Читать книгу Wojna bogów - Tomasz Stężała - Страница 7
Lubyk
ОглавлениеPomimo obolałych od wielogodzinnego wysiłku mięśni, spuchniętego od krzyku i zimnego, lutowego powietrza gardła oraz dokuczającego głodu, Odo miał dobry nastrój. Korzystając z niespodziewanej poprawy pogody i ostrego, przedwieczornego słońca, jego pomocnicy, w sumie czternastu chłopa, pracowali z zapałem, nie zwracając uwagi na otaczający świat. Od wczoraj budowa zatrzymana na wiele tygodni z powodu lodowatych, huraganowych wichrów i dotkliwych mrozów przetykanych śnieżycami ruszyła na nowo. Murarz Odo, kierujący samodzielnie dopiero trzecią budową, tak jak i jego ludzie, cierpiał niedostatek spowodowany brakiem brzęczącej monety. Wiadomo – nie ma pracy – nie ma płacy, a zaliczki na wzniesienie spichlerza się skończyły. Kupiec Emich, ledwie trzydziestoletni, ale w świecie bywały jak mało kto, chciał mieć nowy magazyn, większy i pojemniejszy niż te w mieście, do tego zaopatrzony w prawdziwą windę, kilka zsypni oraz dwie rampy – od lądu i od wody. Widział już taki w Fryzji, skąd pochodziła jego druga żona.
Lubyk[1] lub jak ją starzy Obodryci często zwali – Bukowiec – w drugiej połowie lat dwudziestych trzynastego wieku wchodził w okres prosperity. Od zdobycia przez mężnego Henryka Lwa w połowie ubiegłego stulecia przeszedł po jego śmierci we władanie Bogusława Szczecińskiego, a w 1201 roku został zajęty przez Duńczyków. Rozwijające się miasto podupadało aż do bitwy pod Bornhöved, podczas której koalicja szwabskich miast starła wojska duńskiego króla w puch. Dziesięć lat wcześniej sam cesarz Fryderyk II nadał miastu przywilej specialis civitas et locus imperii, oznaczający objęcie go osobistą opieką władcy. Do tego doszły prawa składu, nakładania własnych ceł, podatków oraz własnych sądów, niezależnych od kościelnych. Drewniana zabudowa ustępowała coraz częściej solidnej kamiennej i murowanej, odpornej na ogień i lepiej chroniącej przed bałtyckimi wiatrami oraz kaprysami rzeki Trawe.
Kończące się w Ziemi Świętej krucjaty, oprócz bogactwa, ewidentnego postępu, poszerzenia ludzkich horyzontów przyniosły także liczne plagi, które falami rozlewały się po europejskich krainach, nie oszczędzając także Lubyki. Ostatnie lata były to mokre, to zbyt suche, więc zboże, len, konopie, rzepa i żywina stawały się coraz droższe i podaż na nie zmalała. Stały konflikt z Duńczykami, pełno wałęsających się wagabundów, którzy łączyli się w bandy, piraci już to duńscy, już to pomorscy oraz nieustanne potyczki potęgowały biedę, ale też budowały fortuny wybranych. Trzeba więc było wynajmować zbrojnych do ochrony bądź… samemu dorabiać grabieżą.
Ludzie tak właśnie gadali o Emichu, że pospołu z Duńczykami opłacał piracką załogę, dlatego jego majątek najmniej ucierpiał w trudnych czasach. Spichlerz, który upatrzył sobie zbudować, osadził na rozlewisku Wakenitz, obok jej ujścia do Trawe. Parcela niedawno została osuszona i podwyższona mułem z dna pogłębianej rzeki, a nadbrzeżna część wzmocniona wbitymi w dno dębowymi palami.
Nowa budowa w pogrążonym w jesiennej gnuśności mieście natychmiast przyciągnęła mistrzów murarskich nie tylko z Lubyki. Ich pewność siebie gasła, gdy Emich wyjaśniał, jak powinien wyglądać nowy gmach. Kilku wręcz oświadczyło, że czegoś takiego w takim miejscu wybudować się nie da, kolejni, kiwając głowami, mówili, że owszem, ale koszt znacznie przewyższy to, co kupiec planował wydać. To co proponowali było za małe, za ciężkie – po prostu pozbawione skrzydeł. Jedynie mistrz cechowy Caspar stwierdził, że zbudować się da, ale obstawał przy podwojeniu kosztów. Jego plan ukazywał rosły gmach o ciężkich podporach, grubych ścianach i niewielkich oknach, a w środku plątaninę wsporników i brak części żądanej machinerii. Wydawało się więc, że propozycja Emicha spali na panewce i to, co zaoszczędził na taniej parceli, i tak będzie musiał wydać na budowę wielkiego gmachu.
