Читать книгу Login - Tomasz Lipko - Страница 3

Część druga
Nieczystość

Оглавление

Inicjacja. Według Słownika języka polskiego „rozpoczęcie nowego etapu w procesie stawania się dorosłym, związane ze zdobyciem nowych doświadczeń”. Przez swoje zboczenie zawodowe kojarzyłem to słowo przede wszystkim z rozpoczęciem życia seksualnego. Kolejki pryszczatych nastolatków przed świętami Wielkiejnocy zawsze przynosiły mi nowe definicje inicjacji. „Proszę księdza, zaparkowałem wreszcie swojego różowego cadillaca!” „Strzeliłem gola na wyjeździe”. „Pocałowałem swoją dziewczynę między nogami. Czy powinienem się z tego spowiadać?”

Z większością z nich miałem bardzo dobre relacje. Przychodzili nie tyle nawet spowiadać się z grzechu nieczystości, co pochwalić się odniesionym sukcesem. To był też wyraz zaufania i trudno mi było jednoznacznie ich za to potępiać. Zawsze starałem się w jakiś sposób docenić to osiągnięcie, jednocześnie przekazując słowa o miłości. „Będziesz ten moment wspominała do końca życia – powiedziałem szesnastolatce, którą chłopak namawiał do pierwszego razu. – Zastanów się, czy to jest ten człowiek, z którym pierwszą noc i pierwszy seks będziesz zawsze wspominała z uśmiechem. Jeżeli nie masz pewności, odłóż to. To jedna z decyzji, które będziesz wspominać do końca życia”. Czułem tych młodych ludzi doskonale, bo w ich opowieściach odnajdywałem także wiele ze swoich pragnień. I ze swojej młodości.

Celibat był dla mnie nie tylko problemem duszy i ciała. Polegał przede wszystkich na niezrozumieniu istoty jednego z najtrudniejszych zakazów w mojej profesji. Chyba najtrudniejszego. Już w seminarium, w przeciwieństwie do wielu innych młodych kleryków, nigdy nie zakładałem, że uda mi się dochować czystości do momentu ustania pracy mózgu. Nie wspominając już o innych organach. Zwłaszcza że trudno było w moim przypadku mówić o czystości w encyklopedycznym znaczeniu tego słowa, skoro na osiemnaste urodziny przyjaciele z liceum, wiedząc już o moich seminaryjnych planach, zafundowali mi kurwę o anielskim wyglądzie. „Pamiętaj, młody, że niewykorzystane sytuacje się mszczą – tą starą piłkarską maksymą przekonał mnie do przekroczenia wyjątkowej granicy w życiu mężczyzny Siwy Bolo, jeden z moich kumpli. – Skoro masz iść za klasztorne mury, powinieneś przynajmniej wiedzieć, z czego rezygnujesz”.

Spróbowałem. I z niczego nie zamierzałem rezygnować. Dziesięć lat później spotkałem tę dziewczynę jeszcze raz. Nie była już taka piękna jak za pierwszym razem. Niestety, nie była też żywa. Później się dowiedziałem, że odeszła po ciężkiej wieloletniej chorobie. Przez niemal godzinę mszy żałobnej swoimi martwymi oczami patrzyła na mnie laska, z którą po raz pierwszy w życiu uprawiałem seks.

Ale dopiero w seminarium poznałem związane z seksem wynaturzenia stawiające ważne pytania o sens i pochodzenie idei celibatu. Wspólne sesje masturbacyjne, wspólne prysznice, wspólne noclegi i wspólni nałożnicy wędrujący od łóżka do łóżka. Trójkąty, czworokąty i figury geometryczne, których nie przewidział chyba nawet sam Pitagoras. Nie kojarzę, żeby którykolwiek z moich ówczesnych kolegów zrezygnował z posługi kapłańskiej ze względu na swoje upodobania seksualne. Tym bardziej ja nie widziałem konieczności rezygnowania ze służby, która coraz bardziej mnie pociągała. Kategoryczny zakaz kobiety był niczym garnuszek miodu z mojej ulubionej historii o Kubusiu Puchatku. Im bardziej wczytywałem się w Biblię, szukając informacji o rzekomych nakazach celibatu, tym bardziej tam ich nie było.

Inicjacja, którą miałem przejść tym razem, była już dla mnie znacznie bardziej dwuznaczna i dramatyczna. Jako spowiednik i osoba darzona zaufaniem przez wielu ludzi, czułem ogromne obawy przed tym, co miałem zrobić. A jednocześnie miałem świadomość, że nie jestem w stanie sam sprostać wyzwaniom. Zagadkowa historia z braćmi Masternakami upewniała mnie tylko, że lepszej okazji mogę już w najbliższym czasie nie mieć. Jednocześnie dziwna historia, jaką przekazał mi właśnie Zimny, jeszcze bardziej rozbudzała moją wyobraźnię. Uczucie było podobne do pierwszego seksu. Byłem rozpalony jak wtedy. I jak wtedy podejrzewałem teraz, że kiedy to zrobię, powrotu do poprzedniego życia już nie będzie.

LUDFZKIE CIAŁO MA ZAPACH OWOCU MANGO. ALE SMAKU NIE DA SIĘ Z NICZYM POROWNAC

ODEBRANO: 2012.05.01 WT. 19.11

Ani Rado, ani Igor nie wiedzieli jeszcze, co udało się wyciągnąć z prosektorium. I nie za bardzo miałem jak się teraz z nimi konsultować. Sam musiałem szybko podjąć decyzję. Złamać zasady bezpieczeństwa i samemu wejść do Systemu.


Gdy wróciłem z cmentarza do parafii, zaczęło się już robić ciemno. Nie wchodziłem nawet do mieszkania. Skierowałem się prosto do zakrystii. Wiedziałem, że o tej porze nikogo już nie będzie. Po remoncie kościoła było to przestronne pomieszczenie z podświetlanym krzyżem na głównej ścianie, który pełnił jednocześnie funkcję lampy. Pośrodku stał długi stół z ręcznie robionymi krzesłami. Dzięki wyjątkowemu oświetleniu po zachodzie słońca to miejsce wyglądało trochę jak hipsterski klub połączony z ciemnią fotograficzną. Przytłumiłem jeszcze światło.

Położyłem laptopa na stole i od razu podłączyłem go do prądu. Wiedziałem, że jak w to wsiąknę, nie będę miał głowy, żeby szukać gniazdka. Struktura katalogów umieszczonych w poszczególnych mikromagazynach chipa przypominała piramidę. Na samym szczycie było wprowadzenie w postaci nagranej spowiedzi. Plik wideo zero dwa podkreślniki dolne C cztery zera i trzy był ostatnim krokiem przed wejściem do systemu, który zmienił moje życie znacznie bardziej niż seks z nierządnicą wynajętą na półtorej godziny. Świadomie zostawiłem go sobie na pierwszy samotny wolny wieczór na plebanii. Wymagał spokoju i koncentracji. Na tym nagraniu Krzysztof Oliwa był trzeźwy, ogolony i uczesany jak po wyjściu z telewizyjnej charakteryzatorni. Cały jego gabinet wypełniało słoneczne światło. W przeciwieństwie do poprzedniego nagrania nie było po nim widać żadnych emocji. Intymny charakter spowiedzi bezpowrotnie się ulotnił. Na tym nagraniu Oliwa zwracał się jak zawodowy instruktor do kogoś, kto przejmie tajemnice spoczywające w jego wnętrznościach. Musiał mieć duże zaufanie do przygotowanych przez siebie planów na wypadek śmierci.

JEŻELI OGLĄDASZ TO NAGRANIE, OZNACZA TO, ŻE PRAWDOPODOBNIE NIE ŻYJĘ, A WIĘC LOGIN NIE JEST MI JUŻ POTRZEBNY. MOŻESZ SIĘ NIM POSŁUGIWAĆ I MOŻESZ GO UDOSTĘPNIAĆ, ALE RÓB TO UWAŻNIE. JEŻELI DO NIEGO DOTARŁEŚ ALBO DOTARŁAŚ, TO ZNACZY, ŻE JESTEŚ OSOBĄ WIARYGODNĄ. BYĆ MOŻE NAWET JESTEŚ MOJĄ CÓRKĄ… ALE UWAGA: PONIEWAŻ SYSTEM JEST INSTYTUCJĄ ZUPEŁNIE NIEUREGULOWANĄ W POLSKIM I UNIJNYM PRAWIE, NIE MA TEŻ UREGULOWANYCH SANKCJI ZA JEGO NIELEGALNY UŻYTEK. ALE KARA ZALEŻY OD RANGI INFORMACJI, KTÓRE WYKORZYSTASZ. BO WŚRÓD INNYCH SANKCJI BYWA TEŻ KARA ŚMIERCI. I TO CZĘSTO WYKONYWANA ZE SKUTKIEM NATYCHMIASTOWYM.

Zamknąłem na chwilę oczy, ale Oliwa nie dał mi szansy na przemyślenie konsekwencji. Na to chyba był czas znacznie wcześniej.

