Читать книгу Fabryka wtórów - Tomasz Mróz - Страница 3

Krzysztof

Оглавление

Ten budynek zawsze mnie fascynował. Szary kamień ścian, wysokie, posępne mury, długie schody uwieńczone dwuskrzydłowym wejściem z poczerniałej dębiny. Nie jakaś automatycznie otwierana, lekka, aluminiowo-szklana konstrukcja, ale ciężkie, solidne skrzydła, jak oznaka królewsko-stalinowskiego autorytetu. Takie drzwi uświadamiały człowiekowi, że powiedzenia „pocałować klamkę” albo „wyrzucić kogoś za drzwi” miały kiedyś bardzo kategoryczny, fizycznie odczuwalny wydźwięk. Zatem budynek mnie fascynował i zawsze kiedy przechodziłem obok niego, miałem ochotę wspiąć się po tych schodach i wejść do świata kroków stukających w długich, pustych korytarzach. Ale nigdy nie miałem czasu ani powodu. A poza tym bałem się. Bo jak prawie każda fascynacja i ta była pochodną zachwytu i strachu przed przygniatającym ogromem, wielką niszczycielską siłą zaklętą w ponurym gmachu.

Szczególnie mocno dawało się to odczuć w szare, burzowe dni, kiedy wzrok nie napotykał jasnej granicy pomiędzy budynkiem i niebem, kontury się zacierały, szczyt tonął w skłębionej masie chmur, a malutki przerażony człowiek nie mógł już nic innego zrobić, jak tylko uciec. Ale dziś było inaczej. Skończywszy zajęcia, włóczyliśmy się ze Świtałą po mieście, a Świtała to typ, przy którym strachu nie ma. O nie! Dość otyły jak na swoje dwadzieścia dwa lata, zawsze w workowatych strojach – spodnie bojówki i bluzy, które głosiły, że Bronx 1973, NYPD, Academy, USA albo Michigan State Univ. In God we trust. Ze Świtałą nie ma strachu, bo pyskaty jest i wielki w tych swoich gaciach. Zawsze ciągnie mnie na piwo. Dziś też ciągnął, to i wypad do centrum się udał. W jego przypadku chyba też można mówić o fascynacji, no bo jak inaczej nazwać to uczucie, które mnie ogarnęło, kiedy Świtała głośno zaklął po kolejnym piwie i jeszcze opierdolił jakiegoś faceta, że się na niego gapi. Ja bym się ze wstydu spalił, nawet teraz się paliłem na samo wspomnienie, a ten był dumny z siebie jak paw. Niesamowity gość. Albo kiedy uchylił za pomocą rączki wyjścia awaryjnego drzwi w tramwaju i wysikał się na oczach pasażerów; nawet pomachał do jakichś dziewczyn, które akurat przechodziły ulicą. Świtała był nie do pobicia. Co innego ja. Mnie po tych kilku piwach rozsadzało pęcherz, ale za nic w świecie nie zrobiłbym tego co on, nawet gdyby znajdował się tam otwór z osłaniającym delikwenta parawanikiem i napisem: „Tu należy sikać i machać do ludzi”. Ja bym się wstydził. Po wyjściu z tramwaju powędrowaliśmy dalej, a ja rozglądałem się coraz bardziej nerwowo.

– Świtała, muszę się gdzieś odlać. Zaraz eksploduję.

– A nie mogłeś ze mną? Byłoby mi raźniej, no i mielibyśmy większą siłę rażenia. Wiesz co? W tym budynku na pewno jest jakiś kibel, pójdziemy razem.

Wskazał na coś ponad moim ramieniem, pobiegłem wzrokiem za ruchem jego ręki... O w mordę! Moja budowla! Tam mamy iść? Zrobiło mi się nieswojo, choć nieco mniej niż zwykle; byłem znieczulony alkoholem.

– E, może wytrzymam – mruknąłem, choć wiedziałem, że nie wytrzymam.

– Bez krępacji, Krzychu! Uniwersytety i urzędy też są dla ludzi. Idziemy. Przynajmniej się to gmaszysko na coś przyda.