Kilka dni później, zupełnym przypadkiem, przejeżdżając przez odległą część miasta, natknął się na Odona. Wóz, którym jechał, musiał zatrzymać się z powodu ulicznego zatoru. Ciężki pojazd wypełniony ciosanymi belkami zatarasował przejazd, a kilku ludzi otoczonych wianuszkiem gapiów mozolnie starało się wydobyć pełne koło, które utknęło w szczelinie drewnianej drogi. Woźnica zaczął batem oganiać się od dzieciarni i żebraków, a Emich zeskoczył z kozła i ruszył w kierunku zamieszania. Kilku żebraków wyciągnęło ku niemu brudne ręce po jałmużnę, więc skręcił w zaułek cuchnący nieczystościami wypełniającymi rynsztok. Był zresztą w dzielnicy garbarzy i foluszników, gdzie smród szczelnie wypełniał zaułki nawet w najbardziej wietrzne dni.
Oczy kupca zarejestrowały szczelinę w ścianie frontów domów, więc przystanął zaciekawiony. Rosły, brodaty mężczyzna w brudnej kapocie pokrzykiwał na ludzi, którzy wznosili drewniany szkielet domu. Człowiek co chwila odwracał się do innego mężczyzny, znacznie niższego i starszego, wyglądającego na rzemieślnika, rzucającego krótkie, ostre słowa zmiękczone słowiańskim akcentem. Ten niższy, także wyglądający na zdenerwowanego, starał się coś wyklarować wyższemu, szarpiąc go co rusz za rękaw kapoty. W końcu kierujący budową odwrócił się do rzemieślnika i zacisnąwszy pięści ryknął na całe gardło:
– To w końcu ja czy wy jesteście murarzem? Za takie śmieszne pieniądze dostajecie najlepszy dom i warsztat na tej waszej cuchnącej ulicy! Idźcie do waszych szczyn, mistrzu Johannesie![2]
Zrugany garbarz pokraśniał na twarzy, po czym mnąc w ustach przekleństwa, znikł w głębi zaułku. Zaciekawiony Emich podszedł bliżej i zaczął przyglądać się pracującym. Sześciu, siedmiu ludzi sprawnie mocowało drewniane belki, mocując je za pomocą żelaznych bądź drewnianych klinów i kołków, kolejnych kilku donosiło nowe elementy bądź zbierało ścinki. W swoim życiu kupiec widział mnóstwo budów, ale nigdzie wcześniej nie spotkał tak dobrze zorganizowanej pracy. Budowniczowie byli jak stara, doświadczona załoga statku, gdzie każdy doskonale wiedział co, jak i kiedy ma zrobić.
Emich podszedł jeszcze bliżej. Przez otwór drzwiowy dostrzegł prześwietloną światłem przestrzeń, w której murarze sprawnie układali cegły pod paleniska kotłów. Wewnętrzna ściana była cienka, ale wyglądała na solidną. Wszystko sprawiało wrażenie dobrze przemyślanego i zręcznie wznoszonego. Zrobił kilka kroków w stronę murarza:
– Witajcie mistrzu. A cóż tu budujecie?
Mężczyzna wzdrygnął się na dźwięk jego głosu i błyskawicznie się odwrócił, a jego dłoń sięgnęła po zwisający przy pasie w skórzanej pochwie sztylet.
– Nie lękajcie się, jestem Emich, kupiec – przedstawił się.
Napięcie na twarzy murarza opadło. Otaksował wzrokiem przybysza, pozytywnie oceniając postawę i godny ubiór. W końcu zaczął odpowiadać na pytania kupca, coraz bardziej zapalając się. Rozstali się po dłuższej rozmowie i zaproszeniu murarza Odona na dzban dobrego wina.
Bogactwo kupieckiej kamienicy wyraźnie onieśmieliło rzemieślnika. Zasiadł za masywnym, dębowym stołem o nogach cudownie rzeźbionych na podobieństwo niedźwiedzich łap, wspólnie zmówił modlitwę, jadł i pił niewiele, słuchając kupca. Mężczyzna chwilami zamyślał się, z rzadka dopytywał o to bądź tamto. Rozstali się późnym wieczorem, a murarz obiecał dać odpowiedź w niedzielę po mszy.
Emich był zadowolony. Wprawdzie umówił się wcześniej z Casparem na robotę, a jego ludzie zaczęli karczować teren, wbijać pale we wciąż niestabilny grunt i powoli zwozić kamienie i cegły, ale miał przeczucie, że budowniczy nowego spichrza się zmieni.
W niedzielę spotkali się ponownie. Murarz uczciwie wyjawił, że mistrzem jeszcze nie jest, ba – w cechu może się też nie utrzymać, gdyż starzy mistrzowie murarscy złym okiem patrzyli na jego nowinki. Ich nie interesowała zbytnio geometria, której Odon nauczył się w Paryżu u rycerzy templariuszy, nie przejmowali się nowinkami z saraceńskich krajów. Zapewne widzieli, że ich dostojne kamienice, młyny, spichlerze nie sprzedadzą się więcej, gdy nowe trendy zaczną być popularne w Lubyce i okolicznych miastach. Odon zbudował jeden dom na przedmieściu, a jakże, z fachwerku[3], gdzie zamieszkał kowal Welko. Ten polecił go mistrzowi garbarskiemu, kutwie Johannesowi, który chciał mieć istny pałac za kilka marek srebra i ciągle marudził, bojąc się, że nowy dom i warsztat rozpadnie się pod wpływem północnego wiatru.