TU, GDZIE DOTARLIŚMY, DOPIERO ZACZYNA SIĘ PODRÓŻ. – Przypominał dziennikarza prowadzącego program publicystyczny. – SYSTEM MA KILKA KRĘGÓW, PRZY CZYM KAŻDY KOLEJNY DAJE CI CORAZ WIĘKSZE UPRAWNIENIA DO KONTROLOWANIA LUDZI. I BUDZI CORAZ WIĘKSZE UZALEŻNIENIE, W MIARĘ JAK ZACZYNASZ ROZUMIEĆ FILOZOFIĘ OBSŁUGI. JEŻELI JESTEŚ URZĘDNIKIEM Z ODPOWIEDNIM CERTYFIKATEM, INSPEKTOREM POLICJI SKARBOWEJ, GŁÓWNEGO URZĘDU CEŁ LUB KILKUNASTU INNYCH SŁUŻB SPECJALNYCH, MASZ PRAWO DO LUDZKICH POŁĄCZEŃ, SMS-ÓW I MAILI. SYSTEM, DO KTÓREGO ZARAZ WEJDZIESZ, PORZĄDKUJE TĘ WIEDZĘ W WYJĄTKOWO INTUICYJNY SPOSÓB. PÓŹNIEJ MOŻESZ USŁYSZEĆ GŁOSY LUDZI, KTÓRZY CIĘ INTERESUJĄ. ZOBACZYĆ ICH TWARZE I SKRYWANE EMOCJE. PODEJRZEĆ HISTORIE ICH ŻYCIA.

W tym momencie Krzysztof Oliwa sięgnął po kubek leżący tuż przy komputerze. Był na nim wielki rzucający się w oczy napis: „DON’T TRUST ME. I’M A REPORTER”. Sądząc ze sposobu, w jaki pił, była to zrobiona chwilę wcześniej gorąca kawa.

ŻEBY DOSTAĆ SIĘ DO SYSTEMU, WYSTARCZY SKOPIOWAĆ SZEREG ELEKTRONICZNYCH KLUCZY. SĄ NA CHIPIE W OSOBNYM PLIKU. GDY PRZYGOTUJESZ KLUCZE ZGODNIE Z INSTRUKCJĄ LOGOWANIA, ODPAL PLIK ZERO DWA PODKREŚLNIKI DOLNE C CZTERY ZERA I CZTERY.

Login po kolei wpuszczał mnie do swoich zasobów. Potrzebny był tylko ciąg cyfr, który Oliwa precyzyjnie zapisał w osobnym pliku. Na końcu musiałem podać maila, którym logowałem się do Facebooka.

W TEJ CHWILI POWINIENEŚ JUŻ MIEĆ PEŁNE UPRAWNIENIA UŻYTKOWNIKA. TU MOŻESZ WYSZUKIWAĆ LUDZI PO NAZWISKU, PO NUMERZE TELEFONU LUB PO MAILU, JAKIM KAŻDY Z NICH LOGUJE SIĘ DO FACEBOOKA. INTERFEJS JEST INTUICYJNY, BO TO NIE JEST APLIKACJA PRZEZNACZONA DLA INFORMATYKÓW. TO PROGRAM DLA URZĘDNIKÓW. DOPIERO W DRUGIEJ KOLEJNOŚCI DLA BIZNESU.

Dalej nawet nie była mi potrzebna instrukcja, ale nadal słuchałem go jak zahipnotyzowany.

W ZAKŁADCE „TELEFON” JEST PRZEDE WSZYSTKIM REJESTRACJA ROZMÓW. W TEJ CHWILI MASZ UPRAWNIENIA DO ODSŁUCHU WSZYSTKICH ROZMÓW DO OSIEMNASTU MIESIĘCY WSTECZ.

NIŻEJ ZAKŁADKA „SMS”. PODOBNIE. DALEJ MAILE – TU BĘDĄ WSZYSTKIE MAILE WYSYŁANE I ODBIERANE NA TELEFONIE W CIĄGU OSTATNIEGO PÓŁTORA ROKU. ZAKŁADKA „DYSK” I PRZECHODZISZ DO DANYCH ŚCIĄGNIĘTYCH Z KOMPUTERA OBSERWOWANEJ OSOBY.

NASTĘPNIE ZAKŁADKA WWW – LISTA WSZYSTKICH STRON INTERNETOWYCH ODWIEDZANYCH NA KOMÓRCE W TYM OKRESIE. KOMPUTER – IDENTYCZNIE.

Teraz niepotrzebna mi była już nawet klawiatura. Posługiwałem się tylko myszką. Byłem w domach ludzi, których podglądałem już przy pierwszym kontakcie z Systemem. Ruda Gośka z IVC, moja wielka niespełniona miłość z liceum. Poprzedni właściciel mojego samochodu. Miejscowy komendant policji. Patrzyłem na ich emocje, ich życie, jak strażnik zaglądający przez wizjer. Login był kluczem, który dawał mi dostęp do wszystkich cel. Mogłem obserwować ludzi przez kamery internetowe ich komputerów. Mogłem ich śledzić na mieście zgodnie z synchronizacją kamer monitoringu miejskiego. I mogłem wejść w ich życie jeszcze głębiej. Przez korespondencję mailową, SMS-y czy komunikatory. Mogłem poczuć, czym żyją na co dzień. To było wciągające jak gra komputerowa. Tylko tu wszystko rozgrywało się w rzeczywistości. Teraz skupiłem się na dwu mężczyznach. Wincentym i Arnoldzie Masternakach.

W TESKO NIE MA LODU. LILD U CZYNNE DO 22. MUSZE KUPIC W RESTARACJAH TRZY RAZY DROŻEK

ODEBRANO: 2012.06.02 PON. 22.41


– NA STACJI LOTOSA WIDZIAŁEM PACZKI LODU PO 1 L. KUP MI PRZY OKAZJI ŻELKI HARIBO LUDZIKI. TE O KONSYSTENCJI WIEZADŁA W KOLANIE

WYSŁANO: 2012.06.02 PON. 22.44

Kiedy skończyłem przeglądać ich korespondencję, nawet noc się zniechęciła i odeszła na drugą stronę globu. Cały się trząsłem. W zakrystii było bardzo chłodno. A może mnie tak zmroziło to, do czego doszedłem. Chwyciłem za telefon i ze szczegółami zrelacjonowałem Igorowi to makabryczne odkrycie.

@@@

Szpital jest dla księdza wyjątkowym miejscem pełnienia służby. Szpital dla umysłowo chorych jest jej skrajnie trudną odmianą. Szpital Świętego Antoniego leżał dwadzieścia pięć kilometrów poza granicami mojej parafii. Żaden z księży nie tylko z okolicy, ale całej diecezji nie chciał tu przyjeżdżać. Jeden z moich poprzedników został tam obezwładniony przez pensjonariuszy, wzięty na zakładnika, a następnie intensywnie nafaszerowany przez nich silnymi lekami psychotropowymi. To było miejsce otoczone złą sławą. Była posiadłość rodu Bismarcków. Wielki trzypiętrowy pałac w stylu pruskim. Po wojnie władze umieściły tu najbardziej chorych więźniów z kilku nieodległych obozów koncentracyjnych. Z czasem placówka stała się wojewódzkim szpitalem dla psychicznie i nerwowo chorych. Być może dziś byłaby to jedna z czołowych polskich klinik psychiatrycznych, gdyby nie zwarcie starej instalacji na parterze. W 1962 roku, kiedy iskrzyło między dwoma mocarstwami atomowymi i świat spodziewał się ataku nuklearnego, drobna awaria elektryczna doprowadziła tam do koszmaru, o którym mało kto wie. Pożar błyskawicznie się rozprzestrzenił i w ciągu pół godziny doszczętnie strawił cały budynek. Ponieważ wysiadła cała hydraulika, w decydującym momencie zabrakło wody do gaszenia ognia. Wyjścia ewakuacyjne były zamurowane od czasów przedwojennych, a najbliższa straż pożarna w Piotrkowie Mazowieckim oddalona prawie o dwadzieścia pięć kilometrów. Oficjalnie zginęło prawie pięćdziesiąt osób, głównie umysłowo chorych pacjentów. Tak naprawdę ofiar było znacznie więcej, tylko komunistyczne władze zrobiły wszystko, żeby umniejszyć skalę katastrofy. Ale to i tak wystarczyło, żeby to miejsce do dziś budziło grozę i przerażenie. Po tragedii dom odbudowano i odnowiono, ale jak się szybko okazało, nikt nie chciał w nim pracować. A chorych psychicznie w całej okolicy przybywało. W końcu zakład zgodziło się przejąć Zgromadzenie Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego, czyli siostry sercanki. Przez kolejne pięćdziesiąt lat te dzielne kobiety praktycznie bez pomocy mężczyzn opiekowały się tu największymi wariatami w okolicy. Żaden z księży nie chciał tam jeździć, tymczasem wielu pacjentów domagało się spowiedzi i innych sakramentów.

Chociaż wizyty nie były łatwe, z czasem polubiłem nie tylko część pacjentów, ale nawet samą drogę do szpitala. Zawsze mogłem tam przyjechać, kiedy sam potrzebowałem odosobnienia i spokoju. Pół godziny po gminnych, źle utrzymanych i rzadko uczęszczanych drogach pozwalało na wyjątkowe połączenie modlitwy z prowadzeniem samochodu. Nauczył mnie tego swojego czasu pewien zakonnik o ksywie Szczerbiec, nałogowy uczestnik rajdów samochodowych i jednocześnie drugi duszpasterz tego szpitala. To właśnie spotkanie z nim było celem mojej podróży. Szczerbiec był jedną z niewielu osób, do których miałem niemal bezgraniczne zaufanie. Nie było między nami tajemnic. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach i próbowaliśmy różnych rzeczy. To on zaraził mnie pasją do wyścigów samochodowych i wprowadził mnie po cichu do tego środowiska. Ale teraz to nie rajdy mnie do niego ciągnęły.

