Читать книгу Bunt starych bogów - Tomasz Stężała - Страница 7

1244
Bitwa

Оглавление

Stado było czujne. Widno stary byk, który mu przewodził, nie skapcaniał ze szczętem, a świeża trawa oczyściła mu krew i wypłukała zeń miazmaty. Co rusz unosił głowę, by wciągnąć powietrze do miechowatych płuc i wypuścić je z furkotem. Kilku młodziaków – synów – chcąc także pokazać swą jurność, obiegało pasące się żubrzyce i gwałtownie przystawało, wlepiając patrzyska w otaczający polanę gąszcz i tak jak stary niuchając.

Linka odetchnął głęboko, by stłumić narastającą irytację. Nie raz, nie dwa polował na te zwierzęta, by nie dostrzec, że coś jest z żubrami nie tak. O tej porze, pełnej najsoczystszej trawy, bydlęta powinny jeść bez opamiętania, by wypełnić wychudzone srogą zimą boki. Ich mięso nie było najsmaczniejsze, ale rodowcy go potrzebowali. Młodzian zerknął w bok, w stronę kęp jałowca, gdzie krył się jego starszy brat, Autume. Bracia różnili się: Autume był przysadzisty, potężnie zbudowany, a Linka wysoki, żylasty, o twarzy pokrytej szramami i dziobami po ospie, którą przechodził ciężko poprzedniego roku. Jedynie jasne grzywy oraz podobnie przycięte wąsy i brody z daleka mogły zmylić kogoś, kto ich bliżej nie znał.

Wzrok mężów spotkał się: Autume dał znak głową. Linka opadł na kolana i, ściskając w dłoniach krótką myśliwską włócznię o szerokim, zębiastym ostrzu, począł ostrożnie pełznąć ku stadu. Sunął lekko w dół, wchodząc pomiędzy przygięte, pożółkłe paprociska i kępy nowych, świeżo ku słońcu wybujałych. Niewielkie krzaczki pomagały mu ukryć się. Pomazane żubrowym łojem włosy kosmkami spadały na twarz, zasłaniając nieco widoczność i rozpraszając ich właściciela. Powoli zmniejszał dystans, starając się podejść jak najbliżej do niewielkiego stawku wypełniającego około ćwierci polany. Kolana i dłonie Linki poczęły zapadać się w coraz bardziej wilgotne podłoże, rozdeptane racicami zwierząt. Już zwęszyły go komary i, wydając bojowe bzyki, starały się znaleźć dostęp do odkrytej skóry.

Młodzian znieruchomiał o kilkanaście kroków od nadbrzeżnego zielska, gdy zwierzęta poczęły porykiwać. Wielkie łby zwróciły się w przeciwną doń stronę, więc wykorzystał okazję i chyłkiem przebył dystans do nowego ukrycia.

Polowanie na żubry zawsze jest niebezpieczne. Bydlęta nie są może zbyt rozumne, ale za to potwornie uparte i dzielne. Byk potrafi bez trudu przebić rogami konia, a jeźdźca rozdeptać i rozwłóczyć truchło. Pieszy ma jeszcze mniej szansy, zwłaszcza że bydlęta lubią łączyć się w pościgu. A gdy się je spłoszy, idą ławą, tratując wszystko na swojej drodze i jedynie ucieczka na potężne drzewo bądź skok w głęboką wodę może uratować śmiałka. Dlatego też Linka, mimo znanej w całej Bartii odwagi, przezornie wolał trzymać się stawu.