Emich wysłuchał cierpliwie monologu, po czym przedstawił swój problem. Odsłonił pergamin z wyrysowanym niezbyt wprawną ręką widokiem spichrza i podpisem mistrza Caspara. Czy Odon podjąłby się budowy? Kiedy i za ile? – padły pytania, lecz murarz milczał przez dłuższy czas.
– Muszę wpierw dokończyć pracę dla Johannesa. Trzeba mi też dobrze obejrzeć to miejsce i obmierzyć je, kupcze Emichu.
Mężczyźni umówili się na kolejną niedzielę, kiedy lud boży świętował. Odo zabrał swoich starszych synów, Rutharda i Loherangrina, zmyślnych bliźniaków, których pomału przyuczał do zawodu. Ruthard umiał już zręcznie kreślić litery i cyfry, czym ojciec nie omieszkał się pochwalić. Przez cały ranek dreptali z miejsca na miejsce, trzymając mierniczy sznur, nosząc ojcowe płaty kory, na których kawałkiem ołowiu spisywał obmiary. Emich siedział przy stosie cegieł, nie zważając na ostre podmuchy jesiennego wiatru, raczył się piwem i jadłem przyniesionym przez służącego.
Było już dobrze po południu, gdy skostniały Odon skończył i się pożegnał. Minęła kolejna niedziela, kiedy murarz zastukał do domu kupca. Z wielkiej skórzanej sakwy zaczął ostrożnie wyciągać drogie pergamina. Powoli, krok po kroku zaczął objaśniać swoje plany. Kupiec słuchał w milczczeniu, ale jego twarz z wysiłkiem ukrywała rosnące podniecenie. Gdy wreszcie murarz skończył, Emich wyłożył na stół kilka sporych mieszków brzęczących monet jako zaliczkę na poczet budowy oraz kolejny pergamin, na którym spisał umowę. Odo zdziwił się, bo słowo i uścisk dłoni wystarczało jako potwierdzenie do wszystkich czynności, ale podpisał, przejrzawszy szybko tekst. Kilku słów nie rozumiał wprawdzie, ale Emich wyjaśnił mu je, uśmiechając się szeroko. Uzgodnili, że Odo nie zacznie od razu, gdyż potrzebował jeszcze jakiegoś czasu na dokończenie kamienicy mistrza Johannesa. W tym czasie Caspar i jego ludzie, korzystając z poprawy pogody, mieli położyć fundamenty i zacząć wznosić mury.
Odonowi dokończenie domu garbarza zajęło jeszcze około miesiąca. W tym czasie Emich miał rozwiązać problem z Casparem i wyrzucić go z budowy. Żona Odona, Bertrude, przestrzegała męża przed takim działaniem. To nie były plotki, że Caspar z pomocą wynajętych rzezimieszków potrafił obić konkurenta, spalić bądź okraść dostawcę lub dłużnika, a przez sąd wtrącić go jeszcze do lochu. Ale Odon, pewien potęgi swojego nowego pracodawcy, kazał kobiecie, by się zamknęła. Sam przed sobą przyznał, że to nie po chrześcijańsku, ale odpłacenie mistrzowi cechowemu będzie dodatkową zapłatą za pracę.
Z Casparem nie poszło tak łatwo, jak przewidywał Emich. Sprawa szybko trafiła do cechu i burgmajstra, mistrz podburzył też przeciwko Emichowi co znaczniejszych mieszczan i Gedeona, proboszcza, który z ambony potępił nieuczciwego kupca. Ale w końcu plac budowy opustoszał i Odo wraz ze starymi i nowo najętymi robotnikami mógł zacząć pracę. Teren był już dobrze przygotowany, chociaż Caspar zburzył spory kawał świeżo wzniesionego muru i porąbał część wkopanych belek. Plany Odona wymagały i tak wyburzeń tego, co zrobił Caspar, wykopania ziemi pod część nowych fundamentów i położenia ich oraz specjalnego zaizolowania smołą drzewną, by wysoko stojące wody nie przesiąkały. Zbudowali też prowizoryczny pomost, do którego dopływały łodzie i krypy przywożące kamień, cegłę i drewno spoza miasta, gdyż część kupców z Lubyki sprzyjających Casparowi nie chciała ich sprzedać Odonowi. Którejś nocy zamaskowani sprawcy zdołali spalić część wznoszonej konstrukcji, na szczęście mokre drzewo i szybka odsiecz ograniczyły straty. Były też napady na ludzi, kamienie sypały się na Odona i robotników, obrzucano ich łajnem, podrzucano zdechłe zwierzęta, by wystraszyć przesądnych złą wróżbą. Robotnicy Odona, biorąc przykład z murarza, zacięli się i przestali zwracać uwagę na zaczepki. Wzorem francuskim, murarz rozwinął na palach stare żagle statków, które chroniły przed deszczem i częściowo wiatrem, jeszcze bardziej przyśpieszając budowę.
