi raczej nie ma dyskusji.
Dopiero wtedy wyraźnie poczułem ten zapach. Perfumy Karoliny Oliwy. Zapach o dzikiej, trudnej do określenia barwie, połączenie orientu, kadzideł i świeżej marihuany.
Chwilę popatrzyła mi wyzywająco w oczy i w końcu bez słowa uwolniła się z uścisku. Niewykluczone, że przyjęła moją odpowiedź z ulgą. Chyba coraz wyraźniej dochodziło do niej, że wciągam ją do spisku, po którym szybko może wylądować po drugiej stronie chłodniczych drzwiczek. Pomyślałem o tym, kiedy chwytałem za klamkę, żeby w końcu wysunąć z chłodni nosze, na których leżał jej ojciec. Ale nawet nie drgnęła. Siłowałem się z nią jeszcze chwilę. Musiało to wyglądać groteskowo: klnący jak szewc ksiądz stara się wyciągnąć z lodówki nieboszczyka. W końcu dałem za wygraną i przez interkom wezwałem pomoc. Po chwili przyszedł jeszcze bardziej zaspany dyrektor Podsiadło. Ponad minutę szarpał się z zaciętym zamkiem. W pewnym momencie zdjął nawet przepocony kitel i podwinął rękawy flanelowej koszuli, ale im bardziej szarpał się z klamką, tym jaśniejsze się stawało, że nieboszczyk na dobre się zabarykadował. Dyrektor wyszedł w końcu z sali, żeby osobiście wezwać posiłki.
– Mam nadzieję, że nie trzeba będzie go pochować razem z całą chłodnią – powiedziałem, żeby rozluźnić coraz bardziej gęstniejącą atmosferę.
– Przynajmniej nie będzie sam – podjęła temat Donica. – Zawsze był bardzo towarzyski.
Pierwszy raz się uśmiechnęła. Przez chwilę staliśmy w milczeniu, a ja znalazłem wreszcie czas, żeby pomodlić się za duszę człowieka, którego wielkie sztywne ciało leżało zamknięte na stalowozimnym łożu.
SŁOWO TO NAJSKUTECZNIEJSZA BROŃ, JAKĄ KIEDYKOLWIEK MIAŁEM W RĘKACH. ALE NAWET JA W PEWNYM MOMENCIE ZATRACIŁEM UMIAR W PRZYSWAJANIU SŁÓW, KTÓRE NIE BYŁY DLA MNIE PRZEZNACZONE. ZACHŁYSNĄŁEM SIĘ ILOŚCIĄ LUDZKICH SEKRETÓW DOSTĘPNYCH W ZASIĘGU RĘKI.
Nie mam pojęcia, ile trwała ta chwila. Ze skupienia wyrwał mnie dyrektor Podsiadło, wchodząc ponownie do prosektorium. Tym razem w towarzystwie dwóch nieogolonych mężczyzn w roboczych kombinezonach ze skórzanymi torbami przewieszonymi przez ramię. Nie przywitali się nawet skinieniem głowy.
– W której się ukrył? – zapytał grobowym głosem niższy z nich.
– Ciało mojego ojca jest w tym miejscu – odpowiedziała natychmiast Donica takim tonem, że aż wzdrygnęli się wszyscy w pozostałych szufladach. – Otwieraj!
Szarpnęła za wielką klamkę, z którą mocował się wcześniej dyrektor szpitala. Ale tym razem mechanizm zadziałał bez problemu. Po głuchym szczęknięciu drzwiczki się otworzyły, a ze środka powoli i dostojnie wysunęły się nosze ze zwłokami znanego w całej Europie dziennikarza. Najpierw pojawiły się trupio blade, gęsto owłosione nogi. Potem wyłonił się szarobiały ręcznik z fioletowym szpitalnym stemplem przykrywający najbardziej intymną część ciała. Następnie ukazał się wielki brzuch redaktora rozpłatany makabrycznym cięciem sekcji zwłok i pośpiesznie zafastrygowany na okrętkę. I dopiero na końcu zobaczyliśmy twarz Oliwy wykrzywioną w śmiertelnym grymasie z przerażająco wytrzeszczonymi oczami. Szuflada zatrzymała się wreszcie z mechanicznym łoskotem, kiedy całe ciało zmarłego wjechało wprost pomiędzy nas.
PRZYZNAJĘ. BYŁEM JEDNYM Z UKRYTYCH, WCIĄŻ JESZCZE NIELICZNYCH UŻYTKOWNIKÓW TEGO PIEKIELNEGO SYSTEMU. WSTYDZĘ SIĘ… NAPRAWDĘ SIĘ WSTYDZĘ, ŻE POD KONIEC JUŻ BEZ SKRĘPOWANIA KORZYSTAŁEM Z JEGO MOŻLIWOŚCI. KIEDY SIĘ ZORIENTOWAŁEM, BYŁEM JUŻ JEDNYM Z TYCH, CO ODZIERAJĄ INNYCH LUDZI Z ICH NAJINTYMNIEJSZEJ PRYWATNOŚCI…
Nikt z nas nie odważył się odezwać pierwszy. Obaj mechanicy jak na komendę zdjęli z głów kaszkiety. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile trwała ta przeraźliwa cisza, ale pierwsza wyrwała się z letargu Donica. Najpierw zamknęła ojcu nienaturalnie wytrzeszczone oczy. Potem pogłaskała go po świeżo umytej głowie, po czym pochyliła się i delikatnie pocałowała go w skroń. Zaraz też wyprostowała się jak struna, sięgnęła do trumny po swoją sportową torbę i tym samym tonem, jakim przed chwilą zaczęła krótką wymianę zdań, dokończyła:
– Na tym wasza rola się kończy. Zgodnie z ustaleniami chcę sama ubrać tatę i poczuwać jeszcze przy nim chwilę w towarzystwie wielebnego ojca Hellera. Potem jego ciało na wieki spocznie w tej trumnie.
Wszyscy wokoło w milczeniu wysłuchali jej rozkazującego tonu. Dwaj majstrowie wcisnęli na głowy czapki, poprawili torby na ramionach i patrząc pytającym wzrokiem na dyrektora, bez słowa wyszli. On sam teraz – jakby dopiero obudził się z bardzo długiej drzemki – stał po drugiej stronie zwłok, osłupiałym wzrokiem patrząc to na zwłoki, to na nas. Dopiero po chwili wydukał:
– Klucz do prosektorium zostawiam w drzwiach. Po wszystkim proszę go przekazać strażnikowi przy wyjściu.
Pięć sekund później już go nie było. Donica miała na ręku sportowy elektroniczny zegarek. Natychmiast po wyjściu Podsiadły uniosła nadgarstek przed moje oczy i uruchomiła stoper.
– Mamy niecałą godzinę.
Delikatne elektroniczne piknięcie rozpoczęło nasz wyścig z czasem. Kobieta, nawet na mnie nie spoglądając, sięgnęła do swojej sportowej torby, po czym wyjęła z niej coś, co przypominało telefon komórkowy sprzed dwudziestu lat. Wielofunkcyjne prostokątne urządzenie w kształcie niewielkiej cegły z dużą ilością przycisków. To musiał być skaner, o którym wspominał wcześniej Rado.
– Ojciec całe życie miał do mnie pretensje, że nie jestem dość delikatna – powiedziała, włączając jeden z przycisków – przynajmniej teraz spróbuję to zmienić.
W tym momencie zajrzała mi w oczy. Jej piekielne źrenice były jeszcze bardziej przerażające niż przy pierwszym spotkaniu.