Pomaszerował szybkim krokiem w stronę niebotycznych schodów, ponaglając mnie gestem dłoni. Chcąc nie chcąc, potruchtałem za nim. Świtała już walił po dwa stopnie w górę. Drzwi zbliżały się z zawrotną szybkością. Z tej niedużej odległości można było odcyfrować napis na wielkiej mosiężnej tablicy: Instytut Techniki Stosowanej. Nazwa nic mi nie mówiła. Zarówno mnie, jak i prawdopodobnie milionom moich rodaków, wszelkie instytucje typu Polska Akademia Nauk albo Uniwersytet Warszawski Wydział Fizyki Doświadczalnej mówiły niewiele więcej niż nazwy indiańskich rezerwatów w stanie Dakota. A ludzi tam pracujących uważaliśmy za nie mniej dziwacznych od czerwonoskórych siedzących w milczeniu na skórze bizona, zapatrzonych w prerię, z fajką pokoju w ustach. To był inny, obcy świat. Wiadomo, co robi tokarz, listonosz, piekarz. Ale co robi pracownik Instytutu Techniki Stosowanej?

Drzwi znajdowały się tuż przed naszymi nosami – zatrzaśnięte na głucho. Świtała zaczął szarpać za ogromną klamkę z brązu, ale wrota ani drgnęły. Budynek był zamknięty. Pobieżny rzut oka na schody wystarczył, aby stwierdzić, że rzadko je eksploatowano. Spomiędzy płyt kiełkowała trawa, na zakurzonych stopniach walały się papierki. Portal podparty dwoma ogromnymi kolumnami w kształcie barczystych chłopów z mieczami był jak niedostępna twierdza strzeżona przez gigantycznych wojów. Dziwne. Taki wielki budynek, a jakby nieużywany. Świtała kopnął jeszcze ze dwa razy w ogrom wrót i zaczął schodzić, przeklinając pod nosem. Ja też się już zbierałem, kiedy zarejestrowałem jakiś ruch po drugiej stronie. Ktoś otwierał. Za poszarzałymi szybkami zauważyłem postać siłującą się z zamkiem, który sądząc po stanie i wielkości drzwi, nie był łatwy w obsłudze. W końcu zgrzytnęło, skrzypnęło i wrota się uchyliły. Świtała był już w połowie schodów, ja stałem zaledwie o kilka kroków od wejścia. Przez drzwi wychynęła postać – z wyglądu portier; granatowe spodnie w kancik, niebieska koszula rozsadzana ogromnym, piwnym brzuszyskiem, na głowie czapka z daszkiem i napisem ITS (pewnie skrót od: Instytut Techniki Stosowanej). Portier stanął na szczycie schodów, spoglądając na nas z góry, zarówno w przenośni, jak i naprawdę. Następnie wydął wargi, podparł się pod boki i huknął:

– A wy tu czego?! Już mi...

Pewnie chciał powiedzieć „zmiatać” albo rzucić innym ostrzejszym słowem, ale spojrzał na mnie i umilkł. Zmarszczył brwi, chwilę ważył coś w myślach, następnie odezwał się dużo grzeczniejszym tonem:

– Dzień dobry. Czego pan sobie życzy?

Dziwna zmiana. Ale biorąc pod uwagę stan parcia na pęcherz, byłem już tak zdeterminowany i zdesperowany, że nie analizowałem ludzkiego zachowania, ani niczego innego zresztą.

– Jest tu toaleta? Muszę skorzystać.

Portier ustawił się bokiem, jakby wpuszczając mnie do środka, i radośnie zakrzyknął:

– A jakże! Zapraszamy, proszę, proszę!

Ustawiony przodem czy bokiem, tworzył dość istotną zaporę w drzwiach, ale udało mi się przecisnąć i oto byłem już w środku. Tamten zaczął się zaraz za mną wycofywać. W tym momencie Świtała dopadł do nas i też chciał wejść do budynku, forsując wąską szczelinę pomiędzy niebieskim brzuchem a framugą.

– Nie wolno! – zakrzyknął strażnik, wypychając go na zewnątrz. – Teren zastrzeżony!