Do pierwszych mrozów mur od strony Wakenitz sięgnął dwóch pięter, wyrastając znacznie ponad otaczające ich puste tereny i zmieniając wrogość lubyczan na obojętną ciekawość. Dość często do budowy podpływały łodzie, drobni handlarze oferowali to piwo, to pieczone kurczaki, to dziewki wszeteczne. Co odważniejsi pytali ludzi i murarza o budowę, dziwując się błyskawicznemu tempu prac i rozmiarowi spichlerza.
Czterech cieśli pod osobistym nadzorem Odona w podszytej wiatrem szopie budowało części koła windy, zmyślne zsypnie; w pobliżu młody i zręczny kowal z kęsów żelaza wykuwał solidne okucia zębatych kół i wałów, które miały wzmacniać machinerię.
Emich przez dłuższy czas się nie pojawiał, gdyż wcześniej, jeszcze przed nastaniem okresu sztormów, wypłynął w rejs i teraz pewnie z wściekłości gryzł wąsiska w jakimś porcie, czekając na poprawę pogody. Odon wypatrywał pracodawcy, pojawiły się bowiem problemy, których sam nie mógł bądź nie chciał rozwiązać. Skończyły się pieniądze, które otrzymał od kupca. Udał się więc do jego domu, ale prowadząca gospodarstwo kupcowa nawet nie chciała słyszeć o przekazaniu kolejnej sumy. Sama była wielce zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością męża i z trudem opędzała się od dostawców, którzy coraz natarczywiej dobijali się do jej drzwi. Chcąc nie chcąc, Odo zmuszony był sięgnąć do własnej sakiewki. To co zarobił u Johannesa szybko stopniało; szczęście w nieszczęściu, że sroga zima wstrzymała postęp prac, więc brak funduszy nie był aż tak dotkliwy. Ale i do jego domu zaczął zaglądać zły brat wszystkich najmitów i ubogich: głód i chłód. Dlatego też z radością powitał zmianę aury. Jego wygłodniali ludzie co do jednego pojawili się przy spichlerzu i ruszyli do pracy. Wprawdzie cegieł kłaść nie można było, ale drewniany szkielet i owszem. Odon z nadzieją spoglądał z wysokości rusztowania ku ujściu rzeki Trawe. Jeżeli i na morzu pogoda się poprawiła, to Emich wkrótce zawita do Lubyki, a wraz z nim pieniądze.
Przez dwa dni budowniczowie trudzili się przy ciężkich dźwigarach windy. Wychudzone woły z trudem dawały sobie radę z potężnymi dębowymi klocami, których końce były dodatkowo okute żelazem. Gdy kończyli montować wał, jeden z cieśli, siedzący okrakiem na szczycie konstrukcji, zauważył znajomy kształt kogi z czerwono malowanym przednim kasztelem – chluby Emichowej floty. Radość nie trwała długo – gdy statek zbliżył się, dostrzegli ledwie co dający radę na wietrze połatany żagiel, osmalone od ognia deski i wciąż tkwiące w burtach pierzaste bełty. Kupca musiała spotkać zła przygoda! Koga minęła budowę, zrzuciła żagiel, a Odo spostrzegł na pokładzie Emicha, który wydawał się jakby mniejszy i poczerniały od zgryzoty. Upewniwszy się, że jego ludzie wiedzą co robić, ogarnął się i raźno ruszył do przystani, w której cumowały statki.
Z bliska Bocian – bo tak nazywał się statek – wyglądał jeszcze żałośniej. Nawet nie będąc szkutnikiem, Odo domyślał się, że czekał go długotrwały i zapewne kosztowny remont, pewnikiem związany z wyciągnięciem kadłuba na ląd w jednej ze szkut. Schodzącego na ląd kupca podtrzymywał jeden z najętych landsknechtów. Mężczyzna poruszał się z trudem, ciężko oddychał, jego twarz pokryta była dzikim zarostem i niezdrowymi, sino podbiegniętymi plamami. Na widok Odona Emich przystanął na moment i z trudem się wyprostował. Chwilę milczał, jakby układając sobie coś w głowie:
– Witajcie mistrzu Odonie – wykrztusił w końcu, odsłaniając opuchnięte dziąsła. – Teraz nie mogę się wami zająć, przyjdźcie może za trzy dni, kiedy podniesę się nieco z boleści.
Odon wrócił więc na budowę, zachodząc w głowę, cóż za zła przygoda mogła spotkać jego pracodawcę. Tak czy inaczej, Emich był w Lubyce i kolejny mieszek z markami wyrówna straty.
Przez następne dni montowali dźwig wraz z całą machinerią: pomimo zimna dobrze nasmarowane wołowym łojem koło ruszało się już pod obciążeniem jednego człeka, wywołując okrzyki radości wszystkich pracujących. W końcu żaden z nich nigdy wcześniej czegoś tak skomplikowanego nie budował, a pomysł ich „mistrza” na początku wydawał się być diabelskim wynalazkiem.