Ksiądz też musi się wyspowiadać. Właściwie to zwłaszcza ksiądz potrzebuje dobrego, wypróbowanego i zaufanego spowiednika. Profesjonalisty. I właśnie kimś takim Szczerbiec był dla mnie. Nie spowiadał mnie regularnie, choć za każdym razem te sakramenty były wyjątkowe. Jednak teraz nie jechałem do konfesjonału. Potrzebowałem równowagi, dystansu i wyciszenia. Chciałem porozmawiać z kimś, kto miał trzeźwy umysł i stał z dala od oka cyklonu, który w ostatnich dniach błyskawicznie mnie wciągnął. Szczerbiec był zakonnikiem i miał zgoła zakonną ksywę ze względu na stan swojego uzębienia. Jego chuligańska szczerba po jedynce mówiła o jego trudnym dzieciństwie znacznie więcej niż cała reszta. Pierwszy raz został zatrzymany za rozbój w wieku siedemnastu lat. Kilka lat później, kiedy był już bardzo blisko dna, nawrócił się i wstąpił do seminarium. Później do klasztoru. Od trzech lat jest zakonnikiem u salezjanów. Zajmuje się modlitwą i pracą z trudną młodzieżą. „Ból jest chwilowy. Chwała jest wieczna. Radomiak Hooligans”. Klubowy szalik z takim napisem wisiał tuż pod krzyżem w jego celi. W zakonie poznali się na pasji i inteligencji Szczerbca, mając jednocześnie świadomość jego trudnego charakteru. Pełnił tam po kolei wiele funkcji: od sanitariusza, kierowcy i mechanika, po pomoc kuchenną i montera. Najważniejszy warsztat w swojej karierze, jak sam to określał, prowadził dla trudnej młodzieży pod patronatem zakonu. Parkour, hip-hop, komponowanie muzyki, tworzenie tekstów piosenek, a nawet treningi krav magi, której był licencjonowanym instruktorem. Szpital Świętego Antoniego był jednym z miejsc jego ponadprzeciętnej aktywności. W co drugą niedzielę, na przemian ze mną, przyjeżdżał tam odprawiać mszę świętą i spowiadać pacjentów szpitala. Popyt na takie usługi w zakładzie dla obłąkanych okazał się wyjątkowo duży. Wielu umysłowo chorych traktowało spowiedź nie tylko jako duchowe oczyszczenie, ale także, a może nawet przede wszystkim jako wyjątkową możliwość podzielenia się swoimi spostrzeżeniami. Zwłaszcza z takim zaangażowanym słuchaczem jak oddany spowiednik. Kiedyś pewien ubezwłasnowolniony rzeźnik przez półtorej godziny wymieniał mi okrutne morderstwa, jakich miał się dopuszczać na zapleczu swojej jatki. Szybko zrozumiałem, że to tylko jego urojenia. Teraz prześladowały mnie zdania równie drastyczne, ale znacznie bliższe rzeczywistości.

NIE WYRZUCAJ TYCH USZKODZONYCH. NIECH SIĘ MOCZĄ, MAM ZAMÓWIENIE NA SPODNIE. DO TEGO PRZYDADZĄ SIĘ WSZYSTKIE, NAWET TE Z WYPADKÓW DROGOWYCH.

ODEBRANO: 2012.10.01 PON. 17.05


KOŃCZĄ SIĘ TROCINY, NIEDŁUGO NIE BĘDZIE CZYM WYPYCHAĆ TYCH GARNITURÓW. GAZETY STRSZNEI NASIĄKAJĄ, ZWŁASZCZA U MŁODYCH.

ODEBRANO: 2012.05.11 PT. 11.02


W PRALCE DO SKÓRY ZEPSULO SIĘ ŁOŻYSKO. NIE PRZYJME TU ŚLUSARZA, PRZYJEDX JAK NAJSZYBCIEJ.

ODEBRANO: 2012.02.01 ŚR. 15.11

Byli zwyrodnialcami. System, w jakim prowadzili swój pogański rytuał, był perfekcyjny. Ćwiartowali, przetwarzali i wykorzystywali ludzkie zwłoki. Zacząłem podejrzewać, że część zgonów, którymi się zajmowali, nie była naturalna, lecz ściśle dopasowana do ich potrzeb. Robili to w sposób systematyczny, profesjonalny i makabryczny. Tak makabryczny, że jeden w końcu otrzeźwiał i powiedział „STOP”. Ale było za późno. Arnold był zaangażowany w to o wiele bardziej niż Wincent, choć z pewnością obaj powinni już dawno znajdować się w miejscu, do którego właśnie podążałem. Ponura historia o Kainie i Ablu wydarzyła się naprawdę, w Piotrkowie Mazowieckim Roku Pańskiego 2012. Z pewnością nikt by o niej nie usłyszał, gdyby proboszcz pobliskiej parafii nie uruchomił narzędzia, które niespodziewanie trafiło w jego ręce.

POTRZEBNA JEST CZASZKA O OBWODZIE OK. 50 CM. TO DZIECKO W WIEKU OK. 5 LAT

ODEBRANO: 2012.03.22 Czw. 14.41

Nie chciałem się dalej dzielić tymi informacjami. Wiedziałem, że teraz pozostało mi jedynie czekać na procedury, które oficjalnie uruchomi Igor. Wciąż byłem w szoku i działałem intuicyjnie. Przerażała mnie też możliwość nieskrępowanego zaglądania w ludzkie dusze, którą właśnie posiadłem. Coraz bardziej też dochodziła do mnie ciemna strona mojej duszy, którą wciąż uzupełniały algorytmy sztucznej inteligencji. Szczerbiec był bardzo dobrym psychologiem. Dobry Bóg wyposażył go w wyjątkową zdolność uleczania ludzkich dusz przez uważne słuchanie. Sposób, w jaki patrzył, i aura tajemniczego, zagadkowego spokoju, jaką emanował, podczas wielu trudnych rozmów mnie samego wielokrotnie naprowadzała na zaskakujące wyjścia z trudnych sytuacji. Ale ten tajemniczy zakonnik miał też swoje tajemnice. Jedną z nich znałem od dłuższego czasu, jako jeden z bardzo nielicznych. Od kilku lat prowadził prywatne śledztwo w sprawie aktów pedofilii, jakich mieli się dopuszczać znani mu z imienia i nazwiska duchowni. Wszystko zaczęło się od jednego z ośrodków pomocy, w których pracował.

– Drążyłem dziurę – przyznał mi kilka miesięcy temu. – Jak była już większa od belki w moim oku, zajrzałem do środka. I zobaczyłem straszny świat.

Był jak święty Jerzy, uzależniony od adrenaliny i ciągłej walki. Trudności go nie zniechęcały, tylko motywowały do działania. Nie bał się ciemności. Wiedziałem, że bez oporów będzie mógł rozmawiać o ciemnej stronie mojej duszy. W końcu był moim spowiednikiem.

@@@

Straszny Szpital, jak mówiono o nim ściszonym głosem, leżał w wyjątkowym miejscu. Prowadziła do niego brukowana droga, która mniej więcej kilometr przed placówką się kończyła. Jej ostatni odcinek prowadził przez Świętokrzyski Park Narodowy. To był gęsty bór jodłowy zamieszkany przez kilkadziesiąt gatunków dzikich zwierząt; na końcowym odcinku drogi trzeba było szczególnie uważać na padalce. Populacja tych beznogich jaszczurek łudząco podobnych do węży wyjątkowo się rozmnożyła. Znałem teren i zawsze tu zwalniałem, żeby nie rozjechać jednego z zabłąkanych gadów. Nieraz po powrocie ze szpitala zdrapywałem ich krwawe szczątki z kół samochodu. Ale nie tylko zwierzęta tu błądziły. Obcy nie był w stanie tu trafić nawet z nawigacją GPS. O położeniu szpitala nie informowały też żadne znaki drogowe ani nawet punkty na mapie. Ministerstwo Infrastruktury wyczyściło teren z danych, ponieważ tuż obok był obiekt strategicznego znaczenia. To gigantyczny maszt radiowy wykorzystywany przez sieci komórkowe, urzędy i armię. Stał na wzniesieniu tuż obok szpitala. Kiedyś sanepid zlecił analizę szkodliwości promieniowania, ale wyniki badań nigdy nie zostały upublicznione. Nawigacja GPS wariowała na wszystkich urządzeniach.

Kiedy na horyzoncie zobaczyłem maszt, do szpitala zostało niecałe dziesięć minut drogi. Zwolniłem do pięćdziesięciu na godzinę. Przed oczami stanął mi jeden z SMS-ów Wincenta.

SNIL MI SIĘ WUJ OLGIERD. PRZYSZEŁD DOMNIE WCZARNYM GRANITUŻE Z WIELKA TACĄ CZEKOLADOWYCH BARYŁEK. ZAMIAST LIKIERU W KAZDEJ BYŁA KREW.

WYSŁANO: 2012.06.10 NIEDZ. 07.01

To był ostatni SMS w jego życiu. I jedyny, na który Arnold nie odpowiedział. Pomyślałem, że dzieciństwo tych dwóch mężczyzn zostało skażone jakimś mrocznym, niewyobrażalnym dramatem. Zastanawiałem się, co mógłbym wyczytać w ich telefonach czy komunikatorach, gdyby komórki były dostępne sześćdziesiąt lat wcześniej.