– Co nie wolno! Z kolegą jestem! – Świtała próbował brzuchowi odźwiernego przeciwstawić swój, dużo mniejszy. Zaczęła się wojna na przepychanie. Stróż jednakże okazał się wprawnym graczem; zaparty o framugę, wypiął swą obłą ozdobę i już nie było na niego mocnych. Świtała nie miał szans. Pokrzykiwał, że też płaci podatki, że kolega potrzebuje wsparcia, że służbista jeszcze go popamięta. Nie wiem, co z tego zrozumiał człowiek z napisem ITS na czapce, ale trwał niczym owe dwa posągi po obu stronach drzwi. Co chwilę wykonywał drobny ruch, zwiększając swoją przewagę, cały czas powtarzał: „Nie wolno. Teren zastrzeżony”. W końcu wypchnął Świtałę za obrys pierwszego stopnia i szybko jak tygrys wrócił do drzwi. Nie spodziewałbym się takiej zręczności po tym podstarzałym cieciu. Zaczął zamykać, Świtała jeszcze raz spróbował, chyba dla zasady, ale nic nie wskórał. Usłyszał kolejny raz, już przez szybę, że „teren zastrzeżony”, i zamki chrobotnęły.

Staliśmy oddzieleni od szumu ulicy, w uszach dzwoniła cisza marmurowego korytarza. Portier siłował się jeszcze chwilę z bramą. Ja rozglądałem się zaciekawiony. Trafiłem do hallu wielce szacownej instytucji; na środku okrągłego placyku ustawiono rzeźbę jegomościa w surducie, z bródką i wąsami zdobiącymi oblicze pod niemodnym monoklem. W górę i w dół ciągnęły się szerokie schody.

– Proszę – brzuchacz wskazał mi schody do góry. – Jakby co, to jestem tam... – Machnął ręką w stronę nieskończonej czerni korytarza po lewej.

Pobiegłem, pokonując po dwa stopnie naraz. Na półpiętrze zerknąłem przez małe okienko wychodzące na ulicę. Przy klombie u dołu dostrzegłem Świtałę; palił papierosa, krążąc wściekle wokół donicy z kwiatami. Zza zakrętu wyjechał tramwaj. Nie wiedziałem, że w ogóle tędy jakieś jeżdżą; nie mogłem rozpoznać numeru linii. Prawie się zderzył ze skręcającą czarną limuzyną – fordem albo oplem. Marka nie do odgadnięcia z tej odległości. Kierowca wychylił się przez okno, chyba krzyknął coś obraźliwego, sądząc z gestykulacji. Po chwili pojazdy się rozjechały. Świtała dalej palił papierosa. Klomb został już przez niego zwiedzony ze wszystkich stron.

Nad kamienicami naprzeciwko kłębią się szare chmury, kruk siedzi na gzymsie, bielizna łopocze na sznurze rozpiętym od balustrady do anteny. Nagłe załamanie pogody? Kruk patrzy w dal i snuje złowrogą prognozę na najbliższe minuty, gacie i koszulki łopoczą coraz bardziej. Świtała wciąż wkurwiony, nadal pali. Kopie w krawężnik. Tramwaj znika za rogiem, na przystanek dociera zdyszany człowiek w czarnym płaszczu. Nie zdążył, będzie musiał pojechać następnym. Pewnie zmoknie, bo chmury zbliżają się z huraganową prędkością. Świtała też pewnie zmoknie. A kruk? A co mnie kruk obchodzi! Pranie zmoknie. Nie, nie zmoknie; jakaś kobieta szybko wrzuca bieliznę do kosza. Spłoszone ptaszysko krąży nad kamienicą, kracząc. Świtała pali papierosa.

Pobiegłem dalej w górę. Echo moich kroków grało na długich korytarzach. Po minucie już lało. Znalazłem łazienkę i wreszcie sobie ulżyłem.

Schodząc po schodach, utknąłem znowu na kilka chwil przy oknie. Strugi padające pod lekkim kątem chłostały beton placu z klombem, krawężniki, dachówki kamienicy. Nigdzie nie zauważyłem Świtały, człowiek w czarnym płaszczu skulił się pod słupkiem przystanku, wytrwale oczekując na następny tramwaj. Nie opuszczał posterunku, bojąc się pewnie, że znowu nie zdąży. Ja byłem suchy, oddzielony szybą i grubym murem od nawałnicy; przez moment poczułem się bardzo bezpieczny w tym wielkim, ponurym budynku. Przez głowę przebiegła mi myśl, że niepotrzebnie się obawiałem. Wkrótce przestanie lać, a na razie można tu posiedzieć i przeczekać.