Trzeciego dnia, ledwie godzinę po kurach, Emich pojawił się na budowie. Dwóch pachołków podtrzymywało kupca; pomogli mu zejść z łodzi, potem podtrzymywali pod ramionami, a on, powłócząc nogami, z trudem wszedł na plac. Na chwilę przystanął, kazał jednemu ze sług podaną pochodnią oświetlać kolejne fragmenty spichlerza. Odo stanął z boku, obserwując twarz pryncypała. Wydało mu się, że dostrzegł błysk światła na odsłoniętych w uśmiechu zębach, ale może to była gra ognia i cienia?
Emich ruszył powoli, opierając się rękoma o belki i ściany. Odo podążał za blaskiem pochodni, a jego serce rozpierała duma. Choć do ukończenia trzeba było jeszcze wielu miesięcy, może i roku i mnóstwa pracy, już teraz nie tylko murarz mógł dostrzec, jak wspaniały będzie to gmach. Wieża nosząca dźwig wyrosła na półtora piętra, jej solidne ściany wytrzymają nie tylko idące znad Bałtyku potężne sztormy, ale nawet i oblężenia z wykorzystaniem machin. Kupiec będzie mógł się tam schronić w razie niebezpieczeństwa i przetrzymać ciężki czas. A jeżeli dokupi sąsiednią parcelę, osuszy ją i otoczy murem, będzie miał własną fortecę w Lubyce. Może i szkutę pobuduje, by własne statki budować? Na pewno z pięć statków stać będzie mogło, znajdzie się też miejsce na wielki skład na drewno, cegłę, piach i inny budulec. A on, Odon, może to wszystko pobudować wedle własnego pomysłu.
Murarz przecisnął się między rusztowaniami, a trzask nadepniętej deski zatrzymał kupca.
– Witajcie panie, widzę, że w lepszym zdrowiu jesteście – murarz stanął w świetle łuczywa. – Jak wam się podoba wasz nowy spichlerz? Jak dacie radę iść dalej, to pokażę wam maszynerię dźwigu.
Kupiec skinął głową i ruszył za murarzem, który krzyknął na jednego z robotników. Człek niczym wiewiórka wskoczył do wnętrza ogromnego koła, które po chwili drgnęło z lekkim skrzypnięciem, a następnie coraz płynniej zaczęło się obracać. Potężny dębowy wał zazgrzytał i ruszył, a znajdujące się na jego osi koło z okutymi zębami zakręciło się. Odo, z trudem kryjąc ekscytację, objaśniał coraz to nowe szczegóły – tam dalej będzie szpula z liną, tam powstanie hamulec, który w razie niebezpieczeństwa zatrzyma ruch, a w tym miejscu można będzie zamontować ciężki młot do kruszenia kamienia, który będzie pracował choćby zimą, gdy rzeka jest skuta lodem.
Kupiec Emich nieznacznie potakiwał głową; widać było, że jego dawny zapał do budowy wygasł.
– Muszę ludziom zapłacić, a za materiały z własnej kiesy wyłożyłem.
Odo spoważniał. Dopiero teraz, w świetle wstającego dnia dostrzegł grymas na twarzy kupca. Powoli sięgnął pod szatę i rozsupłał rzemień.
– Dwanaście marek – mruknął i odwrócił wzrok.
– Ależ panie, mnie ponad dwadzieścia kosztowało wszystko, że o swojej pracy nie wspomnę – zaprotestował głośno.
Emich chwycił go za łokieć, a jego uścisk był zdumiewająco mocny jak na chorego człeka.
– Szczęście mnie opuściło, mistrzu Odonie. Jak widzieliście, z trudem do domu dotarłem, szatany piraci – splunął ze złością – ci parszywi Duńczycy wzięli to, co wiozłem. A co ludzi potraciłem! Gdyby nie pomoc dobrych rycerzy od Najświętszej Marii Panny, to ryby ogryzałyby teraz moje kości. Więcej, tu w mieście, z kilkoma kupcami przeciwko starej gildii układ zawarliśmy. Teraz, straty poniósłszy, muszę choć część dóbr sprzedać, aby przed sąd biskupi bądź co gorsze miejski pozwanym nie być. Dlatego musicie mistrzu Odonie póki co dać sobie radę. Sroka i Kruk są w drodze i w Bogu nadzieja, że przez Sund przepłyną i towar przywiozą, tedy w dwójnasób się wam odpłacę. Ba, jak się postaracie z tym spichlerzem, to i wkrótce dam wam kolejne zamówienie. Odkujecie się, a ja was słowem i gotowizną wesprę, by w cechu nikt nie śmiał bruździć wam przy ostaniu mistrzem murarskim – przerwał, by zaczerpnąć powietrza.