Dyrektorką Samodzielnej Placówki Leczniczej Zdrowia Psychicznego imienia Świętego Antoniego – tak brzmiała oficjalna nazwa szpitala dla obłąkanych – była siostra Celina. Siedemdziesięcioletnia zakonnica, która starannie ukrywała wszelkie emocje pod grubym pancerzem zmarszczek i maski udawanej obojętności. Okna jej gabinetu wychodziły na drogę dojazdową. Każdy pojazd, od dostawców żywności po listonosza na motorze, był przez nią monitorowany. Za każdym razem wychodziła na zewnątrz, żeby mnie osobiście przywitać. I prześwietlić swoim przeszywającym wzrokiem. Ale tego dnia nie było jej na zewnątrz. Na ogromnym dziedzińcu wyłożonym dziewiętnastowiecznym brukiem nie było nikogo. Z taką sytuacją nie zetknąłem się tu jeszcze ani razu. Wyszedłem z samochodu i dopiero wtedy usłyszałem ten odgłos. Był nienaturalny, ale oddawał tyle emocji, że musiał należeć do człowieka lub zwierzęcia. Coś jakby połączenie wycia z jodłowaniem i jeszcze z jakimś innym nieokreślonym dźwiękiem. Rozejrzałem się wokoło, ale nie dostrzegłem żywej duszy. Szpital dla obłąkanych sprawiał wrażenie nawiedzonego domu i pierwszy raz w życiu musiałem pokonać strach, żeby wejść do środka. Odgłosy rzuciły się na mnie z wyjątkowym impetem, kiedy otworzyłem główne drzwi. Akustyka kamiennych murów zadziałała jak przerażający wzmacniacz. Nieludzkiemu zawodzeniu towarzyszyły teraz znacznie bardziej dramatyczne dźwięki. Metaliczny szczęk, rozbijane szkło i ordynarne przekleństwa wypowiadane ostrym męskim głosem. Wydawało mi się, że skądś go znam. Im bliżej podchodziłem, tym bardziej to wycie układało się w jedną ludzką frazę.

– Nie oddaaaam!!!

Cokolwiek się działo, miało miejsce na parterze, drzwi do ostatniej sali na końcu korytarza były otwarte. Przed nimi siostry zakonne z zakrytymi ustami stały, podrygując nerwowo, najwyraźniej bały się wejść do środka. Wyczułem atmosferę paniki. Odpowiedzialność zwyciężyła nad strachem, przyspieszyłem kroku, a na końcu zacząłem już biec. W tym momencie ten dominujący krzyk na chwilę ustał, ale widok, który zastałem, odrzucił mnie od drzwi. To było ambulatorium. Było. Minie dużo czasu, zanim uda się przywrócić to pomieszczenie do jakiego takiego porządku. Na środku leżała szklana szafka na lekarstwa, miała rozbite wszystkie szyby. Wokół niej leżały pogięte metalowe sprzęty, które przed chwilą musiały być wykorzystane w bójce na śmierć i życie. Wszędzie jeżyły się, niczym powybijane kły, ostre fragmenty szkła. Kałuże krwi na podłodze zlewały się ze sobą. Dopiero po chwili w samym rogu pomieszczenia dostrzegłem przewrócony parawan medyczny. Na moich oczach nasiąkał czerwoną barwą. W końcu się poruszył i wychyliły się spod niego splecione w zapaśniczym uścisku dwa wielkie cielska. Oba obleczone w biało-czerwone szaty. Kitel lekarski i piżama chorego. Krew przesiąkała przez jedno i drugie. Z plątaniny kończyn wyłoniła się w końcu wielka łysa głowa jednego z wojowników. Poznałem go od razu. To jeden ze stałych pensjonariuszy tego zakładu, wielki jak byk i potulny jak baranek Jeremiasz. Zegarmistrz z Piotrkowa, od kilku lat na rencie. Obłęd toczący jego umysł nie pozwalał mu na wykonywanie zawodu. Ani nawet na samodzielne funkcjonowanie. Psychoza z urojeniami prześladowczymi. Mimo to nigdy nie widziałem u niego cienia agresji. Wielokrotnie spowiadałem Jeremiasza i zawsze byłem pod wrażeniem jego inteligencji oraz niezwykle otwartego, analitycznego umysłu. Dopiero teraz zobaczyłem ciemną stronę jego duszy. Był trzymany w zapaśniczym uścisku przez sanitariusza odwróconego do mnie tyłem. Miał wykręcone ręce, ale czułem, że za chwilę potężne ciało Jeremiasza oswobodzi się z uścisku i z przerażającą konsekwencją dokończy dzieła zniszczenia. Na czole miał otwartą ranę, z której krew zalewała mu oczy.

– NIEEE OODDAAAAAAM!!!

Wyswobodzona z objęć przeciwnika wielka łysa głowa poruszała się rozpaczliwie, jakby próbując znaleźć wyjście, aż w końcu jego oczy napotkały mój wzrok. Jeremiasz zawył wyjątkowo przeraźliwie, po czym wierzgnął raz jeszcze, teraz z całych sił. Przyklejony do jego pleców przeciwnik aż podskoczył, obydwaj przekręcili się o sto osiemdziesiąt stopni i dopiero teraz zobaczyłem, z kim toczy tę walkę na śmierć i życie.

– Pomóż mi, kurwa, bo zaraz obaj będziemy martwi!!!

Wymiana spojrzeń była równie szybka. To był Szczerbiec w lekarskim kitlu, umorusany krwią od stóp do głów. Jego zachodzące mgłą spojrzenie wskazywało, że jest u kresu sił, ale jeden błysk w jego oku wystarczył, żebym zrozumiał, że za chwilę będzie za późno. Jedna z rąk Jeremiasza wyswobodziła się właśnie z uścisku i macając na oślep zakrwawioną podłogę, natrafiła na sporą próbówkę stłuczoną tak, że wyglądała jak ostry bagnet bojowy. To był decydujący moment tej walki. Kiedy ręka Jeremiasza nabierała rozpędu, żeby wbić się w sam środek przeciwnika, chwyciłem ją oburącz. Była diabelsko silna.

– Trzymaj mu tę rękę cały czas!

Dopiero w tym momencie usłyszałem sygnał karetki dojeżdżającej do szpitala. Gdyby nie moja reakcja, ta pomoc na niewiele by się już zdała. Leżałem właśnie w kałuży krwi i oburącz ściskałem wielką jak bochen chleba rękę piotrkowskiego zegarmistrza. Teraz trzymaliśmy go z całych sił we dwóch. Czułem, jak ostre fragmenty szkła powoli wbijają się w moje ciało. Ale adrenalina długo jeszcze nie dopuszczała bólu do mózgu. Dodatkowo zablokowałem ramię Jeremiasza kolanem, po czym w milczącym porozumieniu ze Szczerbatym przewróciliśmy go na brzuch. W ostatniej chwili kopniakiem usunąłem groźnie szczerzące się fragmenty szklanych zębów rozrzucone po podłodze. Jeremiasz przestał krzyczeć. Chyba powoli dochodziła do niego świadomość porażki. Jego plecy zaczęły drgać. To był szloch. Zaczął po cichu płakać. Z drugiej strony słyszałem chrapliwy oddech mojego spowiednika. Musiał być wykończony. Dopiero kiedy usłyszałem przyspieszone kroki ratowników medycznych na korytarzu, doszło do mnie, że zapanowaliśmy nad sytuacją. Siła naporu zelżała. Z Jeremiasza uchodziła energia. Trzy pary krzepkich rąk fachowo uchwyciły napastnika z trzech różnych stron. Jeremiasz zawył jak ranne zwierzę ostatni raz.

– NIE RÓBCIE TEGO!!!

Po czym poddał się całkowicie. Ekipa ratowników medycznych powoli przejmowała panowanie nad sytuacją. Siedzieliśmy ze Szczerbatym oparci plecami o ścianę i na wyścigi próbowaliśmy złapać oddech.

– Przybyłeś w ostatniej chwili – powiedział w końcu, ocierając zakrwawioną ręką pot z czoła, a jego chuligańska twarz jeszcze bardziej przypominała oblicze indiańskiego wojownika. – Sam nie dałbym rady. Był silniejszy, niż wskazywała na to jego sylwetka.

– Co się stało?

– Siostry przez przypadek znalazły u niego telefon komórkowy, co jest wbrew regulaminowi. Nie wiem, co tam w nim miał, ale nie mógł się pogodzić z jego utratą. Wpadł w szał. Zaczął krzyczeć, że chcą mu ukraść duszę. Że ma czarną duszę i to jego największy sekret.

Ratownicy medyczni zapinali w tym czasie napastnika w solidny kaftan z syntetycznego materiału. Siedział już bez ruchu, a jego pokaleczona głowa bez sprzeciwu poddawała się bandażowaniu. Cztery dłonie w lateksowych rękawiczkach dyrygowały jego głową niczym wielką uszkodzoną pacynką. Oczy, które jeszcze chwilę wcześniej rzucały iskry wysokiego napięcia, teraz bezmyślnie wpatrywały się w sufit.

– Macie jakieś rany? – zapytał nas w końcu kierownik zespołu ratowników.

– Skaleczenia i otarcia – odpowiedział Szczerbiec, nawet nie pytając, co mi jest – zaraz się tym zajmę. Bierzcie jeńca, my sobie poradzimy…

Ratownicy bez słowa wyprowadzili Jeremiasza, który ledwo powłóczył nogami.