– To jest skaner do wykrywania metalu i krzemu. Gdziekolwiek chip został ukryty, za chwilę ojciec wyśpiewa nam ostatnie chwile swojego życia.
– Prześwietlisz go całego tą różdżką?
– Całego nie. Kiedy będziemy skanować pod ręcznikiem, ty przejmiesz skaner.
Ponownie pokazała mi stoper. Minęło już sześćdziesiąt sekund.
Spojrzałem na zwłoki jej ojca. Z raną niedbale zaszytą po makabrycznym cięciu wyglądał bezbronnie. Mimo zamkniętych oczu grymas na jego twarzy dopełniał przygnębiający widok. Nie byłem w stanie dłużej na niego patrzeć.
– Od czego zaczynamy?
– Od dłoni. Były jego najczulszym punktem. I największym kompleksem.
– Kompleksem?
– I największą tragedią w życiu. Mój ojciec miał bardzo szczęśliwe życie. Ale to, co stało się z jego dłońmi w młodości, okazało się jego największą traumą.
Trzymając prawą ręką skaner w górze, niczym zawodowy morderca rewolwer, lewą ręką delikatnie uniosła lewą dłoń ojca. Zrobiła to tak subtelnie, jakby prosiła go do tańca.
– W 1976 roku, jeszcze na studiach, pojechał do Radomia. W głębokiej komunie niespodziewanie wybuchła antyrządowa rewolta. Choć miał tylko dwadzieścia lat, był już mocno zaangażowany w opozycję. Za dobrze mu ta konspiracja szła i nabrał niebezpiecznej pewności siebie. Kiedy w Radomiu zaczęły się rozruchy, milicja zatrzymała go pierwszego dnia po przyjeździe do miasta. Oprócz dwóch tysięcy ulotek Służba Bezpieczeństwa odkryła w pożyczonym przez niego volvo sporo gotówki. To była zbiórka dla rodzin pierwszych zatrzymanych robotników. Został aresztowany i oskarżony o szpiegostwo na rzecz zachodniego wywiadu. – W tym momencie Donica przyłożyła skaner do dłoni ojca i w pomieszczeniu rozległ się świdrujący dźwięk – jakby uaktywniła się bramka w supermarkecie. – Podczas przesłuchania, kiedy odmówił wyjaśnień, wsadzili mu ręce do szuflady w biurku i zatrzasnęli ją. – Wzdrygnąłem się, a ona na chwilę odstawiła urządzenie. – Stara metoda esbeków. Ale tamci dodatkowo jeszcze działali w ogromnym stresie. Komisariat milicji był jednym z niewielu punktów w mieście, jaki władzy udało się wtedy w Radomiu kontrolować. Na zewnątrz trwały zamieszki, nad którymi stracili kontrolę. W komunistycznej Polsce rzecz absolutnie bez precedensu. Esbecy wyładowali swoją bezradność na rękach mojego ojca. W dębowej szufladzie miażdżyli mu palce kilkanaście razy. Potem już całe życie miał ogromne trudności z pisaniem. To, co teraz usłyszałeś, to metalowe implanty, jakie wszczepiono mu wiele lat później w szwajcarskiej klinice.
– Jak w takim razie pisał? Przecież całe życie był dziennikarzem…
– Nie pisał. Na początku wszystko dyktował młodszej o rok studentce oceanografii, która zakochała się w nim jeszcze przed tamtym nieszczęściem. Jak pewnie już zgadłeś, to była moja matka.
Spojrzałem na martwe dłonie jednego z największych polskich dziennikarzy. Podobnie jak cała jego sylwetka były masywne, ale wyglądały dość dziwnie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to dłonie starca. Głęboko pomarszczone, nie zwracały na siebie uwagi, gdy wyjątkowa osobowość ich właściciela dominowała wszystko w promieniu dziesięciu metrów. Dopiero teraz, kiedy leżał martwy i niemal nagi, jego dłonie porażały swoją nienaturalną starością. Nie mogłem się oprzeć i dotknąłem jego prawej dłoni. Była lodowato zimna, ale miałem wrażenie, że od wewnątrz pokrywa ją delikatna warstwa zimnego potu. Wzdrygnąłem się, momentalnie cofnąłem dłoń i spojrzałem jego córce prosto w oczy.
– Musi być w takim razie skarbnicą wiedzy wszystkich jego słynnych dziennikarskich dochodzeń.
Donica uśmiechnęła się jadowicie.
– Wytrzymała z nim tylko parę lat. I tak najwięcej ze wszystkich kobiet… Nie żyje od dziesięciu lat… – Niepokojąco zawiesiła na mnie wzrok i dopowiedziała: – wszystkie jego słynne dziennikarskie śledztwa to była już epoka komputerów i zupełnie innego rodzaju klawiatury.
– Czyli radził sobie sam?
– Nie. Nigdy nie radził sobie sam…
Już zacząłem się zastanawiać, jak to od niej wyciągnąć, kiedy dokończyła sama:
– Od kilkunastu lat to ja byłam jego rękami przy najważniejszych tekstach. To ja jestem skarbnicą wiedzy wszystkich jego ostatnich dziennikarskich dochodzeń.
W lodowatej atmosferze prosektorium dochodziło do mnie, że informacje, które zostawił jej ojciec, zapewne stanowiły coś w rodzaju polisy na życie. Miała chronić jego córkę i pozwalała jej wytrzymać na sobie śmiertelnie groźne spojrzenie służb. Mało tego, Donica mogła wykorzystać choćby część tych wiadomości do śledztwa, które rozpoczął jej ojciec, a my mamy dokończyć. Fragmenty układanki, którą zostawił po sobie leżący między nami Krzysztof Oliwa, powoli łączyły się w logiczny plan.
@@@
Przyjechała do Warszawy dwanaście godzin przed naszym spotkaniem. Dzięki urządzeniom elektronicznym, z których korzystała, mogłem później prześledzić niemal każdy jej krok. Wynajęła dwuosobowy pokój w najdroższym stołecznym hotelu Bristol, z którego wcześniej korzystali brytyjska królowa Elżbieta II czy piłkarze Realu Madryt.
Duża szklanka finlaggan old reserve. To była pierwsza rzecz, jaką zamówiła po odebraniu kluczy do pokoju. Sądząc po impulsach elektrycznych, jakie na bieżąco rejestrował jej garmin, wychyliła ją jednym haustem. Dopiero później poszła do pokoju i wzięła prysznic. Między godziną 18.21 a 18.44 żadne z jej urządzeń elektronicznych nie odnotowało aktywności. Niewykluczone, że po wyjściu z łazienki oddała się masturbacji. Kiedy o 18.44 założyła smartwatch, miała nienaturalnie przyspieszone tętno. O 19.01 zamówiła taksówkę. Zajęło mi trzy i pół minuty, żeby doprecyzować lokalizację. Odwiedziła grób matki. Czuwała przy nim godzinę i trzydzieści dwie minuty. Nie kontaktowała się w tym czasie z nikim. Miała wyłączony telefon i komputer. Prawdopodobnie płakała.
Wyobraziłem sobie, jak stoi nad grobem matki idealnie wyprostowana i zimna jak grobowa płyta.
– Zaczynasz czy będziesz tak stał i modlił się nad ciałem starego?
Donica wybiła mnie z rozmyślań swoim niskim głosem. W przeciwieństwie do niej nie nałożyłem lateksowych rękawiczek. Położyłem rękę na nagim brzuchu jej ojca. Był twardy i sztywny jak manekin z dębowego drewna. Albo nawet jak jedna z kamiennych figur w nawach mojego kościoła. Miałem wrażenie, że jest jednym wielkim twardym dyskiem nabitym gigabajtami ważnych informacji. Podniosłem prawą rękę podobnie jak podczas najważniejszego momentu mszy świętej. Tylko zamiast Hostii miałem w ręku skalpel. Kładąc lewą rękę w okolicy jego mostka, zrobiłem pierwsze cięcie.