Skryty za sitowiem lekko uniósł się. Żubry wciąż niecierpliwie wpatrywały się w las przed nimi. Cokolwiek tam było, dawało mu nieoczekiwaną szansę. Wybrał stojącą z tyłu stada krowę, młodą, ale rosłą, której tylne nogi stały w grzęzawisku. Sztuka niecierpliwie machała ogonem, odganiając natrętne owady. Linka powoli, wpatrując się w zwierzę, wszedł do wody, wysuwając ostrze włóczni przed siebie. Wełniane odzienie szybko nasiąkało i przykleiło się do muskularnego ciała, utrudniając ruchy. Ale młodzian parł dalej, zanurzony już po pas w mulistej wodzie. Staw nie był na tyle głęboki, by zapewnić mu bezpieczeństwo. Krowa, idąc w ślady innych zwierząt, gwałtownie fuknęła, po czym poczęła kręcić łbem. Linka zanurkował, jeno oczy i nos wystawały nad toń. Lekka czapka, w którą wetknął gałązki, wyglądała jak kawał pływającego zielska. Zwierzę mocno niuchało, wyczuwając niebezpieczeństwo, ale nie mogło go zlokalizować. Zaraz też w pobliżu pojawiła się roczna jałówka, która wlazła po kolana w wodę i poczęła parskać. Linka był o niecałe dziesięć kroków, mógł poderwać się i zaatakować, ale poruszające się ciała i pochylone łby utrudniały pewny rzut. A poza tym, czy on, pełnoprawny wojownik i vityngo nie powinien wbić ostrza w pierś zwierza, patrząc mu w oczy i czując jego gorący oddech na sobie?

Głos rogu postawił stado w stan pełnego alarmu. Bydlęta odwróciły się doń bokiem, porykując i wyrzucając spod racic grudy błocka. Wciąż zanurzony Linka ruszył ku brzegowi: był zdecydowany na atak. Niespodziewanie jeden z młodych byków ruszył galopem w stronę hałasu, pociągając za sobą kolejne zwierzęta. Linka wynurzył się: woda sięgała mu jedynie do bioder, więc kilkoma skokami, rozchlapując zmuloną ciecz, znalazł się na brzegu. Jego krowa gwałtownie odwróciła się ku niemu, a masywny róg o dłoń minął jego udo. Chłopak uchylił się, po czym wygięte ciało zakończone zmoczonym oszczepem uderzyło. Płaskie ostrze precyzyjnie wsunęło się między żebra bydlęcia, zębatymi krawędziami rwąc mięśnie, naczynia, nerwy. Krowa zaryczała przeraźliwie, zwracając uwagę kilku najbliższych zwierząt. Na mgnienie oka zwierzęta zatrzymały się, pewnie się namyślając, czy ruszać za stadem, czy wspomóc ranną siostrzycę. Widok przemoczonego, znienawidzonego stwora wyzwolił w nich wściekłość: z rykiem ruszyły ku niemu. Od pochylonych łbów i cetnarów galopującego mięsa dzieliło go kilka sekund życia. Oczy Linki rozszerzyły się w strachu, ale niezawodne instynkty napięły mięśnie i wyrzuciły ciało ku bagnisku. Nastąpił szaleńczy skok, rozbryzg wody, ugięcie kolan i nogi ślizgały się w błocku, potem przeraźliwy krzyk, gdy wygięte ciało bezwładnie runęło w nadbrzeżny gąszcz sitowia i tataraku, odruchowe podkulenie nóg i rąk i zakrycie głowy. Linkę dobiegły ogłuszające porykiwania i ciężki, mlaszczący odgłos racic miażdżących nadbrzeżną roślinność i ciał zanurzających się w toni. Wielki łeb, potężny kark przemknęły tuż obok, a podniesiona fala zalała mu twarz. Zaczął kulać się na bok, jak najdalej od rozwścieczonych żubrów. Ogłuszony i oślepiony nie zauważył kilkudziesięciu mężów, którzy konno i pieszo znaleźli się tuż koło stada, szyjąc doń z łuków i ciskając oszczepy. Początkowo żubry wzięły srogi odwet, rozdeptując kilku wrogów, lecz gdy stary samiec padł pod ciosem topora wymierzonego mocarną ręką z wysokości konia, bydlęta poszły w rozsypkę. Okrzyki, dźwięki świstawek, charkot i rzężenie zdychających zwierząt wypełniły polanę.