– To kiedy straty wyrównacie panie? – Niepewnie zapytał Odo. Szybko przeliczył, że opędzi się od dłużników za część materiałów i opłaci ludzi, ale sam bez miedziaka przy duszy zostanie. Z drugiej strony, perspektywa zarobku i wdzięczności Emichowej, o którego sprycie tyle gadano, wydawała się na tyle kusząca, że przytępiała jego wrodzoną ostrożność. Ścisnął sakiewkę w dłoni, nie otrzymawszy odpowiedzi na pytanie. Przez chwilę mówili jeszcze o różnych sprawach, chodząc to tu, to tam. Rozstali się, życząc sobie zdrowia i pomyślności. Wieczorem Odo wypłacił ludziom gotowiznę. Potem zaszedł do kupca drzewnego, smolarza, by uregulować należność. W okolicach kościoła Świętego Jana usłyszał wesołą muzykę piszczałek, fletni i terkotanie bębenków. Nie przypominał sobie, żeby w najbliższym czasie miało przypadać jakoweś święto. Skręcił za róg. Na placyku stał rozstawiony biały namiot, obok którego na podwyższeniu stali grajkowie walący w tarabany i fiukający skoczne melodie. Przy kilku rozstawionych stołach siedzieli ludzie raczący się piwem i polewką gotowaną w poczerniałym kotle z brązu. Wśród zgromadzonych gapiów dostrzegł dwóch rycerzy w kolczych kapturach i białych tunikach przeciętych czarno szytymi krzyżami, kilku pachołków czy giermków w skórach bądź przeszywanicach, którzy wesoło gwarzyli z miejscowymi. Zaintrygowany Odo zaczął przeciskać się przez ciżbę, a zapach mięsnej polewki wywołał ścisk w żołądku. Z daleka mignęła mu głowa Caspara, po chwili o mało nie rozdeptał mistrza Johannesa.
– Witajcie mistrzu. Cóż to za zbiegowisko? – zapytał i zrobił krok do tyłu. Nachmurzona twarz garbarza na jego widok rozpogodziła się. Odon wiedział, że nowy warsztat pozwolił garbarzowi zwiększyć przerób skór i prawie podwoić zyski.
– A, witajcie Odonie. To rycerze od Najświętszej Panienki dostali zgodę, by werbować na nową wyprawę. Pono na wschodzie, koło Gdańska, gdzie żyją dzicy Brassi, krucjatę rozpoczęli. A wiadomo, grody im stawiać trza, wioski zakładać i ziemię od pogan oswabadzać.
– Gdańsk? Słyszałem, że to strasznie daleko, ponoć same puszcze i bagniska nieprzebrane – odparł Odo z wahaniem. Młodszym, bywał we Francji i Flandrii, rok też spędził u Duńczyków, ale w drugim kierunku nigdy się nie zapuszczał. Pożegnał się i przecisnął do stołów. Człek o wyglądzie zbója wielką chochlą zaczerpnął ciężkiej konsystencji brunatnej polewki i nalał do glinianej miski, widocznie już kilka razy używanej.
– Jedzcie panie – skinął głową, odsłaniając niepełne uzębienie.
Odon sięgnął do cholewy, w której trzymał swoją drewnianą łyżkę i zaczerpnął nieco z miski. Dostrzegł pasmo mięsa z przyczepionym doń kawałem skóry, które włożył do ust. Polewka była lekko przesolona, ale pożywna – w ciągu kilku minut pochłonął zawartość miski i ją odstawił. Gdy odwrócił się, naprzeciwko stał jeden z pachołków o zarośniętej gębie, przykrywającej ślady po ospie.
– Usiądźcie panie przy ławie, piwa grzanego dostaniecie. Wyglądacie na poczciwego rzemieślnika. Cieślą może jesteście? – odsunął pchającego się żebraka, robiąc Odonowi miejsce.
– Murarzem, ale ciesiołkę dobrze znam – odparł zapytany.
Pachołek skinął głową i wyszukał wolne miejsce na ławie. Potem podszedł do siedzącego z brzegu rycerza, pochylił się doń i szeptał coś do ucha, wskazując dłonią na Odona. Mężczyzna odwrócił się – twarz przecinała czerwona szrama, krzyżująca się z przepaską na oku. Czarną ongiś brodę przecinały smugi siwizny. Rycerz odparł coś, a pachołek podszedł do siedzącego Odona.
– Panie, brat Roderyk chciałby z wami słowo zamienić. A tu kufel waszego piwa – wyjął naczynie z ręki przechodzącego sługi.
Odo pociągnął solidny łyk i opróżnił kwartę. Piwo było przedniej marki i tak naprawdę to murarz nie pamiętał, kiedy pił podobne. Przecisnął się ku drugiemu końcowi stołu i usiadł naprzeciwko rycerza.
– Witajcie, jestem brat Roderyk. Powiedziano mi, że jesteście mularzem i cieślą – użył starego określenia zawodu. Głos rycerza był niski i głęboko męski.
– Tak, to prawda, ale na krucjatę nie nadaję się. Żonę i dziecki mam.
Rycerz pokiwał głową.
– Nie mówcie. Krzepcy jesteście, a toporem pewnie świetnie władacie. Ale macie rację. Knechtów i pachołków też szukamy, ale przede wszystkim zręcznych rzemieślników. Z polecenia Ojca Świętego nową krucjatę prowadzimy przeciw Prusom na amberowym wybrzeżu. Bogactwo tam wielkie, a my fundusze na krucjatę przeciw poganom w Ziemi Świętej szykujemy, a i tamtych bałwochwalców nad Wystulą do krzyża zachęcić musim. Już tam bracia kilka obozów warownych nad rzeką postawili, teraz miejsce na stolicę szykujem. Ludzi nam trza zmyślnych, co i zamki, młyny, spichrze i kościoły stawiać potrafią. Książę Henryk z Miśni swoich zbrojnych także śle, będzie wiele dziesiątków samych rycerzy, o giermkach, strzelcach i pachołach nie rzeknę. Zatem bezpiecznie będzie. A wy mistrzu… – zawiesił głos, by przepić.