– Gdybyś przyjechał trzydzieści sekund później, zadźgałby mnie tym zestawem noży – Szczerbiec podniósł z podłogi dwa szklane ostrza długości kilkunastu centymetrów – najwyraźniej Pan sprowadził cię tu w swoim perfekcyjnie ułożonym planie.

– Byłeś tu od początku?

– Uspokajałem go od trzech godzin. Na początku nie sądziłem, że dostanie aż takiego szału. Im dłużej go uspokajałem, tym bardziej był pobudzony.

– Czym?

– Przeraził się utraty swojej prywatności. I choć niewiele brakowało, żeby mnie zabił – Szczerbaty zaczął oglądać swoje rany – to powiem ci, że wcale mu się nie dziwię. Chorzy psychicznie też mają prawo do prywatności… a może nawet oni zasługują na to bardziej niż inni.

Dopiero teraz do sali nieśmiało zaczęły wchodzić zakonnice gromadzące się dotąd na korytarzu. Większość z nich miała przerażone spojrzenia i usta zasłonięte dłońmi w geście trwogi.

– Wynocha stąd! – wrzasnął na nie Szczerbaty. Nigdy nie słyszałem, żeby w ten sposób odnosił się do zakonnic. – Gdzie byłyście, jak chciał mnie zajebać?! Dam znać, jak będziecie tu mogły wjechać na szczotach!

Powoli dochodził do mnie ból z rozciętego przedramienia, kłutych ran na plecach i na pośladku. Pogięte narzędzia, ślady krwi na ścianach, porozrzucane fiolki, bandaże, naczynia ambulatoryjne wokół nas – to wszystko nie skłaniało do uporządkowanych przemyśleń.

– Nie przyjechałem się spowiadać. – Odwróciłem się do swojego spowiednika. – Przyjechałem porozmawiać, bo poczułem się zagubiony. Zupełnie niezależnie od Jeremiasza sam zobaczyłem ciemną stronę swojej duszy.

Spojrzał na mnie i pierwszy raz tego dnia zauważyłem na jego twarzy cień uśmiechu.

– To twój ogromny sukces. Większość ludzi przegląda się na co dzień w lustrze, żeby podziwiać swoją nieskazitelność. Mało jest takich, którzy potrafią dostrzec mroczną stronę.

– Problem w tym, że zaczyna mnie to prześladować jak nocny koszmar. I czuję rosnący strach na myśl o tym, że ktoś mógłby mnie takiego zobaczyć… oglądać…

Szczerbiec, podpierając się zakrwawionymi rękami, w końcu wstał. Zakołysał się niepewnie na nogach. Sięgnął po jeden z zestawów opatrunkowych, które leżały porozrzucane po podłodze, i zaczął sobie powoli bandażować lewą dłoń.

– Mnie prześladuje znacznie gorszy koszmar. O swoich ciemnych sprawkach doskonale wiem. Natomiast jakiś czas temu zobaczyłem ciemną stronę czegoś o wiele większego i ważniejszego niż ja. I ta ciemna strona okazała się silniejsza od wszystkiego, w co dotychczas wierzyłem. Silniejsza także ode mnie. Nie potrafię dalej z tym walczyć. Jestem złamanym wojownikiem.

Kiedy stał tak nade mną ze spuszczoną głową, w zakrwawionym kitlu, rozdzierając bandaż i opatrując sobie rany, jeszcze bardziej przypominał mi świętego Jerzego. Ale jednocześnie nigdy wcześniej nie słyszałem od niego równie dojmującego wyznania porażki. Wstałem w ślad za nim, żeby spojrzeć mu prosto w oczy.

– Co się stało, Szczerbaty?

Nie odpowiedział od razu. Na moment przerwał robienie opatrunku, aż w końcu opuścił bezwolnie rękę, przybliżył się do mnie o pół kroku i wbił we mnie wzrok.

– Byłeś jedyną osobą, której zwierzyłem się ze swojej misji. – W tym momencie poczułem dreszcz na grzbiecie. – Wiesz, o czym mówię…

Nie musiałem odpowiadać. Wiedziałem, że kilka miesięcy temu dotarł do bardzo poważnych wątków dotyczących pedofilii w wysokich kręgach hierarchii. Nie pytałem go nigdy o szczegóły tego śledztwa. Wystarczyła mi świadomość, że jeśli tylko będzie potrzebował pomocy, zawsze może na mnie liczyć. Obydwaj to wiedzieliśmy. Ostatnio nie poruszał tego tematu, więc byłem przekonany, że powoli dochodzi do prawdy. Nigdy nie spodziewałbym się po nim takiego bezceremonialnego wywieszenia białej flagi. Patrzyłem mu prosto w oczy i nie musiałem zadawać pytań. Czytał w moich myślach.

– Te trzy wątki, o których ci wspomniałem parę miesięcy temu, zaprowadziły mnie niespodziewanie wysoko. Dotarłem do ofiar. Miałem bardzo wiarygodne zeznania. Część ludzi zgodziła się mówić pod nazwiskiem.

– Dlaczego się wycofałeś?

– Okazało się, że nie byłem pierwszy. Natrafiłem na cmentarzysko poległych śledczych. Ludzi zniszczonych przez kościelną siatkę pedofilów. Są jak ukrzyżowani wojownicy wystawieni na widok ku przestrodze innych śmiałków.

– Jak to?

– Sam do końca nie wiem. Jednego jestem pewien. Są niezwykle biegli w komunikacji elektronicznej. Zawczasu wiedzą, kto ich szuka, co gromadzi na swoim dysku, jakie pytania zadaje w Internecie. To coś w rodzaju systemu wczesnego ostrzegania. Ale to nie wszystko. Są bardzo agresywni. Ktokolwiek podejdzie na tyle blisko, żeby im zagrozić – niszczą go.

– W jaki sposób?

– Osiągnęli mistrzostwo w fabrykowaniu dowodów. Maili. SMS-ów. Nagrań. Szantażują tym ludzi, którzy okazują się bezradni.

– A media? Media o tym nie wiedzą? Nie są w stanie ci pomóc?

– Od mediów to oni zaczęli. Pamiętasz tego dziennikarza pedofila z pierwszych stron gazet?

To była jedna z głośniejszych afer tej wiosny. Przebojowy reporter jednego z największych ogólnopolskich dzienników został oskarżony o przechowywanie dziecięcej pornografii na swoim komputerze oraz o udostępnianie jej na zewnątrz. Dziennikarz wniósł do sądu kilka pozwów o zniesławienie, ale okazało się, że pedofilskie zdjęcia i nagrania były na dysku jego komputera. W tym także wśród wysyłanych maili. To była najbardziej dramatyczna śmierć cywilna tej wiosny. Szczerbaty jakby wsłuchiwał się w moje myśli, po czym dobitnie oświadczył:

– Jest niewinny. Ale nikt nie może mu pomóc.

Teraz ból w zranionych miejscach dotarł do mnie ze zdwojoną siłą. Musiał to zauważyć po grymasie na mojej twarzy. Od razu zmienił temat.

– Pokaż te swoje skaleczenia. Na to przynajmniej mam jakiś wpływ.

Nie były głębokie ani groźne. Potrzebował kwadransa, żeby opatrzyć je z chirurgiczną precyzją. Czułem, że ujawnił mi więcej, niż zamierzał. Dalsze drążenie w tej sytuacji byłoby przeciwskuteczne i nietaktowne. Po jego oczach widziałem, że to, co mi wyznał, i tak bardzo dużo go kosztowało.

– Lepiej będzie, jeżeli w tym miejscu się pożegnamy – powiedział mi na odchodnym, kiedy żegnaliśmy się w połowie korytarza.

Nie pytałem nawet, dokąd jedzie. Uściskaliśmy się bez słów. Odprowadziłem go jeszcze wzrokiem do wyjścia.

– Z Panem Bogiem.

Czułem się jeszcze bardziej zagubiony niż przed przyjazdem tutaj. Ale miałem w tym budynku wyjątkowe miejsce odosobnienia. Tam zawsze zaszywałem się w poszukiwaniu samotności. Biblioteka bez książek. Do czasu pożaru znajdował się tu doskonale zachowany i jeden z największych księgozbiorów literatury staroniemieckiej w Polsce. Kolekcja hrabiny von Bismarck obejmowała większość pozycji wydanych w Europie od XVII wieku. Po pożarze i odbudowie budynku nie za bardzo było czym wypełnić biblioteczne półki. Repliki dziewiętnastowiecznych regałów od pięćdziesięciu lat stały puste. Podobnie jak całe pomieszczenie, co tydzień odkurzane i pastowane przez siostry. Zamknąłem za sobą wielkie dębowe drzwi i usiadłem w jednym z dziewięciu rzędów biurek. Pusta przestrzeń tej wielkiej sali emanowała wyjątkową akustyką. Po cichu odsunąłem krzesło, wyciągnąłem laptop z plecaka i podłączyłem go do prądu. Zalogowałem się zgodnie z instrukcjami Krzysztofa Oliwy. I powróciłem do przeglądania ciemnej strony swojego charakteru.