Oszołomiony Linka dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że polowanie przebiega inaczej, niż zaplanowali z Autume. Było ich pięciu, mieli też po dodatkowym koniu, by załadować nań mięso ubitych zwierząt. Młodzian usiadł jak pies, zdumionym wzrokiem oglądając rzeź żubrów dokonywaną przez nieznanych mu jeźdźców. Czyżby to Natangi lub Galindy zapędzili się aż tutaj, pod Plicabarth? Przecież mają swoje stada i swoje puszcze? Ale nie, teraz był w stanie wyłuskać pojedyncze słowa obcych i nie brzmiały one jak mowa sąsiednich plemion. Były bardziej chrapliwe i dzikie. Zdał sobie sprawę, że obcy nie muszą być przyjaźnie nastawieni, że skoro tak sobie poczynają, to pewnie ruszyli tu po łupież. Powoli zaczął cofać się w głąb stawu, gdy ciężka pałka grzmotnęła go w łeb i padł bez życia.

* * *

Bertrude ciężko usiadła na stolcu przy surowo rzezanym stole, na którym stały liczne garnce i flasze z woniejącymi maściami i nalewkami. Nogi, przeklęte nogi bolały, jakby je kto napełnił od środka piekielną siarką. Zwłaszcza w lewej żyły napęczniały i wyłazić poczęły ze skóry, czyniąc girę siną i piekącą. A przecie ona, najlepsza zielarka w całym Elbingu, sama musiała chodzić daleko w lasy, na pola, łąki, nad rzekę i mokradła, by zbierać zioła na swoje medykamenty. Było jej coraz ciężej, choć przecie miała służbę, która wyrękę w najcięższych pracach dawała, więc mogła zająć się leczeniem oraz zarządzaniem domostwem.

Kobieta uniosła nieco głowę, by spojrzeć na otwarte okno na piętrze, skąd dobiegał gwar dziecięcych głosów. Petrus i Paulus, ciekawskie bliźniaki właśnie obudziły się z popołudniowej drzemki i zaczynały dokazywać. Dmuchnął wiatr, okiennica zabrzęczała szybkami oprawionymi w ołów.

Ich domostwo było jednym z najbardziej okazałych w grodzie i dorównywało najbardziej paradnym w zamku. Odon, jej mąż i mistrz murarski, pracował od świtu do późnej nocy, nadzorował liczne budowy i dwie cegielnie, wapienniki, doły z gliną i kuźnię. Zasługą Bertrude było, że zmusiła męża wiosną, w rok po ich przybyciu, by postawił ten dom. Tak długo ciosała mu kołki na głowie, że zawiesił inne prace (oprócz tych dla mistrza Krzyżaków) i w kilkanaście niedziel wyrosła piętrowa kamienica z wysokim dachem, pokrytym dębowym gontem. Jako pierwsza w grodzie do połowy wysokości miała konstrukcję z fachwerku[2], co roku pięknie bieloną wapnem, przez co robactwo i gryzonie nie pchały się tam zbytnio. A w podwórzu stanął warsztat z cegły, gdzie znajdował się i piec chlebowy, i suszarnia dla ziół niektórych, i wędzarnia dla ryb i mięsiwa, tam też Ruthard warzył piwo na domowe potrzeby.

Wspomnienie najstarszego syna przywiodło kobiecie na myśl najmłodszą latorośl w rodzinie Odoniców. Ruthardowy potomek, Zbysław, iskierka cudowna u dziadów drugich była, winnych kupców, na „śłuzbie” – jak śmiejąc się społem gadali. Tak postanowili, gdy ociec Zbyska, jak go po domowemu wołali, z rycerzami i zakonnymi wyjeżdżał i trzeba było dać baczenie na trzylatka. Elli, jego matka, świeć Panie nad jej duszą, pomarła, gdy z drugim dzieckiem chodziła. Minął prawie rok, gdy paskudną gorączkę ze Szwabii przywleczono na te ziemie. Ludziska marli jak muchy, specjalnie zaś niewiasty w błogosławionym stanie. Brat Thomas, co to infirmerią zawiadował, nawet receptur szukał w księdze medikusów, co to ponoć z saraceńskiego języka tłumaczoną była. Biedulka gasła z dnia na dzień, aż po tygodniach dwóch ducha oddała, olejami wprzódy namaszczona. Ruthard z żalu mało co nie oszalał, bo to najpiękniejsza i najgodniejsza istota była po tej stronie Wysły. Jeno zaprawione ciężkim ziołem wino od Ellinego oćca żałość opanować zdołało i młodzianek po niedzielach kilku ku normalności powrócił. Wciąż jednak, kiedy koło cmentarza przechodził, gdzie kamień wielgachny zwieźli i krzyż na nim wycięli z imieniem żony, łza mu się w oczach kręciła i ukradkiem ją ocierał.