– Jam jest Odon, mistrzem jeszcze nie jestem. Dzięki ci panie, ale tu, w Lubyce roboty aż nadto mam, a wojaczka jest mi niezbyt miła.
Rycerz zamrugał jedynym okiem.
– Pomyślcie Odonie. Płacimy w dobrej monecie, nowy zamek lub miasto postawić możecie, starszym cechu ostaniecie. Wiosną, jak rzeki na wschodzie puszczą tu, z Lubyki nasze trzy nowiuśkie statki wyruszają. I wy, i żona, i dziatki na nowe dzieło Pańskie potrzebni będziecie. Kupiec Adalbert będzie prowadził. Zgłosić się możecie w ciągu trzech niedziel od dzisiaj. Zaraz po Wielkiej Nocy wypływają.
Odon skinął głową i dopił piwa. Uff, trza mu do żony i dziecków. Kupi jeszcze jakiej słodkiej dobroci, żeby weselej było. Wstał i zaczął przeciskać się przez tłum. Ktoś go popchnął, aż się zatoczył. Odruchowo sięgnął do pasa – materia kapoty była przecięta, a sakiewka zniknęła.
* * *
W ciągu tygodnia pogoda się całkowicie zmieniła. Od południa zaczął dąć ciepły wiatr, śnieg zastąpiły deszcze i niezwykłe dla tej pory roku burze. Kanał rzeki Trawe wypełniał się spływającą z głębi lądu mulistą wodą niosącą kry, której potężne tafle wbijały się w drewniane pale pomostów, pochylając i łamiąc je, drąc kadłuby statków i śródlądowych kryp, a potem wraz ze wzrostem poziomu wody wdzierając się w ulice. Choć historia Lubyki, którą co starsi mieszkańcy ze słowiańska zwali Bukowcem nie była długa, to nie pamiętano takiego zagrożenia. Co gorsza, wiatry zmieniły kierunek na przeciwny, wpychając siwe wody Bałtyku do ujścia rzeki. Odo i większość jego ludzi rzucili się, by ratować co się da na budowie: udało się im przenieść większość belek i krokwi wyżej. Kupiec Emich szczęśliwe wybrał teren pod spichrze: leżał na płaskim wyniesieniu, a brzeg był stromy, co miało pomóc głębiej zanurzonym statkom dopłynąć do pomostów. W tym miejscu też koryto rzeki Wakenic rozszerzało się, wkrótce łącząc się z Trawe, przez co i woda nie spiętrzała się. Dlatego też straty nie były wielkie, ale prace przerwano, a za zniszczony materiał, zgodnie z umową zapłacić musiał Odo.
Kupiec raz na krótko pojawił się na placu, mówił niewiele, pieniędzy też nie przywiózł. Pochwalił tylko zręczność cieśli i odjechał. Murarz Odon chodził coraz bardziej chmurny. Przeklinał własną głupotę, która doprowadziła do utraty takiej ilości srebra. Nie spłacił wszystkich należności i dostawcy ponownie zaczęli nachodzić jego skromny dom. Jedyną ostoją spokoju była jego żona, zielarka obodryckiego pochodzenia, do której schodzili się chorzy z połowy miasta. Aleć ona brała za swoje starania fenigi jeno, co biedniejszym lecząc choroby za darmo bądź za mętną obietnicę późniejszej zapłaty. Kłopoty męża przyjmowała dzielnie, lecz z widocznym frasunkiem. Ciasno im było w chałupinie, a złe wyziewy z pobliskich rzeźni, plaga szczurów i wszelkiego robactwa sprawiały, że dwójka dziatek z urodzonej szóstki szybko zmarła, a kolejna para często słabowała. Kobieta oddawała mężowi wszystkie zarobione pieniądze i wcześniejsze oszczędności, ale nie na wiele to starczyło.
Odo zamówił wcześniej spory transport kamienia i cegły spoza miasta, który nie przybył jeszcze na plac z powodu trudnej pogody i wysokiej, niebezpiecznej wody. Od jesieni przez Caspara był w konflikcie z większością kupców, zalegał też tym, którzy z nim jeszcze handlowali i potrzebował natychmiast sporej sumy. Emich go zbywał. Pokazał mu zresztą zapis na pergaminie, którego Odo nie zauważył, a który stanowił o jego odpowiedzialności za tempo budowy. Zdesperowany był u kilku bankierów, którzy znając jego sytuację zaproponowali lichwiarski procent, ale go nie chciał i nie mógłby spłacić.