ZACZĘŁO SIĘ OD NIEWINNEGO MARKETINGU. REKLAMY SAME ZACZĘŁY SZUKAĆ LUDZI. POTEM OKAZAŁO SIĘ, ŻE MOŻNA POZNAĆ WIĘCEJ NIŻ ICH PREFERENCJE ZAKUPOWE. TAKŻE PRZEKONANIA POLITYCZNE, ORIENTACJĘ SEKSUALNĄ, I W KOŃCU EMOCJE. CZĘŚĆ OKAZAŁA SIĘ PUBLICZNIE DOSTĘPNA W MEDIACH SPOŁECZNOŚCIOWYCH, CAŁA RESZTA, OKAZUJE SIĘ, BYŁA TYLKO O KROK DALEJ.
Był rozczochrany i nieogolony. Miał podkrążone oczy, a może to światło z komputera i podświetlanej klawiatury jego macbooka nadawało mu demoniczny wygląd. Kamera, która tkwiła w obudowie monitora, miała dość szeroki kąt. Widać było przedmioty w jego najbliższym otoczeniu, między innymi leżącą tuż obok paczkę ginatesów bez filtra, po którą właśnie sięgnął. Rozdzielczość kamery i dobrze zaprojektowane światło sprawiły, że już w pierwszej chwili zaczęły mnie rozpraszać tytuły niektórych książek upchanych na regale za jego plecami. Na chwilę przestał mówić, włożył papierosa do ust. W tym momencie zauważyłem charakterystyczną srebrną zapalniczkę na biurku. Oliwa, jakby wyczuwając mnie, sięgnął po nią, nie odrywając wzroku od monitora. Kłąb siwego dymu przesłonił na chwilę jego twarz, ale nie dało się ukryć, że jest nietrzeźwy. Podobnie jak miliony Polaków regularnie śledziłem jego występy w programach publicystycznych, ale teraz, bez make-upu, zmęczony alkoholem i ostatnimi wydarzeniami, wyglądał jak zombie.
OBAWIAM SIĘ, ŻE POGŁOSKI O MOJEJ ŚMIERCI NIESTETY NIE SĄ PRZESADZONE. JEŻELI KTOKOLWIEK DOTARŁ DO TEGO PLIKU, OZNACZA TO, ŻE ZMARŁEM ŚMIERCIĄ NAGŁĄ. NAJPRAWDOPODOBNIEJ SPOWODOWANĄ CZYNEM PRZESTĘPCZYM.
Zapewne miał w komputerze włączone kilka programów w osobnych oknach. W tle słychać było transmisję meczu, równolegle skądś sączył się dźwięk jazzowego freestyle’u. Nagle wszystko ucichło. Pewnie jednym kliknięciem wyłączył głośnik w komputerze. Cisza, która nastała, dodała grozy całemu przekazowi. Trwała dobre trzydzieści sekund, a Oliwa siedział nieruchomo z papierosem w kąciku ust i oczami wbitymi w ekran tak sugestywnie, aż uciekłem wzrokiem. W końcu się odezwał.
JEŻELI RZECZYWIŚCIE NIE ŻYJĘ, PROSZĘ POTRAKTOWAĆ TO JAKO MOJĄ SPOWIEDŹ.
W tym momencie ponownie się zaciągnął, wypuścił wielką chmurę dymu z ust i nosa, po czym zgasił niedopałek prawdopodobnie w popielniczce, którą zasłaniał niewielki stos papierów przy komputerze.
Moja pierwsza w życiu spowiedź. I ostatnia.
@@@
Spowiedź to najtrudniejszy ze wszystkich sakramentów. Chrzest nie ma prawa się nie udać, nawet jak bachor narobi w gacie i będzie wył, jakby szatan napił się wody święconej. Ślub może się nie udać, ale to zazwyczaj wychodzi po latach, a ksiądz akurat nie ma na to żadnego wpływu. Ale spowiedź… Spowiedź zawsze pozostanie najbliższym kontaktem z wiernym. I najintymniejszym. Z zewnątrz nie wygląda to spektakularnie. Po prostu siedzi sobie portier w kiosku – mówimy między sobą. Siedzi i czeka, żeby „wypukać” całą kolejkę grzeszników. Ale z drugiej strony kratki wygląda to dramatycznie. I oczywiście czasami piekielnie ciekawie. Przychodzą ludzie, żeby w ukryciu przed całym światem odsłaniać ciemną stronę swojej duszy. Mówią o rzeczach, które nie powszednieją. Ujawniają tajemnice, które poza tym miejscem nie mają prawa ujrzeć światła dziennego. Dopiero po latach doświadczenia dobry spowiednik uczy się dostrzegać w tych mrocznych tajemnicach zalążki przyszłej siły tych grzeszników. Wielu księżom nigdy to się nie udaje.
Moim pierwszym penitentem był człowiek, który już nigdy więcej nie wrócił do mojego konfesjonału. Homoseksualista. Nie był w stanie wybaczyć sobie zdrady, jakiej dopuścił się wobec swojego partnera po ponad dwudziestu latach wspólnego związku. Miał silne poczucie winy i, jak mówił, był na granicy samobójstwa.
– Przez kilkanaście lat w mojej duszy drzemał demon, który w końcu się obudził.
Później, po przemyśleniu jego słów, sposobu mówienia i tego, co mi powiedział, nabrałem przekonania, że to był ksiądz. Musiał przyjechać tu z daleka, żeby skutecznie odciąć się od dekonspiracji w swoim środowisku. Turystyka konfesjonalna to powszechny zwyczaj w naszym zawodzie. Miał ledwo wyczuwalny śląski akcent, więc pewnie jechał do mnie kawał drogi. Długo trwało, zanim mu odpowiedziałem.
– Kochasz?
– Bardzo – powiedział natychmiast, bez wahania.
– Kochaj dalej. To twoja pokuta i nadzieja.
Żeby uniknąć przykrego zapachu z ust – nieodłącznego elementu spowiedzi – kapłani oddzielają się od swoich wiernych dodatkową barierą. Przeważnie jest to plastikowa półprzeźroczysta folia. Ale wyobraźnia zawsze robi swoje. Wydawało mi się, że miał bardzo przenikliwe oczy i pełne, wykrzywione w grymasie usta. Czułem, że boleśnie wbija we mnie spojrzenie przez dębową kratkę w konfesjonale. Po „pukanku”, jak określamy w księżowskim slangu moment rozgrzeszenia, kiosk nie zaskrzypiał. Kiedy w końcu zdecydowałem się wychylić i spojrzeć na niego po drugiej stronie, nikogo już nie było. Zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Po jakimś czasie zaczął przychodzić do mnie w snach. Nie były przyjazne. Starałem się w nich zobaczyć jego twarz, ale nigdy mi się to nie udało. On natomiast opowiadał mi dziwne rzeczy. Mówił, co się będzie działo w moim życiu, a większość z tego, co powiedział, się sprawdzało. Najgorsze było to, że przeważnie przepowiadał złe rzeczy. Wiele razy później modliłem się za jego duszę. I choć bardzo tego chciałem, nigdy się do tych modlitw nie odniósł w naszych nierzeczywistych spotkaniach.