@@@

Była ciemna noc. Leśna droga oświetlona samochodowymi światłami wyglądała jak z horroru. Nigdy wcześniej nie jechałem tędy nocą. Pewnie ten klimat grozy sprawił, że krew dostrzegłem w odległości prawie dwudziestu metrów. Widok był makabryczny. Wnętrzności tych biednych zwierząt były rozwleczone na odcinku kilku metrów. Zatrzymałem się i wyszedłem na zewnątrz. Cała rodzina padalców leżała martwa, rozjechana na miazgę. Okrutna śmierć pod kołami rozpędzonego samochodu musiała nastąpić w ciągu ostatnich kilku godzin. Gdyby tu były wcześniej, przed moim przyjazdem, na pewno bym je zauważył. Dotychczas byłem przekonany, że jedyną osobą pokonującą tę drogę w ciągu ostatnich dwunastu godzin byłem ja. Podszedłem do trucheł i przykucnąłem. Razem ze mną przybyły na miejsce dwie pierwsze muchy. Przemogłem się i wyciągnąłem rękę w kierunku największego osobnika z całej grupy. Był jeszcze ciepły. Ktoś pędził tędy najdalej pięć minut temu. Opłukałem zakrwawioną rękę wodą z butelki. Być może to woda była tak zimna, a może to było zmęczenie, w każdym razie zacząłem się trząść. Czułem, że pętla wokół mnie się zaciska, a niebezpieczeństwo grozi już nie tylko mnie, ale także moim najbliższym. W tym momencie wyjątkowo pragnąłem przytulić się do kogoś, kogo kochałem najbardziej. Do ukochanej kobiety. Choć robiłem wszystko, żeby mój związek z Grażyną nie wyszedł na jaw, obawiałem się, że to i tak tylko kwestia czasu. Była urzędniczką w miejscowym sądzie. Nadzorowała pracę całego sekretariatu. Pogłoska o romansie z księdzem to cios, po którym trudno byłoby jej się podnieść. Bałem się o nią o wiele bardziej niż o siebie. I instynktownie przeczuwałem, że to ostatni moment, w którym mogę z nią w miarę swobodnie porozmawiać. I podzielić się tym, co powoli doprowadzało mnie na skraj obłędu. Po powrocie ze szpitala poczułem w sobie odwagę pilotów kamikaze, którzy startowali z zapasem paliwa tylko w jedną stronę.

Po wizycie w szpitalu padłem na łóżko jak ścięty, ale spałem krótko i niespokojnie. Obudziłem się cały zlany potem, choć nie pamiętam, co mi się śniło. Wystarczyło mi rozsądku, żeby włożyć dżinsy, bluzę z kapturem i skórzaną kurtkę. Był rześki lipcowy poranek, nasz parafialny ogródek pachniał szałwią i malwami. Piotrkowski sąd, podobnie jak wszystkie ważniejsze instytucje, mieścił się na rynku. „W skórze i kapturze” było powszechnie panującym w naszym mieście dress code’em, ale dziś to jakoś nie działało. Niemal wszyscy mnie rozpoznawali. Wchodząc na drugie piętro, trzy razy musiałem odpowiadać: „Na wieki wieków. Amen”.

Na ostatniej prostej zwolniłem, zwłaszcza że policjanci naprzeciwko prowadzili dwa podobne do mnie kaptury. Oba zakute w kajdany.

To były drzwi, które bardzo rzadko otwierałem. Grażyna siedziała sama w sekretariacie. Była zaskoczona, ale nic nie powiedziała. Wyszła zza kontuaru i od razu zamknęła drzwi.

Dopiero kiedy mnie przytuliła, poczuła, jaki jestem rozedrgany. Po dłuższej chwili spojrzała mi głęboko w oczy i zapytała:

– Trochę lepiej?

Uśmiech wystarczył, nie musiałem odpowiadać.

– Nie musisz mi mówić teraz. Ale chcę wiedzieć, co się stało…

JEDNĄ Z PIERWSZYCH RZECZY, JAKIE PRZYJDĄ CI DO GŁOWY WKRÓTCE PO TYM, JAK ZROZUMIESZ MECHANIZM DZIAŁANIA SYSTEMU, BĘDZIE CHĘĆ PODGLĄDANIA TWOICH ZNAJOMYCH, PRZYJACIÓŁ. UNIKAJ TEGO. UNIKAJ SWOICH BLISKICH. TWOJEJ KOBIETY. TWOJEGO MĘŻCZYZNY. TWOICH DZIECI. ODRZUCONEJ MIŁOŚCI. ŻONY CZY KOCHANKI. RODZICÓW. RODZEŃSTWA. BĘDZIE CI TRUDNO SIĘ OPRZEĆ, ALE… NIE RÓB TEGO…

Informatycy nazywają to szybką transmisją danych. Uwielbiałem z nią milczeć, ale to był moment na słowa. Dużo słów. Była inteligentna, szybko poczułem, że zaczyna rozumieć skalę i rangę sprawy. Kwadrans wystarczył na pełny upload. Tego słowa nauczyłem się od Szymona, sekretarza rady i administratora parafialnej strony WWW. Byliśmy w parku miejskim, kilka minut drogi od jej pracy. Wokół nas nie było nikogo. Patrzyła mi prosto w oczy dłuższą chwilę, po czym powiedziała:

– To jest twój Kościół, a nie wspólnota hierarchów, biskupów czy jezuitów. – Pogładziła mnie po policzku wierzchem dłoni. – Kościół to wspólnota wiernych i dom Boży. To w nim szukaj pomocy.

Miałem ochotę kochać się z nią teraz, ale przezornie położyła mi palec na ustach. Byliśmy w parku miejskim. To było jedno z niewielu miejsc w okolicy, które mogło nam zapewnić odrobinę prywatności. W promieniu dwustu metrów nikogo nie było widać. Powoli dochodziło do mnie, że powiedziała mi coś, na co sam powinienem wpaść od samego początku.

@@@

Ksiądz i kurwa to chyba jedyne na świecie zawody, w których nie występuje bezrobocie. Specyficzny popyt na te usługi sprawia, że te dwie wyjątkowe branże rządzą się swoimi prawami.

Nie wiem, jak jest w przypadku tego drugiego zawodu, ale słaba podaż wysoko wykwalifikowanych księży wyjątkowo dała o sobie znać w mojej parafii. Jeszcze niedawno miałem do dyspozycji dwóch naprawdę dobrych wikariuszy. Piotr i Paweł. Byli jak Flip i Flap. Paweł niski i gruby. Rubaszny ekstrawertyk. Jego niewyszukane żarty gasił lodowatym spojrzeniem wysoki jak świeca gromniczna ksiądz Piotr. Poważny, zamknięty w sobie, wyjątkowo małomówny. Ale jak już coś powiedział, nie zostawało bez echa. Obaj zdawali sobie sprawę z podobieństwa do dwóch legendarnych komików. Lubili mnie rozśmieszać do łez swoimi slapstickowymi gagami. Kiedyś kupili sobie nawet identyczne meloniki, które w połączeniu z sutanną i ich sylwetkami dały taki efekt, że zasmarkałem ze śmiechu kościelną posadzkę. Najważniejsze wsparcie, jakie od nich dostawałem, było o wiele mniej spektakularne. Zapewniali mi je bez rozgłosu, za to w pocie czoła. Z pomocą sekretarza rady parafialnej Szymona Słupnika trzymali w ryzach całą parafię. Ja brałem na siebie administrowanie, kościelną biurokrację i większość mszy świętych, oni pracowali w terenie. Organizowanie pielgrzymek, współpraca ze szkołami, z Caritasem, nauki przedmałżeńskie. Oraz kontakty z kurią, czyli coś, czego nie znosiłem najbardziej.

„Czy ksiądz ma pełne zaufanie do swoich współbraci? – zapytał mnie kiedyś biskup Kalwin, kiedy na wniosek Piotra i Pawła nasza parafia zaczęła organizować «nauki pomałżeńskie» dla wierzących, ale rozwiedzionych parafian. Tłumaczyli, jak żyć z piętnem rozbitego małżeństwa i jak funkcjonować w Kościele bez najważniejszych sakramentów. Jak reagować na nowe uczucia do kobiet. Opowiadali o bliskości i o wierze. Na skutek interwencji samego episkopatu musieliśmy zrezygnować z tego eksperymentu, akurat kiedy zaczęliśmy tworzyć zżytą społeczność odtrąconych przez Kościół. – Nie możemy tolerować nieczystości w Kościele pod żadną postacią – tak podsumował parafialną inicjatywę biskup, który bał się własnego cienia”.

To był początek końca dwóch wyjątkowych księży w piotrkowskiej parafii. Z całą pewnością mieli charakter misjonarzy wojowników, dzięki którym ja sam mogłem przejąć większość funkcji menadżerskich. Dotacje unijne, prace konserwatorskie, zezwolenia budowlane, kontakty z urzędami, rozliczenia, kosztorysy i Bóg sam chyba wie co jeszcze. Plus oczywiście wizyty duszpasterskie, nadzór i wsparcie nauki religii w szkołach, prowadzenie ksiąg parafialnych, opieka nad cmentarzem. No i mój ulubiony grafik mszy świętych. Bez zgranego zespołu administrowanie taką parafią szybko mogłoby doprowadzić nasz kościół do katastrofy. We trójkę doskonale rozumieliśmy się bez słów, dzięki czemu staliśmy się jedną z wiodących parafii w całej kurii. Pod względem frekwencji w kościele, przychodów z tacy czy nawet przychylnych publikacji w lokalnych mediach. Nic dziwnego, skoro wspólnie udało nam się rozwiązać wiele naprawdę trudnych spraw, jak choćby odnowienie kościoła czy skuteczna pomoc potrzebującym. Najwyraźniej jednak władze kościelne miały inne wyobrażenie kościelnego sukcesu. Ostatniej zimy decyzją kurii ksiądz Piotr został przeniesiony do Kalisza. Oficjalnie był to awans, ale nikomu nie sprawił satysfakcji.