Zbysek chował się dobrze, wszedł w komitywę braterską z niewiele starszymi Petrusem i Paulusem, którzy po prawdzie jego strykami byli. Bertrude i Hilda, Ellina macierz, na przemian malca doglądały, rozpieszczając go niemiłosiernie. Ociec zaś, gdy z wyprawy przyjeżdżał, zawsze jakieś podarki dla synowca miał, a na babki obie huczał, lecz nie za mocno, jeno tak, jak dobremu oćcu wypadało.

Ruthard wyrósł na wysokiego, mocarnego męża, choć gdy nieznający go człek widział go po raz pierwszy, rzec mógł, iż chuchrowaty był. Lecz giętkie ciało oplatały mocne i szybkie mięśnie, które w walce wręcz i na broń różnoraką mało komu dawały szansę na dłuższą obronę. Kiedyś chłopak zapatrzony w szląskiego rycerza, Zbysława, chciał zostać knechtem zakonnym, a potem bratem u rycerzy Najświętszej Panienki, lecz wiele przygód i wiedza na temat Krzyżaków odstręczyły go od tego pomysłu. Ożenił się też, przez co wiele czasu spędzał w Elbingu, pomagając oćcu swemu przy glinie i wypalaniu cegieł. Podciągnął się też w ciesiołce; kilka jego łodzi żeglowało z powodzeniem po Ilfingu. Od matuli i brata Thomasa z infirmerii pouczył się o ziołach i opatrywaniu ran. Mało kto tak potrafił naciągać wybite barki czy biodra, a i zęby rwał przednio. Otrok często też na wyprawy z krzyżowcami ruszał, gdzie za przewodnika robił. Posiadł też (pewnie po obodryckich przodkach) zdolność wynajdywania drogi, przez co prowadzone przez niego rejzy prędzej czy później do celu docierały, co zbudowało mu dobrą opinię. Czasami i chętnych na prowadzenie rejz i podjazdów miał zbyt wielu, bo i bracia z budowanego zamku też go najmowali. Przywoził często łupy, a gotowiznę od panoszy do Odonowego skarbczyka wkładał. Nosił się skromnie, w zieleni, jak jego dawny pan rycerz – Zbysław, lecz materie, skóry i kolcze najlepszej jakości były. Bliżej bramy, którą targową zwano, w stajniach stały jego cztery konie, których doglądał zmyślny pacholik.

Bertrude trochę się niepokoiła, jak to każda matula, bo Ruthard będzie tydzień temu z okładem ruszył na południe, wzdłuż Wysły, gdzie ruchawka się zaczęła, a po prawdzie to wojna z pomorskim panem – Świętopełkiem. Potomek jej najstarszy zawsze szczęśliwie wracał, ale matczyne serce swoje wiedziało.

Drzwi domostwa skrzypnęły i pokazała się w nich Gudda. Oczy kobiet spotkały się, po czym dziewczyna znikła w cieniu, a jej miejsce zajęły dwie zakapturzone postacie. Gdy chciała podnieść się wyżej, jeden z mnichów zsunął kaptur z głowy i uniósł w pozdrowieniu dłonie.

– Bracie Wilbaldzie, siadajcież – niewiasta uśmiechnęła się, wskazując przybyłym miejsce.

Niższy, młodszy i pociągający nogą mniszek też odsłonił głowę, pokazując tonsurę i dziobatą twarz. Na ten widok twarz Bertrude wręcz rozpromieniła się.