Moja ostatnia spowiedź była jeszcze trudniejsza. Penitent nie żył od kilkudziesięciu godzin, a za konfesjonał służył ekran komputera. Słuchałem go, siedząc sam w hotelowym pokoju po powrocie z prosektorium. Krzysztof Oliwa patrzył mi prosto w oczy z ekranu monitora. Nagle odwrócił wzrok, a z jego twarzy na chwilę zeszło napięcie.
Przepraszam, muszę zwilżyć usta.
Szklanka była poza zasięgiem kamery, więc zobaczyłem ją dopiero, kiedy Oliwa uniósł ją na wysokość ust. Nie delektował się trunkiem. Wychylił whisky do dna, jakby potrzebował dodatkowego uderzenia alkoholu przed przejściem do meritum. Znów wziął do ręki zapalniczkę. Przez chwilę się nią bawił, a ja dopiero teraz dostrzegłem ledwo widoczny z tej perspektywy, wygrawerowany wzór na metalu.
PODGLĄDANIE I PODSŁUCHIWANIE NAS NA KAŻDYM KROKU TO ZJAWISKO, DO KTÓREGO WIĘKSZOŚĆ LUDZI JUŻ ZACZĘŁA SIĘ PRZYZWYCZAJAĆ. NADEJDZIE JEDNAK CZAS, GDY KAŻDY Z NAS PRZYJRZY SIĘ SOBIE W KRZYWYM LUSTRZE SWOICH ELEKTRONICZNYCH ŚLADÓW. ZOBACZY SWOJE CIEMNE OBLICZE UPORZĄDKOWANE PRZEZ SZTUCZNĄ INTELIGENCJĘ. TAK JAK JA ZOBACZYŁEM SWOJE W LABORATORIUM LUDZKIEJ PRZYSZŁOŚCI. JESZCZE Z DALA OD BRZEGÓW DZISIEJSZEJ CYWILIZACJI. OTRZYMAŁEM CIOS, KTÓRY JUŻ NIEDŁUGO DOSIĘGNIE WIELU Z NAS. WYTRZYMAJĄ TYLKO NAJSILNIEJSI PSYCHICZNIE. NAJTRUDNIEJSZE W TYM DOŚWIADCZENIU BĘDZIE POCZUCIE, ŻE TEN PORTRET ZBUDOWANY PRZEZ ALGORYTMY BĘDZIE ODPOWIADAŁ NASZEMU PRAWDZIWEMU JA.
„Laboratorium ludzkiej przyszłości”. Zastanawiałem się, czy to był tylko skrót myślowy, czy coś więcej. Ale w tym momencie w kadrze pojawiła się jego komórka. Skierował ją wyświetlaczem do ekranu. Miał tapetę ze zdjęciem swojej córki. Z wyświetlacza smartfona Donica spoglądała w zaskakującym jak na nią zaskoczeniu. Jakby została złapana na gorącym uczynku.
TO BĘDZIE FRAZES, JEŻELI POWIEM, ŻE TA DZIEWCZYNA JEST NAJWIĘKSZĄ MIŁOŚCIĄ MOJEGO ŻYCIA, CHOCIAŻ RELACJE MIĘDZY NAMI NIGDY NIE BYŁY DO KOŃCA NORMALNE. – PRZEZ CHWILĘ MIAŁEM WRAŻENIE, ŻE JEGO GŁOS ZADRŻAŁ. – ALE DOPIERO TERAZ ZOBACZYŁEM JEJ MROCZNĄ STRONĘ. PORTRET JEJ EMOCJI ZBUDOWANY PRZEZ SYSTEM SZTUCZNEJ INTELIGENCJI, KTÓRY UMIEJĘTNIE GROMADZIŁ WSZYSTKIE JEJ SŁABOŚCI UDOKUMENTOWANE W CODZIENNYCH MAILACH, SMS-ACH, TELEFONACH, W CODZIENNYM ŻYCIU. POZNAŁEM JEJ PODŁOŚCI, MAŁOŚĆ, ZAWIŚĆ, WŚCIEKŁOŚĆ, POPĘDLIWOŚĆ, NIEUMIARKOWANIE. DUŻO CZASU ZAJĘŁO MI POGODZENIE SIĘ Z MYŚLĄ, ŻE TEN PORTRET, CHOCIAŻ JEDNOSTRONNY I SUBIEKTYWNY, ODPOWIADA PRAWDZIE.
Zastanawiałem się, czy jego córka kiedykolwiek będzie miała możliwość obejrzeć to nagranie. Chip wielkości dwóch ziarenek ryżu, który był w jednym z palców redaktora, jeszcze w prosektorium przegraliśmy na mój komputer za pomocą adaptera od Radka Bolesty. W hotelu rzuciłem się do komputera, nie zdejmując butów ani kurtki. Zawartość była podzielona na mikromagazyny, ale Krzysztof Oliwa, jak na dziennikarza przystało, uporządkował wszystko niczym wydanie swojej gazety. Plik wideo z jego spowiedzią znajdował się centralnie na pierwszej stronie.
SYSTEM, DO KTÓREGO UDAŁO MI SIĘ PRZENIKNĄĆ, TO GIGANTYCZNY MAGAZYN LUDZKICH SEKRETÓW UŁOŻONY MIĘDZY INNYMI Z MAILI, SMS-ÓW, KOMUNIKATORÓW. NASZYCH PROFILI SPOŁECZNOŚCIOWYCH, ZDJĘĆ I NAGRAŃ W NASZYCH KOMÓRKACH. NAGRAŃ Z MONITORINGU ULICZNEGO, O KTÓRYCH NAWET NIE WIEMY, JAK BLISKO POTRAFIĄ NAS ŚLEDZIĆ. I WIELU INNYCH ELEMENTÓW. SYSTEM NIE TYLKO GROMADZI TE INFORMACJE. DZIĘKI SZTUCZNEJ INTELIGENCJI PORZĄDKUJE JE W BARDZO PRECYZYJNY I LOGICZNY SPOSÓB. U KAŻDEGO Z NAS STARA SIĘ ZNALEŹĆ TO, CO NAJGORSZE. KIEDYŚ MÓWIŁO SIĘ NA TO „HAKI”, ALE WŚRÓD TWÓRCÓW TEGO PROGRAMU PRZYJĘŁO SIĘ OKREŚLENIE „CZARNY PROFIL”. CZARNA STRONA CZŁOWIEKA ZAWSZE NAJBARDZIEJ FASCYNOWAŁA NASZ GATUNEK. TERAZ POJAWIŁA SIĘ MOŻLIWOŚĆ WPŁYWANIA NA TAKIE PROFILE… TECHNOLOGIA WYPOSAŻYŁA CZŁOWIEKA W MOŻLIWOŚĆ, O KTÓREJ OD ZAWSZE MARZYŁ. NA POCZĄTKU SAM NIE BYŁEM W STANIE W TO UWIERZYĆ, PÓKI NIE DOSTAŁEM SIĘ NA POKŁAD JEDNOSTKI PRZYSZŁOŚCI…
Ostatnie słowa Oliwy znowu mnie zastanowiły. Coś mnie tknęło. Zastanawiałem się, czy nie mówi jakimś szyfrem. Nawet po jego wzroku wydawało mi się, że ma coś więcej do przekazania. Oliwa zatrzymał się tylko na chwilę.
NIE KAŻDY MA DZIŚ CZAS, ŻEBY ZROBIĆ RACHUNEK SUMIENIA. ALGORYTMY ZROBIĄ TO ZA NAS O WIELE LEPIEJ.
Momentalnie pomyślałem o sobie. Przed oczami przewijały mi się sceny, w których potajemnie i wielokrotnie uprawiałem seks z jedną ze swoich parafianek. O donosie, jaki złożyłem do kurii na jednego z księży spoza parafii. O wielu mniej i bardziej parszywych czynach, myślach, słowach, które przemknęły przez moją głowę. Moje usta. Mój komputer czy telefon. Przez moją duszę.