– To jest wpisane w ryzyko naszego zawodu, ale przyznam szczerze, że nie byłem na to przygotowany. To chyba najtrudniejsze rozstanie w moim życiu. – Tak brzmiały jego ostatnie słowa, kiedy po suto zakrapianej imprezie pakował się do taksówki.

Do dziś pamiętam jego potwornie przekrwione oczy i nie wiem, czy to skutek kaca po czystej luksusowej, winie mszalnym Christus Rex, słodkim białym i red bullu, czy najzwyczajniej rozpłakał się chwilę przed wyjazdem. Po jego zniknięciu już nic nie było takie jak przedtem. Paweł, ten gruby i rubaszny, zaczął przygasać. Zamknął się w sobie i zrobił się apatyczny. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak ci dwaj księża od brudnej roboty byli ze sobą blisko związani. Ja też popadłem w zimowe przygnębienie. Od depresji uchroniła mnie Grażyna, która odważyła się czasami odwiedzać mnie nocą w parafialnej sypialni.

W kościele wszystkim przybyło obowiązków, grafik mszy świętych i spowiedzi przeszedł prawdziwą rewolucję, a ubytek jednego duchownego nie spowodował, że mniej ludzi zaczęło wierzyć w Boga. To były czasy, kiedy do wina mszalnego wypijanego podczas mszy świętej musiałem dolewać red bulla, żeby dotrwać do końca w dobrej formie.

– Ta parafia długo nie pociągnie na spontanie – przekonywała mnie Grażyna, gdy kiedyś ze zmęczenia poleciała mi krew z nosa przed ołtarzem – musisz przyjąć kogoś do pomocy. Inaczej się wykończysz.

– Nie chcę przyjmować byle kogo. Wcześniej wykończyło mnie pięciu duchownych przyjętych z łapanki. Wspólna służba okazała się drogą krzyżową.

Ale w skrytości ducha coraz rzadziej byłem takim chojrakiem. W końcu na Wielkanoc wezwałem wsparcie z okolicznego klasztoru bonifratrów. Pomagali mi głównie w terenie. Tam gdzie miałem największe problemy. Teraz jednak nawet oni nie byli w stanie mnie wesprzeć.

To był jeden z tych dni, kiedy wyczerpany parafialnymi obowiązkami i bieżącą nawałnicą kończyłem swój dyżur w konfesjonale. Wieczorna msza święta zbliżała się do końca, co oznaczało, że mogę sobie pozwolić przynajmniej na kwadrans drzemki w kiosku. Zaczęły się wakacje i wielu ze stałych bywalców mszy o dziewiętnastej wyjechało na letnie turnusy sanatoryjne. W okolicach homilii oparłem głowę o zabejcowaną ściankę konfesjonału i zacząłem usypiać na tak zwanego portiera. W uszach brzmiały mi słowa Apokalipsy świętego Jana. Ksiądz Paweł wymawiał je starym dobrym stylem lektora brytyjskich thrillerów. Mówił wolno, podkręcając tempo w niespodziewanych momentach, co pobudzało wyobraźnię.

– I ujrzałem: gdy otworzył pieczęć szóstą, stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew.

Wystarczyło tylko, żebym przymknął oczy, a apokaliptyczna wizja zawładnęła moją świadomością. Byłem tak wykończony, że fabuła zaczęła się rozwijać samoistnie w mojej głowie i powoli przechodziła w sen. Kiedy doszedłem do momentu, w którym połączenia neuronowe wszystkich ludzi utworzyły jedną wielką autostradę, pulsującą piekielnym ogniem, usłyszałem niepokojąco znajomy głos.

– To rzeczywiście wygląda strasznie. Dotarłam tam, gdzie jesteś, ojcze.

Usiłowałem zatrzymać pędzący samochód, wpadając w poślizg na trzech pasach jednocześnie, ale straciłem panowanie nad kierownicą. Kiedy otworzyłem oczy, potwornie kręciło mi się w głowie.

– Nie wykonuj żadnych nerwowych ruchów. Dużo wysiłku poświęciłam, żeby nie przywlec za sobą żadnego ogona. Dobrze wiesz, że mamy góra dwadzieścia minut. Nawet jak nikt tu nie przyjdzie, niedługo skończy się msza i będą zamykać kościół…

Byłem wyczerpany. W ciągu tych kilku minut zapadłem w głęboki sen. Z trudem wracałem do rzeczywistości. Doszło do mnie, że nie tylko głos, ale i zapach jest znajomy. Wyjątkowy, lekko orientalny, zapadający w pamięć, trudny do opisania.

– Zasnąłeś tam, do kurwy nędzy?! Słyszysz, co do ciebie mówię?

Tym zapachem przesiąkł mój mózg w prosektorium. Daleki Wschód połączony z apteką w kłębach marihuany. To mogła być tylko Donica. Karolina, córka Krzysztofa Oliwy, nad którego ciałem oboje pastwiliśmy się kilkadziesiąt godzin wcześniej. Starałem się ją prześwietlić przez zalepioną ceratą kratkę.

– Co to za maskarada? Nikt inny nie chciał ci dać rozgrzeszenia?

– Nikomu nie odważyłabym się powiedzieć tego, co tobie. Przyszłam przyznać się do czegoś, co Bóg by mi wybaczył, ale ciebie może wkurwić.

– Dawaj.

– Skopiowałam wszystkie informacje z tego piekielnego chipa. Bez twojej zgody i wiedzy.

Do dziś nie wiem, kiedy to zrobiła. Musiała wykorzystać moment mojej nieuwagi jeszcze w prosektorium. Od chwili naszego wyjścia ze szpitala chip cały czas był zdeponowany w moim portfelu. Przez dwadzieścia lat służby Bogu i ludziom ani razu nie przekląłem w konfesjonale, choć wiele razy byłem już kurewsko blisko. W tym momencie ta dobra passa się skończyła.

– Po chuj ci to było?! Mało mamy teraz problemów?! Skasuj to wszystko! Gdzie to masz?! Co z tym zrobiłaś?

Westchnęła na tyle głęboko, że poczułem, jak zasysa się ceratka, którą wyklejona była konfesjonalna kratka.

– Powiedziałam ci, że zjawię się, jak sam się zorientujesz, co udało nam się uzyskać. Mam nadzieję, że jesteś co najmniej tak bystry, za jakiego cię wzięłam. Jeżeli tak, to pewnie wiesz, że jesteśmy na prostej drodze do namierzenia zabójców ojca. I tym bardziej wiesz, że jak tylko wyczułam trop, to nie odpuszczę go, choćbym miała zdechnąć.

Od samego początku jej nie doceniałem. Dopiero teraz to do mnie dotarło. Była przebiegłą suką, ale w tej sytuacji ukrywanie przed nią jakichkolwiek szczegółów czy odsuwanie jej od śledztwa byłoby głupotą. Wiele wskazywało na to, że chce przejąć stery, i trudno mi było się temu sprzeciwić. Na razie nie byłem w stanie nic z siebie wydusić. A ona jakby słuchała moich myśli.

– Nie wiem, dlaczego traktujesz mnie jak wroga, kiedy nad naszymi głowami gromadzą się czarne chmury. Widziałeś na pewno, jakie historie z twojego życia wyciągnął ci ten jebany Matrix. Uwierz mi, że to nic w porównaniu z moim profilem. Jeżeli mogę cię o coś prosić: nie zaglądaj tam do mnie. Nie chciałbyś mnie takiej poznać.

Oczywiście, że chciałbym. Nie wiedziała chyba, co to wścibstwo prowincjonalnego klechy. To nie był jednak czas, żeby zaglądać nawzajem w swoje brudy. Przyznałem się jej wprost:

– Jeżeli oglądałaś mój profil, to wiesz, czego się boję najbardziej.

– Twoja kobieta…

– Tak.

– Ty i ona będziecie skończeni, jak to wszystko wyjdzie na jaw. Ale to będzie dopiero początek problemów…

– A ty się niczego nie boisz?

– Ja mam coś więcej niż dane z chipa. Ojciec zostawił mi informacje, które pozwolą nam po pierwsze lepiej poruszać się w Systemie…

– A po drugie?

– Po drugie to ja jestem pierwsza na celowniku służb w tym momencie. Ale jeżeli cokolwiek mi zrobią, część z tych informacji natychmiast wypłynie. Zdeponowałam je oficjalnie w kilku kancelariach notarialnych. I zrobiłam to tak, że wiedzą o tym ci, którzy mogliby mi zaszkodzić.

– Służby?

– Ojciec mówił o nowej strukturze, która się pojawiła. Dziś żałuję, że zadawałam mu tak mało pytań.

Zauważyłem, że w kolejce do konfesjonału stoją jeszcze dwie osoby. Pierwsza z nich musiała czekać już jakiś czas, bo zaczęła się właśnie charakterystycznie wiercić, okazując zniecierpliwienie. To umiejętność, w której specjalizują się głównie panie z najstarszego pokolenia. Cała sztuka polega na tym, żeby zniecierpliwienie zobaczył jednocześnie spowiednik i penitent. Czas uciekał, a ja poczułem, jak pierwsze krople potu zaczynają mi płynąć po plecach. Z konfesjonału miałem widok na mozaikę głównego witraża. Z setek mikroskopijnych wielościanów wyłaniała się Matka Boska Śnieżna. W głowie fragmenty puzzli zaczęły mi się układać w logiczną całość.