* * *

Ruthard poklepał po karku konia, który niecierpliwie potrząsał głową. Nadrzeczne komary w tym roku były wyjątkowo namolne i zjadliwe. Wzorem zaczerpniętym od jednego z frankońskich rycerzy, mężczyzna nosił na głowie czapkę o szerokim rondzie – chapeau – owiniętą muślinową tkaniną spadającą na ramiona. Za sam muślin dał dużo srebra, ale przynajmniej twarz miał wolną od paskudzących się ranek.

Kolejni jeźdźcy mozolnie sprowadzali konie ze statku, który utknął na wiślanej mieliźnie. Wędrujące łachy i często zmieniający się poziom wody na rzece były utrapieniem dla szyprów prowadzących statki po największej rzece Polonii i kraju krzyżackiego.

Rycerz Poppo powoli podjechał do statku, wciąż odganiając się od insektów.

– Do diabła, gorsze są one niż Prusi! – mruknął, z zazdrością patrząc na przewodnika. Krzyżak był niewiele starszy od mieszkańca Elbinga, lecz w walce zdobył znaczne doświadczenie i w boju znaczni w zakonie chętnie mieli go przy sobie.

– A jak mówiłem, by se takie szapo sprawić, to nie chcieliście. Teraz cierpieć będziecie – odparł Ruthard z nutą złośliwości w głosie.

Panowie zakonni byli zazwyczaj bardzo drażliwi, ale z Popponem znał się od czasu, kiedy przybył nad Ilfing. Pozostawali w relacjach przyjacielskich, tedy pozwolić sobie mógł na uszczypliwości.

Krzyżak skrzywił się, po czym sięgnął za pazuchę, gdzie trzymał niezbyt czysty kawałek płótna. Po chwili tylko oczy i czoło wystawione było na ukąszenia.

– Daleko do Culm[3]? – Poppo zmienił temat.

Nieprzewidziane trudności tuż za Marienwerder[4] pokrzyżowały rozkaz marszałka Berlewina, by wzmocnić oddziały walczące z napaścią pomorskiego Swantopolka i wybuchającymi co rusz niepokojami Prusów. Z listu wynikało, że w tamtym rejonie zaatakowanych zostało wiele warowni, zabito kupców i obrabowano karawany, uwolniono więźniów, a jedną ze szkut zatopiono. Kilka podjazdów ostrzelano z łuków i kusz, powodując straty i nerwowość wójtów w rejonie diecezji Culm.

– Po ostatnich deszczach… – Ruthard zamyślił się – nie wiem, co z bagniskami. Może jednak lepiej poczekać, aż woda się podniesie, może jutro statek ruszy?

Sam nie był pewien, czy decyzja o zejściu ze statku i przejazd brzegiem były słuszne. Prusi nie powinni zaatakować blisko trzydziestu zbrojnych, w tym dziesięciu jeźdźców, ale list, który mu pokazano, był w treści dramatyczny.

– Jeszcze ze dwa pacierze i wszyscy będą na brzegu. Będziem szli do zmroku, a rano do południa – zawyrokował. – Może jak woda nieco się podniesie, to statek ruszy i będzie przed nami w grodzie.

– Wiecie, że marszałek Berlewin gniewem się łatwo unosi i bywa tedy strasznym. – Rycerz Poppin już wcześniej doświadczył złośliwości nowego marszałka. Choć zakonne ubóstwo i skromność pojmował dosłownie, to zadana pokuta poruszyła nuty gniewu w jego sercu.

– Tak, wiem – Ruthard skinął głową. – Nie to, co stary Dytryk von Bernheim.

Poppo mruknął coś do siebie. Ostatni knechci zeskakiwali z łodzi, zakładali tarcze, na włócznie zarzucali worki ze spyżą oraz wyposażeniem i poczynali wspinać się na wysoki brzeg. Jeźdźcy cofnęli konie, by przepuścić czerwonych z wysiłku mężów, którzy na szczycie wzniesienia poczęli formować dwójkową kolumnę. Do przebiegającego blisko rzeki traktu mieli kilka pacierzy, a tam będą mogli przyśpieszyć. Czterech konnych dowodzonych przez półbrata już ruszyło, by przejrzeć okolicę. Ruthard spojrzał na rycerza, który uniósł rękę. Konie powoli ruszyły.