OCZYWIŚCIE ILOŚĆ DANYCH JEST GIGANTYCZNA. NIE WYMYŚLONO JESZCZE NA ŚWIECIE TAKICH MOCY OBLICZENIOWYCH, KTÓRE POZWOLIŁYBY PRZEROBIĆ DANE WSZYSTKICH Z NAS. SAMYCH SMS-ÓW WYSYŁAMY ROCZNIE 50 MILIARDÓW. CZARNE PROFILE UKŁADANE SĄ PRZEDE WSZYSTKIM Z POLECENIA LUDZI, KTÓRZY TYM SYSTEMEM ZARZĄDZAJĄ. TO BARDZO UŻYTECZNA FUNKCJONALNOŚĆ W SPRAWOWANIU WŁADZY. ALE SYSTEM GENERUJE JE TAKŻE AUTOMATYCZNIE. NA WSZELKI WYPADEK. KAŻDY, KTO W SPOSÓB NIEAUTORYZOWANY WEJDZIE DO SYSTEMU, JAK JA CZY TY – TU OLIWA PUŚCIŁ OKO DO KAMERY – OD RAZU JEST PRZEŚWIETLANY POD KĄTEM WSZYSTKICH SWOICH ZŁYCH UCZYNKÓW. Z SYSTEMU JUŻ TERAZ KORZYSTA WIELE OSÓB BEZ UPRAWNIEŃ. KIEDY ALGORYTMY SZTUCZNEJ INTELIGENCJI OKRZEPNĄ, WIĘKSZOŚĆ Z NICH ZOSTANIE ZA TO SROGO UKARANA. KAŻDY, KTO WEJDZIE DO TEGO SYSTEMU W SPOSÓB NIEAUTORYZOWANY, JEST AUTOMATYCZNIE BRANY POD LUPĘ PRZEZ ROBOTY. WCZEŚNIEJ CZY PÓŹNIEJ KAŻDY Z NICH ZNAJDZIE SIĘ W OBSZARZE ZAINTERESOWANIA OPERATORÓW SYSTEMU.
Doświadczenie spowiednika podpowiadało mi, że mówi prawdę.
Pierwszy raz się uśmiechnął. Mówienie przychodziło mu z coraz większą łatwością, jakby te ostatnie pięćdziesiąt gramów glenlivet dodało mu wiatru w żagle. Zobaczyłem bardzo wyraźnie etykietę whisky, gdy nalał sobie znowu i odstawił butelkę bliżej komputera.
CZŁOWIEK DŁUGO JESZCZE BĘDZIE NAJWAŻNIEJSZYM OGNIWEM, ZWŁASZCZA W TYM PROJEKCIE. OPERATORZY SYSTEMU ZDAJĄ SOBIE SPRAWĘ, ŻE WIELU NAJWAŻNIEJSZYCH NIEDOPOWIEDZEŃ, ALUZJI CZY DWUZNACZNOŚCI SZTUCZNA INTELIGENCJA NIE BĘDZIE W STANIE POJĄĆ BEZ WIEDZY, KTÓRA ZNAJDUJE SIĘ W LUDZKIEJ PAMIĘCI. KTO WIE, GDZIE SZUKAĆ, TEN DOJDZIE ZNACZNIE DALEJ OD ALGORYTMÓW. ZWŁASZCZA JEŚLI CHODZI O WIELU WAŻNYCH LUDZI…
Gdy przypominałem sobie te jego słowa, a przychodziły mi na myśl często i natarczywie, zastanawiałem się, jak mu się żyło ze świadomością, że najważniejsze tajemnice jego zawodu pozostaną w głowie własnej córki. Kiedy żegnałem się z nią nad zimnym ciałem ojca, przytuliła się do mnie mocno i dopiero wtedy poczułem, że cała drży.
– Nie wiem, co jest na tym chipie – powiedziała chwilę przed pożegnaniem cichym, choć bardzo zdecydowanym głosem – ale są rzeczy, których na pewno tam nie schował. I jestem jedyną osobą na świecie, która może połączyć jego wirtualne i realne tajemnice jak dwie połówki banknotu. I zrobię to, nawet gdybym miała przekroczyć Rubikon. Wiem, że tylko w ten sposób będę w stanie dorwać jego morderców.
@@@
Ciemna strona mojej duszy nie była wyjątkowo spektakularna. Składała się głównie z drobnych kłamstw, przykładów małostkowości, kilku niewielkich oszustw skarbowych. Zaskakujące, jak to dobrze widać w mailach i SMS-ach. W niedopowiedzeniach, a nawet w braku odpowiedzi na czyjeś pytania. Czarną stronę mojego charakteru dopełniały niewierność, nieczystość, nieopanowane pożądanie – to z pewnością było najbardziej widowiskowe. Zwłaszcza że akty miłosnego uniesienia były udokumentowane na nagraniach wideo i audio. Pierwszy raz zobaczyłem siebie uprawiającego seks, ale nie to dominowało ciemną stronę mojej duszy. Przerażająca była precyzja, z którą algorytmy sztucznej inteligencji to wszystko wyśledziły w gąszczu moich danych. Dotarły nawet do bójki z moim udziałem, jeszcze w poprzedniej parafii. Myślałem, że o tym incydencie już nikt więcej się nie dowie. Ale jeszcze bardziej przerażała mnie prawda bijąca z tego portretu. To byłem ja, jakiego nigdy wcześniej nie znałem. Małostkowy, mściwy, zawistny. Rozpustny. Zawzięty. Proboszcz parafii pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej w Piotrkowie Mazowieckim. Ksiądz Bartłomiej Heller. Algorytmy sztucznej inteligencji uporządkowały to. I podały mi na srebrnej tacy. Gdy oglądałem ten profil, wiedziałem już, że przekroczyłem Rubikon. Roboty wzięły mnie pod czujną obserwację i tylko kwestią czasu jest, kiedy przekażą to odpowiednim ludziom, żeby ci mogli zrobić z tego użytek. Zdawałem sobie sprawę, że będzie to dla mnie oznaczało postawienie pod pręgierzem i publiczne upokorzenie. Jednak nie to przerażało mnie najbardziej. Zdałem sobie sprawę, kto jeszcze zostanie ukarany przez ujawnienie wszystkich tych moich słabości.
Poznałem ją – jakżeby inaczej – w kościele. Pewnej niedzieli wypatrzyłem ją w tylnych rzędach. Pamiętam tę mszę, byłem wtedy na kacu i przez chwilę tamta sytuacja wydawała mi się nierealna. Chociaż była tylko jedną z ponad stu osób w świątyni, w jakiś dziwny, niezdefiniowany sposób wyróżniała się z tłumu. Od tamtej niedzieli z każdym tygodniem siadała coraz bliżej ołtarza. Początkowo wydawało mi się to złudzeniem, ale po kilku kolejnych nabożeństwach już nie miałem wątpliwości. Patrzyła prosto w oczy. Była w specyficzny sposób wyzywająca. Miała w spojrzeniu mieszankę wiary, miłości i pożądania. A ja czekałem, aż podejdzie do komunii świętej.
Dystrybucja Hostii Przenajświętszej jest umiejętnością na poziomie magisterki w seminarium. W decydującym momencie mszy ludzkie języki niczym macki głodnych dusz wysuwają się łakomie w moim kierunku. Poskromienie tych mokrych, zaślinionych, czasem wręcz kapiących czułków wymaga nie lada umiejętności. Zgodnie z unijnymi dyrektywami bezpieczeństwa i higieny pracy od dawna powinniśmy to robić w lateksowych rękawiczkach. Ale dobrze, że tak się nie stało, bo to jeden z najbardziej intymnych kontaktów kapłana z wiernym.