– Mam jeszcze wiele grzechów, ojcze, ale dziś już nie zdołam sobie wszystkich przypomnieć. – Konfesjonał ponownie zatrzeszczał, Donica powoli się podnosiła. – Zanim przekażę ci prezent, który bardzo ci się przyda, mam ostatnią prośbę. To kluczowy element mojego planu. Obiecaj, że się zgodzisz.

Do dziś nie wiem, dlaczego wypowiedziałem to słowo. Byłem pewien, że chodzi jej o jakiś symboliczny gest. Zresztą bardzo się nie pomyliłem. Odpowiedziałem bez zastanowienia, kierując się wyłącznie emocjami:

– Obiecuję.

– Chcę, żebyś pochował ojca.

Po czym wstała z kolan i podeszła do mnie od frontu, żeby ucałować stułę. Ale nawet wtedy nie dostrzegłem jej twarzy. Na kolanach położyła mi dyskretnie niewielkie zawiniątko wielkości paczki papierosów.

W świątyni rozbrzmiały ostatnie słowa księdza Pawła o końcu świata. Apokalipsa zbliżała się do apogeum.

– Pamiętaj więc, skąd spadłeś, i nawróć się, i pierwsze czyny podejmij! Jeśli zaś nie – przyjdę do ciebie i ruszę świecznik twój z jego miejsca, jeśli się nie nawrócisz.

@@@

Staliśmy z Igorem przy linii bocznej boiska. To było to samo miejsce, w którym parę dni wcześniej dowiedziałem się, że mam wydobyć chip z ciała Krzysztofa Oliwy. Obaj byliśmy w kapturach głęboko naciągniętych na głowy, chociaż zapadał właśnie zmrok. Nikt z odległości większej niż pięć metrów nie rozpoznałby naszych twarzy. Igor relacjonował mi właśnie wszystkie czynności, które jego ludzie podjęli, żeby zweryfikować moje podejrzenia wobec braci Masternaków.

– Dokonaliśmy na razie trzech ekshumacji. Rado załatwił od ręki nakaz prokuratorski. Musieliśmy jakoś to uzasadnić, więc napisałem notatkę o twoich przemyśleniach. Połączyłem to też z tajemniczym zgonem Wincentego Masternaka. W tej chwili nasi technicy pracują bez rozgłosu w Zakładzie Medycyny Sądowej. Nie mam od nich sygnału od kilku godzin, co znaczy, że nie wychodzą z sali sekcyjnej. To wskazuje, że coś może być na rzeczy.

Widziałem już tylko, jak ognik z papierosa w ustach Igora podskakuje w rytm jego słów. Wziąłem od Igora jednego. Od czasów seminarium praktycznie nie paliłem, nie licząc pojedynczych incydentów. Teraz poczułem jednak niemal narkotyczny głód nikotynowy. Wydawało mi się, że zaciągam się dymem z kadzidła gęstym jak modlitwa.

– Igor, musisz sam to zobaczyć.

– W końcu w tym celu się spotkaliśmy. Miałeś przekazać całą zawartość chipa Krzysztofa Oliwy.

– Problem w tym, że wypadki mocno przyspieszyły od naszego ostatniego spotkania w tym miejscu – powiedziałem wprost. – Córka Oliwy w tajemnicy przede mną skopiowała całą zawartość chipa i jest już kilka długości przed nami. Okazuje się, że ona ma w głowie informacje od ojca, które są dopełnieniem tych z chipa. On przez ostatnich kilkanaście lat dyktował jej wszystkie swoje teksty. W latach siedemdziesiątych SB zmiażdżyła mu palce podczas przesłuchania. To ta kobieta pisała za niego na komputerze.

– Obawiam się, że służby ją pierwszą wezmą pod lupę.

– Te informacje stanowią jej polisę na życie. Była na tyle bezczelna, że zdeponowała je między innymi w kancelariach notarialnych z jasnymi instrukcjami na wypadek jej śmierci lub zniknięcia. Innymi słowy, zorganizowała dla służb wystrzałowe pole minowe.

Zrobiło się kompletnie ciemno. Widziałem tylko, jak Igor nerwowo odrzucił niedopałek.

– Pokaż mi to wszystko.

Brama do tego mrocznego świata była odległa od nas o jedno długie podanie. Mój wysłużony parafialny laptop spoczywał w samochodowym bagażniku parę metrów obok boiska. Wcześniej wielokrotnie pokonywaliśmy tę odległość, w dziesięć sekund dobiegając do piłki. Poczułem, że teraz to ja uruchamiam Igora najważniejszym podaniem meczu. Chwilę później siedzieliśmy już w moim samochodzie. Było kompletnie ciemno, ale tym razem poświata monitora w jeszcze bardziej demoniczny sposób oświetlała jego twarz. Na początku musiałem go tylko krótko przeszkolić. Jako rasowy pies gończy natychmiast podjął tropy i zaczął w tym węszyć o wiele lepiej niż ja na początku. W zamkniętej kabinie samochodu było słychać tylko nasze przyspieszone oddechy i stukot palców Igora na klawiaturze. Zgodnie z moim wskazaniem zaczął od przejrzenia profili braci Masternaków. Szedł w Systemie po moich śladach, a w jego oczach widziałem coraz większe przerażenie. Potem przeszło w jakiś gorzki grymas. W końcu, po kwadransie tej lektury, otworzył drzwi auta i zwymiotował. Siedział tak chwilę z głową zwieszoną na wysokości fotela. Wreszcie zebrał się w sobie i wysiadł. Odszedł od wozu na parę kroków, ale nie straciłem go z oczu. Wrócił po chwili, a po jego oddechu zorientowałem się, że sięgnął po swoją nieodłączną piersiówkę ze śliwowicą siedemdziesiąt pięć procent. Oficjalnie nosił ją zawsze ze sobą do dezynfekowania ran postrzałowych, ale znacznie częściej dezynfekował nią rany w psychice. Tak było właśnie teraz. Nie odezwał się ani słowem, wziął tylko ode mnie notebooka i dalej scrollował w milczeniu. Oglądał profile nieznanych mi osób, rozwijał różne numery telefonów i adresy mailowe. Jego wyjątkowo grube rysy zastygły w bezruchu. Blizna na twarzy znowu nabierała intensywności, co w połączeniu z nieruchomymi oczami i kędzierzawymi brwiami, z których nie drgnął ani jeden włos, dodawało mu powagi Abrahama Lincolna wykutego w skale.

Mimo tej kamiennej miny wydawało mi się, że ciągle nie jest w stanie uwierzyć w to, co ma na kolanach w odległości dwudziestu centymetrów od oczu. Jego emocje można było rozpoznać po dynamicznych ruchach palców na klawiaturze. Błyskawicznie zaczął rozwijać kolejne zakładki, o których nawet nie wiedziałem. Dochodziło do mnie, że dopiero w rękach takiego specjalisty to narzędzie staje się naprawdę użyteczne. Coraz bardziej zaciekawiony próbowałem go podpytać, ale uciszył mnie takim ruchem, że już tylko czekałem w milczeniu.

OD MEISIACA NIEMA ZADNYCH ZGONÓW PONIŻEJ 16 ROKU. MOWILE, ZE NIC NATO NIE POARDZE

WYSŁANO: 2012.04.22 NIEDZ. 13.40


DOBRZE WIESZ, ŻE MOŻESZ NATO PORADZIC. WIESZ NAWET WJAKI SPOSÓB

ODEBRANO: 2012.04.22 NIEDZ. 13.42

Otrzeźwił go dopiero sygnał padającej baterii w komputerze. Delikatnie zamknął laptop. W samochodzie zrobiło się ciemno. Na zewnątrz chmury odsłaniały właśnie księżyc, który dyskretnie oświetlił boisko przed nami. Igor przez dłuższy czas nieruchomo patrzył przed siebie w milczeniu, jakby zupełnie nie słyszał moich pytań. W końcu poddałem się i siedzieliśmy we dwójkę w ciszy. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek podczas całej naszej znajomości Igor milczał tak długo.

– Nie wiedziałem, że w naszym mieście dzieją się takie rzeczy. I nie spodziewałem się, że ten System zaszedł tak daleko. Mimo wszystko to duży przypadek, że na to trafiłeś.

– Co chcesz z tym zrobić?

– Nikomu o tym nie mów.

– Wiedziałeś, że coś takiego jak ten piekielny System istnieje? Podejrzewałeś chociaż?

– W pracy operacyjnej policji informatycy cały czas oferują nam nowe możliwości. Na większość z nich nikt u nas, na komendzie, nie zwraca uwagi, bo przez ostatnie pięćset lat nic się nie sprawdziło tak dobrze jak pała, pistolet i policyjny notes. Od marca tego roku mamy prawo wykorzystywać zapisy rozmów telefonicznych. Teoretycznie za zgodą sądu. Ale czegoś takiego nie widział jeszcze nikt od nas.

– A o czym wiedziałeś?

– Czasami korzystamy z podsłuchów telefonicznych i to rzeczywiście jest coraz prostsze. Ale to zaledwie pierwszy krąg wtajemniczenia. Na pewno nie doszedłem tam gdzie ty. Wygląda na to, że wszedłeś do środka tak, jak wchodzą nasi operatorzy. Wyjebałeś drzwi z buta, z gunem na wysokości oczu. Tylko zrobiłeś to bez kasku i kamizelki kuloodpornej. I przede wszystkim bez żadnego wsparcia. Teraz wiesz, że System gromadzi wszystkie twoje grzechy. Dużo ryzykujesz, jeśli chcesz nadal działać sam.

Login

Подняться наверх