* * *

Dudniąca w skroniach krew nie pozwalała nawet na otwarcie oczu. Spróbował, ale czerwień płonącego w pobliżu ogniska wwierciła się boleśnie w głąb czaszki, powodując upiorny ból. Linka spróbował poruszyć się, ale zarówno nogi, jak i ręce były przywiązane do czegoś, co boleśnie wbijało się w plecy. Do tego suchość w gardle, która uczyniła z języka drewniany kołek. Trudno powiedzieć, ile tak leżał, co rusz tracąc bądź odzyskując świadomość. Nagle pod czaszką zawirowało i chyba zemdlał, lecz chluśnięto mu wodą w twarz, a między spieczone wargi dostała się życiodajna wilgoć. W połowie stał, w połowie wisiał na więzach przymocowanych do zgrubnie pozbawionego gałązek chojaka, który trzymało dwóch krzepkich mężów. Ból wykręconych stawów zaczął powoli dominować nad bólem pod czaszką, dając młodzianowi szansę na wyostrzenie otępiałych zmysłów. W gardle zadrapało, ciałem wstrząsnął bolesny kaszel, zwracając nań uwagę siedzących przy ogniu ludzi. Ktoś podniósł mu głowę i niecierpliwym ruchem wlał w usta zawartość niedużego garnca. Chłopak zakrztusił się i zaczął prychać, bo napitek był gorzki i palący jak ogień. Żołądek skurczył się boleśnie, lecz po chwili zmysły zaczęły powracać, a mięśnie odzyskiwać moc. Z jękiem ciało uniosło się samo i wyprostowało, nie upadł dzięki podtrzymującym go ludziom.

Linka nie widział błysku noża, którym odcięto odeń chojaka oraz uwolniono stopy. Lekko popchnięty, na zdrewniałych kończynach, począł kroczyć w kierunku ognia, potrząsając głową, by strząsnąć z siebie niemoc i pokrywający go zaschnięty szlam. Tuż obok rozległy się ludzkie głosy, których nie potrafił rozróżnić. Jakby kto na niego krzyczał bądź czegoś się domagał. Stwardniałe szczęki i sztywny język pozwoliły na wydobycie z ust jedynie zwierzęcego pomruku. We łbie mu się kiwało, jak ongiś na kodze, w czasie sztormu. Żołądek zaczął gwałtownie się kurczyć, więc ciało zgięło się i wyrzuciło z siebie cuchnącą gorycz. Poczuł uderzenie w głowę, a fale bólu zalały oczy czerwienią. Po chwili zdał sobie sprawę, że coś nie tak jest z jego czerepem, lecz związane dłonie nie pozwalały, by go dotknął. Silne ręce uniosły go ponownie i podprowadziły bliżej światła. Zmrużył oczy do szparek, gdyż czerwień ognia, mieszając się z krwistymi kołami, wywoływała silny ból. Czyjeś dłonie uniosły mu głowę i ponownie poczęły wlewać w usta płyn. Tym razem była to źródlana, zimna woda, więc wargi przycisnęły się do krawędzi dzbana, by nie uronić ani kropli. Świadomość poczęła wracać. Trzymający go usadzili zmaltretowanego młodziana na zwalonej kłodzie, a jeden z nich stanął za nim, by nie upadł do tyłu.

Oczy wreszcie jaśniej poczęły rejestrować otoczenie. Wielki ogień przygasł nieco, lecz światło księżyca doświetlało krąg postaci siedzących dookoła. Za nimi połyskiwały inne ognie, słychać było rozmyty gwar głosów i pochrapywanie koni. Przy siedzących połyskiwały odbitym światłem kielichy i rogi oraz nożyki, którymi cięto mięsa. Błyskały także klamry, pierścienie, naszyjniki i oczy. Lince wydało się, iż dostrzega także kilka niewiast, ale co rusz przebiegające czerwone plamy i trwające falowanie we łbie mogły go mylić. Chłopak siedział bokiem do ognia, więc obcy dobrze go widzieli, lecz na razie nie przykuwał ich większej uwagi. Co rusz wybuchały żarty, ktoś z tyłu zaintonował skoczną pieśń, którą podchwycili siedzący, klepiąc się do rytmu po udach i piersiach. Na koniec prowadzący głos coś wykrzyknął, a oni ryknęli niepohamowanym śmiechem.