Usłyszałem kroki; ktoś się zbliżał. Podniosłem spłoszony wzrok, znów czułem się jak intruz. Po schodach schodził mężczyzna w białym fartuchu; wyglądał jak naukowiec. W końcu byłem w instytucie. Gdy mnie zobaczył, stanął jak wryty. Przez chwilę wpijał się we mnie badawczym spojrzeniem, nie mogąc zidentyfikować mojej osoby. W końcu jednak jego usta rozciągnęły się w uśmiechu, postąpił kilka kolejnych kroków.

– Dzień dobry – mruknąłem nieśmiało.

– Dzień dobry, dzień dobry! – odpowiedział przyjacielsko. – Miło widzieć. Powitać, powitać!

I poszedł dalej. Stałem oszołomiony. Już druga osoba ucieszyła się na mój widok. Gościnność tutejszych była niezwyczajna. Tym bardziej że skierowana tylko na mnie. Od razu stanął mi przed oczami Świtała pchany przez potężny brzuch ciecia. Dał mu popalić, nie ma co. Świtale rura zmiękła. Uśmiechnąłem się do siebie. Taki cwaniaczek, a to właśnie ja wszedłem, nie on. Znowu zerknąłem w okno. Ulewa trwała. Jakiś atak deszczy zenitalnych, czy co? Zza rogu wychynął tępy pysk wagonu tramwajowego, gość w czarnym płaszczu stał przygotowany na przystanku. Zmoknięty kruk, nie, już dwa kruki siedziały na gzymsie kamienicy naprzeciwko, smętnie czekając na lepszy los. Czarne nieruchome punkty. Klomb opływał strumieniami wody.

Pod daszkiem domu naprzeciwko zauważyłem kogoś, jakby Świtałę. Trochę za daleko, żeby rozpoznać, ale pomachałem. Wydawało mi się, że postać również uniosła rękę. Nie. Złudzenie. To raczej nie Świtała. Zresztą jakim cudem dojrzałby mnie w małym oknie na tle szarej masy budynku? Tramwaj pojechał, czarny zniknął. Deszcz bębnił rytmicznie o dachówki i parapety, kruki trwały w letargu. Patrzyłem jeszcze przez chwilę. Kiedy ta ulewa przejdzie? W końcu postanowiłem zejść na dół. Trudno, najwyżej zmoknę, ale nie można tak wiecznie trwać w dziwnej, dwuznacznej sytuacji na półpiętrze ponurego gmachu.

Puste, długie korytarze znowu zaczęły napawać mnie lękiem. Przerażały jakimś nieokreślonym brakiem kontekstu, brakiem życia. Podszedłem do wielkich drzwi, po plecach przeszedł mi dreszcz. Jakby ktoś mnie obserwował. Rozejrzałem się po pustym hallu. Nikogo, tylko ta figura. Wąsy jakby bardziej nastroszone niż przed kilkoma minutami, twarz wściekła. Przedtem wydał mi się raczej dobroduszny, a teraz... Ale jak figura może zmienić wyraz twarzy? Zacząłem szarpać się z klamką, o ile metalowy kształt wielkości nielichego drąga i zawieszony na wysokości twarzy może mieć coś wspólnego z poczciwą klamką, dzięki której wchodzimy i wychodzimy przez drzwi. Tu klamka trzymała straż.

Gdzie miał być ten portier? Gdzieś tam po lewej. Spojrzałem w bezdenną czerń korytarza. Ani żywego ducha. Szarpnąłem jeszcze raz. Zawołałem: „Hop, hop!”. Czerń zabrzęczała delikatnym, zduszonym echem. Westchnąłem z rezygnacją i zacząłem wędrówkę w stronę nieskończoności korytarza. Deszcz łomotał po kamiennych schodach, zza zakrętu wyjechał tramwaj. Postać w czarnym płaszczu pędziła przez strugi wody, próbując dostać się do tramwaju, ale ten nie czekał. Zadzwonił raz i drugi, pojechał. Zdyszany człowiek kilka sekund później kopnął wściekle słupek z literą T. Potem stanął skulony, czekając na następny kurs. Mókł na otwartym placu, pewnie bał się przeoczyć kolejny tramwaj. Czarna limuzyna zbliżała się majestatycznie. Ja tego już nie widziałem, ale teraz wiem, że tak było. Tak być musiało. Ja szedłem w nieprzeniknioną przestrzeń po lewej.

Fabryka wtórów

Подняться наверх