Wiedziałem, że kiedyś do tego dojdzie, i wydawało mi się, że jestem na to przygotowany. Ale kiedy przystąpiła do komunii świętej, zacząłem się trząść jak galareta. Bardzo trudno było mi się uspokoić. Wtedy zrozumiałem, że jest naprawdę blisko. Kobiety, które starają się poderwać księdza, pogardliwie są nazywane sakrofilkami. Sam spotkałem kilka takich, całkiem zresztą atrakcyjnych. Ale dziś jestem pewien, że to ja jej szukałem, a nie na odwrót. Po tamtej Eucharystii zniknęła na długo. Bezskutecznie wyszukiwałem jej wzrokiem na każdej mszy. W końcu zdesperowany zacząłem nawet przeglądać kościelny monitoring. Aż w końcu wydarzyła się ta spowiedź.
– Zgrzeszyłam.
Zelektryzował mnie ten głos, chociaż nigdy wcześniej go nie słyszałem. Bezwiednie starałem się prześwietlić wzrokiem niewyraźne okna kratki, ale nie musiałem się tak nachalnie wpatrywać.
– Tak, to ja.
Wtedy poznałem jej zapach. Rozgrzeszyłem ją, ale po tym, co powiedziała, nigdy więcej nie zgodziłem się jej wyspowiadać. Miesiąc później poszliśmy do łóżka. Usłyszałem wtedy słowa, których nie zapomnę do końca życia.
@@@
Stanowisko proboszcza w niewielkim mieście skazuje go z góry na stały i intensywny kontakt z kilkoma ważnymi ludźmi i instytucjami. Jednym z nich jest miejscowy zakład pogrzebowy i jego właściciel.
„Przedsiębiorca pogrzebowy jest jak dobry seks. Delikatny i zdecydowany jednocześnie”. To było zawodowe credo Jaromira Ciećwierza, jedynego przedsiębiorcy pogrzebowego, z którym zaprzyjaźniłem się w całej swojej karierze kapłańskiej. Ale on urzędował w Warszawie. W Piotrkowie Mazowieckim biznes pogrzebowy funkcjonował na zupełnie innych zasadach. Właściwie trudno było to nazwać interesem. Żeby wyeliminować zabójczą walkę o te wyjątkowo wrażliwe usługi, Rada Miasta już kilka lat temu wprowadziła monopol na serwis pochówkowy. Całość obsługi wziął na siebie komunalny zakład Hades. Jedną z niewielu osób, które pomogły mi w kontaktach z tym domem pogrzebowym, był Zimny.
Mój zaufany grabarz. Ogarniał wszystko: od pierwszych kontaktów z rodzinami zmarłych po nadzór nad miejscowym krematorium, gdzie zastępował głównego menadżera. Jego ksywa, Zimny Ogrodnik, wzięła się z zamiłowania do hodowania marihuany w zakamarkach piotrkowskiego cmentarza. Igor i Rado także go znali, swojego czasu graliśmy nawet razem w amatorskiej drużynie piłkarskiej, kiedy miasto stać było jeszcze na organizowanie takich rozgrywek. Zadzwonił, kiedy siedziałem sam w pustym kościele po wyjściu biskupa Kalwina.
Zazwyczaj telefon od Zimnego oznaczał, że populacja miasta ponownie się zmniejszyła. Był jak posłaniec złej nowiny. W ciągu naszej znajomości setki razy oznajmiał mi o śmierci naszych sióstr i braci. Były przypadki, że przyjeżdżał w środku nocy i bez pukania wyciągał mnie z pościeli. Za każdym razem wyczuwałem w nim autentyczne przejęcie. Ale teraz jego głos był nieprzyjemnie zimny.
– Wpadaj do mnie, jak najszybciej możesz.
– Co się stało?
Nie miał pomysłu na szybką odpowiedź, a to zdarzało mu się wyjątkowo rzadko.
– …W chłodni jest dostawa, której się zupełnie nie spodziewałeś.
– Kto?
Milczał przez kolejne pięć sekund.
– Wincent.
To był dla mnie szok. O ile Zimny był moją prawą ręką, to Wincent i jego brat bliźniak byli w departamencie śmierci moim lewym ramieniem. Pakowali po kolei do trumien wszystkich mieszkańców gotowych do podróży przez piotrkowski Hades. Zabezpieczenie zwłok. Stylówka pośmiertna. Kosmetyka, a nawet rekonstrukcja zwłok. Przepisy prawa pogrzebowego. Mieli to w małym palcu. Wincenty Masternak i jego brat bliźniak Arnold. Byli mistrzami w składaniu szczątków ofiar wypadków czy likwidowaniu bruzd wisielczych na szyjach samobójców. „Nasi klienci po śmierci wyglądają lepiej niż za życia” – tak mógłby brzmieć ich slogan reklamowy, gdyby komunikowali się z kimkolwiek poza sobą. Pracowali jednak zawsze w samotności. I zawsze mieli taki sam, niezmienny wyraz twarzy. Byli smutni. Dziwne było w nich wszystko: od małomówności, przez wyraz twarzy, po inteligencję, która emanowała z nich w jakiś bardzo dziwny, niewerbalny sposób. Ja sam zamieniłem z nimi nie więcej niż kilka zdań. To Zimny się z nimi porozumiewał, choć do dziś nie mam pojęcia, jak to robił. Bracia Masternakowie mieli twarze, których pozazdrościliby im zawodowi pokerzyści na Dzikim Zachodzie. Surowe i niewzruszone. Twarze dominowały u nich nad całą resztą – wysokimi i krzepkimi sylwetkami. Nad dłońmi jak bochny chleba. I nad faktem, że mimo sześćdziesiątki na karku jakoś udawało im się uniknąć czeluści chłodni, której codziennie doglądali. Obaj mieli ksywę Mastroianni i wykształcenie techników sekcyjnych.
– Co się stało?
– Opowiem na miejscu. To nie na telefon.
W normalnej sytuacji z informacjami, które przekazał mi Zimny, udałbym się prosto do Rado Bolesty i Igora Hanysa. Ale to nie były normalne okoliczności. Na ostatnim spotkaniu we trójkę, na którym dostałem instrukcję, jak zanurzyć się we wnętrznościach Krzysztofa Oliwy, ustaliliśmy, że na razie nie będziemy się kontaktować. Po historii z Dagmarą Frost Rado na pewno był pod obserwacją służb. Z kolei ja i Igor byliśmy co najmniej na listach ich zainteresowania. Każdy, kto zbliżył się do informacji, jakie zostawiła w swoim laptopie Dagmara Frost, stawał się niebezpieczny dla tajnych struktur państwa.
Teraz dochodziło do mnie, że śledztwo Dagmary i rzeczy, o których mówił Oliwa w ostatniej spowiedzi, dotyczyły właściwie tej samej sprawy. Dagmara była uczennicą Oliwy i choć oficjalnie nie pracowali ze sobą od kilku lat, to w ostatnich miesiącach życia dotarli do zaskakująco zbieżnych wniosków. Zatrzymała ich dopiero nagła śmierć, oboje zresztą zginęli w zaskakujących okolicznościach. Kolejne podobieństwo: oboje, jakby przeczuwając zbliżający się koniec, zostawili wyniki swoich śledztw przy sobie, gotowe do odczytu. Dagmara Frost miała komputer wbity w ciało podczas wypadku drogowego. „Długo pracowałam nad samym początkiem. Zależy mi na Pańskiej opinii. Powoli zaczynam tracić do tego dystans…” – tak brzmiał jeden z ostatnich maili, jakie wysłała w życiu.