Petro, pochodzący z Italii snycerz, który mieszkał nieopodal, poddał mu myśl, by z Emichem porozmawiać raz jeszcze, tak od serca. Kupiec zawsze mógł pożyczyć pieniądze na znacznie niższy procent czy sprzedać coś ze swoich ogromnych bogactw i wesprzeć budowniczego. Nawet jeśli Odo zakończy budowę bez zysku, to odbije sobie przy kolejnym składzie. Odonowi podobał się ten pomysł, codziennie po pracy zachodził więc do kupca, ale służba odprawiała go z kwitkiem, podając najróżniejsze powody. Została mu więc niedziela. Tym razem nie poszedł do kościoła z rodziną, a ruszył do Dominikanów, do których najbliżej było kupcowi. Czas naglił, wczoraj przybył posłaniec z wiadomością, że od poniedziałku pierwszy transport kamienia wyruszy do miasta. Odon musiał zdobyć co najmniej pięćdziesiąt pięć grzywien, by spłacić choć część kosztu.
Zbliżała się Wielkanoc, wody szczęśliwie zeszły do morza i coraz liczniejsze kupieckie statki cumowały przy nadbrzeżach. W wolnym mieście Rzeszy zarządzono wielkie sprzątanie po zimie i powodzi – wozy pełne nieczystości przepychały się ku bramom nawet w dzień świąteczny. Ludzie także odziewali się odświętniej, choć nadal ciepło, gdyż zimne wiatry kąsały dotkliwie. Ruszyli też rybacy – świeży śledź, łosoś, węgorz pojawił się obficie na targowiskach, a ceny szybko spadły, więc i plebs miał co jeść. Cieśle, murarze, kamieniarze mieli pełne ręce roboty, naprawiając powodziowe i zimowe zniszczenia: dachy, krokwie, zniszczone drewniane ulice, spichlerze, kamienice i krzywe przytuliska biedoty wymagały sporo pracy. Planowano nowe budowy, na parcelach pojawiali się mierniczy i pisarze, którzy w swoich czarnych kaftanach dzielili działki pod nowe inwestycje.
Radosny widok budzącego się do życia miasta nie poprawił humoru Odonowi. Wciąż przed oczami miał dłużników wtrącanych do lochu, ich kobiety i dzieci idące na poniewierkę i za żadne skarby świata nie chciał zgotować podobnego losu swoim. Sam w dzieciństwie przeżył coś podobnego – jego ojciec został wtrącony do więzienia, a on z braćmi przez kilka lat ciężko pracował na roli. I tak miał szczęście, że ojciec był ochrzczony. Gdyby żył pokolenie wcześniej, w czasach pogańskich (a wielu jeszcze, zwłaszcza po puszczach skrycie kłaniało się starym bogom), to zostałby sprzedany jako niewolny. Prawo chrystusowe tego zabraniało.
Niedawno wzniesiony kościół przy klasztorze Dominikanów był prawie pełen. Wypełniali go wielmoże, przebywający w mieście nobile, kupcy z gildii i cechowi mistrzowie. Odon w swojej starej sfatygowanej sukni odcinał się wyraźnie od przepychu tłoczących się bliżej ołtarza bogaczy, ale przecież nie zamierzał pchać się ku ołtarzowi. Jeszcze jako czeladnik przebudowywał to i owo w kościele i klasztorze, więc mnisi go znali. Wyszedł z kościoła i obszedł go. Zapukał do bocznej furty i wszedł w półmrok. Od grubych murów biło chłodem. Przeżegnał się, pozdrowił cicho jednego z braci zakonnych i ruszył wąskim przejściem w kierunku stalli zajmowanych właśnie przez braciszków. Wsunął się między mur a wysokie zaplecki: będąc niewidocznym dla siedzących w głównej nawie, mógł oglądać ludzi poprzez pięknie rzeźbione elementy. Wnętrze było rzęsiście oświetlone świecami oraz słonecznym światłem wdzierającym się coraz śmielej przez witrażowe okna. Kupiec Emich siedział w trzecim rzędzie zaraz przy przejściu, w bogatej, zielonej kapocie obszytej futrem i spiętej grubym, złoto połyskującym łańcuchem, u boku mając żonę. Co chwila odchylał głowę do tyłu, w stronę siedzącego za nim człowieka, który widocznie szeptał mu coś do ucha. Odon znieruchomiał, słysząc srebrzysty głos dzwonków i trzeszczenie drewnianych stopni: wszedł przeor ubrany w bogato wyszywany srebrną nicią ornat i dwóch mnichów w białych habitach okrytych czarnymi pelerynami, niosących zapalone świece. Przeżegnał się, po czym spojrzał w stronę nawy. Tłum zajmujący ławki podnosił się: twarz kupca wyraźnie rozjaśniła się, błysnęły odsłonięte zęby, głowa kiwnęła potakująco. Mężczyzna za kupcem pochylił się ku niemu ponownie i teraz Odo wyraźnie zobaczył jego twarz. Zamarł z przerażenia.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Nazwa używana w Rocznikach czyli Kronikach Królestwa Polskiego, napisanych przez Jana Długosza.
2 Krótko o pieniądzach w załączniku na końcu książki.
3 Ściana zbudowana ze szkieletu drewnianego wypełnionego cegłą.