Było już grubo po zachodzie słońca, kiedy wjeżdżałem do Piotrkowa Mazowieckiego. Zobaczyłem wyjątkowo wyludnione ulice. Mimo że wciąż jeszcze była idealna pora do wieczornych spacerów, na zewnątrz nie było widać ani zakochanych par, ani balującej młodzieży, ani nawet snujących się pijaczków. Zwolniłem do czterdziestu kilometrów na godzinę. Renault mégane coupé 2.0 miało funkcję, która nadawała wyjątkowości każdemu samochodowi na świecie. Naciśnięcie jednego przycisku sprawiało, że nade mną otwierało się niebo. Upalny lipcowy wieczór tuż przy piotrkowskiej starówce był idealną okazją do uruchomienia odsuwanego dachu. Ciepły wiatr i zapach kwiatów kwitnących na miejskich klombach na chwilę pozwoliły mi zapomnieć o dramatycznych wydarzeniach. Zatrzymałem się przy chodniku, żeby się ocucić i rozprostować kości. Kręciło mi się w głowie od nadmiaru wrażeń tego dnia. Poczułem, że mój organizm zapragnął wreszcie odpoczynku.
Kiedy już miałem szarpnąć za klamkę, zorientowałem się, że zaparkowałem pod mieszkaniem Rado Bolesty. Musiałem intuicyjnie poprowadzić swój księżowski wehikuł starymi szlakami tam, gdzie czułem się najbezpieczniej. W jego kamienicy światło paliło się tylko w jednym oknie. W jego oknie. W normalnej sytuacji nie zastanawiałbym się ani chwili dłużej. Odechciało mi się już spać. Przypomniały mi się ostatnie słowa Dagmary Frost, które powiedziała do Rada tuż przed śmiercią: „Ciągle jestem aktywna”.
W tym momencie w oknie pojawiła się sylwetka prokuratora. Chociaż nie widziałem jego oczu, czułem, że patrzyliśmy prosto na siebie. Rozumieliśmy się bez słów. Mignąłem mu długimi światłami dwa razy i włączyłem ponownie silnik. Po chwili ostro ruszyłem przed siebie.
@@@
Z informacji widniejących na świadectwie zgonu wynikało, że sześćdziesięciotrzyletni Wincenty Masternak zmarł na zawał serca. Było to o tyle dziwne, że nigdy nie miał najmniejszych problemów z sercem. Niektórzy twierdzili nawet, że nie miał serca. Był silny jak tur, prawie w ogóle nie chorował, a jedyne zwolnienie lekarskie, jakie wziął, wiązało się z grypą podczas epidemii tej choroby w Piotrkowie. Żaden z braci Masternaków nie dopuszczał blisko siebie nikogo.
WYSŁANO: 2012.06.02 SOB. 22.41
PMAIĘTAJ ZE CIALO DZIECKA TO MINMUM SZESC LITROW LODU
Mieszkali razem daleko poza miastem w samym środku gęstego lasu. Ich rodzinny dom to była wiekowa willa, nadgryziona zębem czasu i porośnięta dzikim bluszczem. Zbudowana nie wiadomo przez kogo na kompletnym odludziu. Byłem tam tylko raz, zupełnym przypadkiem, parę lat temu. To był właśnie ten moment, kiedy obu braci rozłożyła ciężka grypa, a sprowadzony chwilowo w ich zastępstwie technik z Kalisza potrzebował dodatkowych kosmetyków pośmiertnych i jakichś narzędzi. W samym środku wyjątkowo srogiej zimy musiałem podjechać tam policyjnym gazikiem, bo normalny samochód nie przebiłby się przez kopiaste zaspy. Pamiętam, jak mnie zdziwiło, że mimo szalejącej wokół zamieci śnieżnej i mimo choroby Arnold wyszedł z domu i czekał na mnie na schodach. Od razu nabrałem przypuszczeń, że wyjątkowo nie chciał, żebym wchodził do środka. Nie miałem pojęcia, ile czekał tak na mnie okutany szalikami na schodach swojego domu. Stał bez ruchu jak lodowy posąg, a w ręku trzymał torbę z Lidla, w której leżały zmrożone sekcyjne narzędzia. Dopiero kiedy następnego dnia rano spotkałem się wreszcie z Zimnym i przedstawił mi historię, zacząłem się zastanawiać, dlaczego trzymają zapasowe narzędzia w domu, a nie w pracy.
– Właściwie to od dawna chciałem z tobą porozmawiać, ale wypadki nagle przyspieszyły – powiedział Zimny, jeszcze zanim uścisnęliśmy sobie dłonie. Przypomniałem sobie teraz, jak dwa razy odwoływałem spotkanie z nim ze względu na pilne obowiązki duszpasterskie.
– O Wincencie chciałeś rozmawiać?
– Niezupełnie. O jego bracie, Arnoldzie.
Siedzieliśmy w kamiennym mauzoleum Izaaka Lipsztajna, zmarłego w 1889 roku, jednego z pionierów piotrkowskiego przemysłu sprzed ponad dwustu lat. To właśnie tu, w zarośniętej i opuszczonej części cmentarza Zimny miał swój kącik. Tu rosły jego krzaczki konopi indyjskich, tu miał warsztat z narzędziami, a w dziewiętnastowiecznym grobowcu, który własnymi rękami odnowił, urządził sobie coś w rodzaju biura ze stołem, podręczną trumną, dwoma krzesłami i sztywnym łączem. Tu także, w wolnej kwaterze obok, chciał zostać pochowany.
– Oni obaj byli dziwni i właściwie trudno było ich rozróżnić. Ale jak ktoś spędzał z nimi tyle czasu co ja, wyczuwał niepokojącą różnicę. Arnold był… czasami zastanawiałem się, czy jest poczytalny. Miał w sobie jakąś tajemnicę. Coś jakby go zżerało od środka.
Zawsze to Wincent wydawał mi się bardziej przystępny. W kamiennej kaplicy mimo upalnego letniego popołudnia zrobiło się jakby chłodniej.
– Nigdy nie wytrzymywałem tego jego lodowatego spojrzenia – powiedziałem po chwili. – Zastanawiam się, skąd w nim było tyle chłodu…
– To dobre określenie… Chociaż to nawet nie tyle chłód, co suchy lód. Skrystalizowany dwutlenek węgla, który nieraz wykorzystywali w transporcie ludzkich szczątków. Zresztą w ich relacji było coś chorego. Rzadko kiedy się odzywali do siebie, a jeżeli już, to zawsze Arnold do Wincenta. Nigdy w drugą stronę. W każdym razie nigdy przy mnie.
Ja także chyba nigdy nie słyszałem ich rozmowy. Nie rozmawiali ze sobą publicznie i chyba nie chcieli, żeby o nich rozmawiano.
22LATKA. SAMOBÓJSTWO. ALE GLOWA W DBORYM STANIEE. ZEBY DOBRE DO KORAILKÓW. ZRESZTA WIEZS CO ROBIC.
WYSŁANO: 2012.05.01 WT. 17.42
Chodziło mi po głowie coś, czego nie byłem w stanie zwerbalizować. Ale Zimny mnie skutecznie naprowadzał.
– Ten Arnold jest nawet dziwniejszy niż Wincent. I powiem ci jeszcze jedno. Gdyby nie wyjątkowy fach, jaki mieli w rękach, ani Arnold, ani Wincent nigdy by u nas nie pracowali. Nikt ich nie lubił. I chyba wszyscy się ich bali. Ale w tym zawodzie wyjątkowo trudno o dobrych fachowców.
Ciągle miał ten stalowy odcień głosu, którego używał tylko w śmiertelnie poważnych tematach. Miałem wrażenie, że jest coś jeszcze, co chce mi powiedzieć.
– Coś jeszcze cię gryzie…
Zimny wstał i zbliżył się do wyjścia. Przez chwilę patrzył na ścianę zieleni na zewnątrz.
W końcu odwrócił się w moją stronę.
– Wiesz, Bartek, że czasami muszę sobie zajarać przed robotą. Taki zawód… inni piją, ja jaram blanty…
Zrobił kilka kroków w moim kierunku i stanął bardzo blisko mnie.
– No i? Chcesz się teraz z tego wyspowiadać?
– Nie wygłupiaj się. Doskonale wiem, że robię to w sposób nieumiarkowany, ale nie będę się silił na obietnicę poprawy. Problem polega na tym, że teraz sam już nie wiem, czy to były jakieś haluny, czy naprawdę to widziałem.
– To? Czyli co?
– Bywałem u nich w zakładzie bardzo często. Czasami nawet kilka razy dziennie. Ostatnio zacząłem obserwować Arnolda niby tak przypadkiem. Dopiero jak się z premedytacją zaczaiłem, zobaczyłem, jak zachowuje się sam na sam z trupem. Przy pielęgnacji czy zaszywaniu ust. Miałem wrażenie, że wpadał w jakiś rodzaj transu. Stał nad stołem sekcyjnym z rękami na zwłokach i wykonywał dziwne ruchy ramionami. Takie jak przeciągający się kot. To było straszne.
Dochodziło do mnie, że zawsze starałem się tłumaczyć sobie dziwne zachowanie obu braci ich wyjątkową pracą. Ale chyba za bardzo odsuwałem od siebie ten problem.
– Co było bezpośrednią przyczyną śmierci?
– Nagłe zatrzymanie krążenia podczas snu. Prokurator nie chciał nawet przyjechać na miejsce. Powiedział, że rocznie umiera w ten sposób sto tysięcy ludzi w kraju.
– Kto zgłosił zawiadomienie o zgonie?
– Arnold. Do mnie zadzwonił najpierw. Powiedział to z tym swoim lodowatym spokojem. Wtedy pomyślałem, że coś tu naprawdę nie gra. Uwierz, kurwa, w intuicję człowieka, który od piętnastu lat żyje pośród trupów. Tam coś się działo.
BYŁ WYPADEK NA DOJAZDOWCE DO AUTOSTRADY. WOIZA MI CIALO MOTOCYKLISTY. ONI ZAWSZE MAJĄ TATUAŻE. ŻEBY TYLKO NIE BYL ZA BARZDO POSCIERANY.
WYSŁANO: 2011.07.02 SOB. 11.41
PLECY! NAJPIERW ZOBACZ PLECY, POTEM SCIAGAJ RESZTĘ
ODEBRANO: 2011.07.02 SOB. 11.55
Zimny był jednym z bardziej opanowanych grabarzy, jakich poznałem w życiu. Bardzo inteligentny i wrażliwy jednocześnie. Pisał wiersze, biegał ultramaratony i zawsze się trzymał na uboczu. Był prostolinijny i otwarty na ludzi. W jego biurze nieraz imprezowaliśmy razem z Radem i Igorem. Teraz wyczułem w nim rosnący niepokój.
– To tylko intuicja czy coś więcej?
– Jakieś dwa czy trzy tygodnie temu pierwszy raz w życiu byłem świadkiem spięcia między nimi. To było dziwne, nawet straszne. Trudno to nazwać sprzeczką czy kłótnią. W sali sekcyjnej Arnold krążył nad siedzącym Wincentem i warczał na niego. Jak wściekły pies. Gorzej nawet. Jak jakieś dzikie zwierzę z lasu.
– Warczał?
– Tak! A Wincent jak drugie zwierzę, tylko skulone i przestraszone, chował głowę w ramionach. Cicho popiskiwał.
– Nic do siebie nie mówili?
– Ani słowa! Najgorsze, że oprócz mnie świadkiem tej sceny był nagi trup, który leżał z rozpłatanymi wnętrznościami na stole sekcyjnym.
Naprzeciwko drzwi w gabinecie Zimnego stała lekka i prosta sosnowa trumna. Chował w niej swoje drobne skarby, a czasami nawet wystawiał ją na zewnątrz, kładł się w niej i paląc swoje gibony, obserwował gwiazdy. Otworzył ją teraz, wyjął ze środka cienką szarą teczkę i położył mi ją na kolanach. Znał jej zawartość na pamięć, czytał na głos to, co ja śledziłem oczami.
– Wincenty Masternak. Urodzony w Gliwicach. Wykształcenie zawodowe. Skończony kurs technika sekcyjnego w Wałbrzychu. Zamieszkały: powiat piotrkowski, gmina Witów, Parzykozy 1. Niekarany. Bezdzietny.
– A jego brat?
– W aktach osobowych nie ma o nim ani słowa. Jakby nie pracował.
– Powiedziałeś o tym policji? Prokuratorowi?
– Dotychczas zawsze rozmawiałem o takich rzeczach z Igorem albo Radem Bolestą. Teraz nie mogłem się do nich dodzwonić. Oficjalnie z prokuraturą nie ma o czym rozmawiać, zresztą mówiłem ci przed chwilą. W sumie się im nie dziwię, bo to wszystko nie są nawet poszlaki. Nie wiadomo, do czego to wszystko prowadzi. Podejrzenia to tylko moja intuicja… Ale ona raczej mnie nie zawodzi.
Zimny zatrzasnął trumnę. Łoskot poruszył całym pomieszczeniem, a mnie po plecach spłynęły dwie krople potu. Wyszliśmy wreszcie na zewnątrz. Od świeżego powietrza zakręciło mi się w głowie. Poczułem się jak zombie. Rzadko zapuszczałem się w te rejony cmentarza. Teraz to miejsce wyglądało na zaczarowany ogród przepełniony symfonią cykad. Cmentarz był w tym miejscu tak zarośnięty, że z trudem można było dostrzec pomniki. Z rosnącym lękiem przedzieraliśmy się do jego nowej części.
ZNOWU SNILA MI SIE TA STARA NAUCZYCIELKA, CO SKÓRA NIE DAŁA SIĘ ZAIPREGNOWAĆ. WSTALA Z NOSZY. ALE NIE MAILA JUŻ SKÓRY NA SOBIE. ARNOLD, ONI WSZYSCY PO NAS IDĄ!!! JESTEM NA GRANICY OBLEDU.
CHCE SIĘ Z TEGO WYCOFAĆ. ZROZUM NIE. BLAGAM!
WYSŁANO: 2012.06.30 SOB. 23.40
JAK JESZCZE ARZ NAPISZESZ COC TAKIEGO BĘDZIESZ NASTĘPNY!!!!
ODEBRANO: 2012.07.01 NIEDZ. 00.00
Gdy w końcu Zimny się odezwał, wyczułem w jego głosie wahanie:
– Nigdy nie byłem amatorem wpierdalania się ludziom w ich problemy. Dlatego wcześniej nie przepychałem się do ciebie z tym tematem. Ale teraz jestem pewien, że u nich w domu coś się działo… – W końcu stanął i spojrzał mi prosto w twarz. – Coś niedobrego.
To, co zobaczyłem w jego oczach, to już nie był niepokój. To było przerażenie.