Nagle Linka zdał sobie sprawę, że część słów rozumie bądź domyśla się ich znaczenia, choć wypowiadane były w cudacznej mowie. Umysł z trudem dawał sobie radę ze wspomnieniami, które przywiodły chropawe zdania. Zamarł.

Jaćwięgami[5] matki straszyły swoje dziatki, gdyż był to naród waleczny jak mało który, do tego najdzikszy nad Bałtykiem, a dane słowo niewiele dla nich znaczyło. Lubili zapuszczać się z łupieżczymi wyprawami na tereny sąsiadów i uprowadzać ludzi, by potem sprzedawać ich jako niewolnych.

Linka poczuł silny niepokój. Nie, nie strach, bo jako wojownik nie bał się cierpienia i śmierci, lecz niepokoiła go niepewność. Dlaczego, skoro wzięli go w plen, posadzili koło wojowników znacznej rangi i rozcięli więzy na nogach? A gdzie Autume i druhowie? – serce ponownie zabiło mocniej. Zaczęły wracać wspomnienia, przypomniał sobie wielki łeb zbrojny rogami i swoje mistrzowskie uderzenie w bok zwierza. Taka wielka krowa, tyle mięsa! Ze złości aż jęknął.

Odpowiedział mu rechot. Młodzian uniósł głowę i dostrzegł wpatrzone w siebie oczy i połyskujące w świetle ognia zębiska oraz oblane tłuszczem brody. Ze złością szarpnął się, lecz potężna dłoń chwyciła go za kudły i pociągnęła. Ponowna fala bólu zalała obolałe ciało, w zarodku dusząc chęć poderwania się do walki. Coś złego działo się z jego łepetyną.

Jeden z mężów podszedł ku niemu i pochylił się, a widząc strzelające oczy druhów, uderzył go w gębę. Oczy Linki skupiły się na brodatej, lśniącej od tłuszczu i potu gębie.

– Jak cię zwą, otroku? – zapytała paszczęka. Wojownik stojący za nim ponownie pociągnął go za włosy, przekonując, by odpowiedział.

– Li…, Linka – wykrztusił z siebie.

– Lilinka – mąż uniósł się i obrócił ku kamratom. – Lilinka – huknął.

Odpowiedziała mu salwa śmiechu. Niektórzy z ucztujących aż pospadali ze swych pniaków, inni krztusili się i prychali, aż łzy ciekły im z oczu.

– Toż ci mają imiona, Barty! – brodacz trząsł się ze śmiechu. – Ciekawe, czy pozostali też się tak zwą?

Wesołość powoli mijała, mężowie wracali na miejsca, do jadła. Wojownik ponownie pochylił się nad młodzieńcem.

– To powiedz nam Lilinko, ilu mężów w Plicabarth siedzi?

– Na imię mam Linka! – chłopak postarał się nadać głosowi jak najniższą barwę i spojrzał Jaćwięgowi w oczy.

– Hardyś, a Barty ani Galindy tacy nie są. Odmieniec jakiś, znaczy.

– Żaden odmieniec. Ja Hoggosowy syn, jeśliś kiedy o wielkim rijkasie słyszał!

Mąż cofnął się o pół kroku zaskoczony. Gwar wokoło przycichł.

– Hoggosowe szczenię nam wreszcie w ręce wpadło.

Człek wyprostował się, po czym odwrócił w stronę siwowłosego, milczącego woja o potężnych wąsiskach.

– Erro, czy słyszysz, kogo złapaliśmy? A nie chciałeś z nami na wyprawę ruszać. A tu przy okazji pomstę na tym psim pomiocie będziesz mógł wywrzeć. Obedrzesz go ze skóry jak tego rycerzyka?

Zapytany powoli podniósł się i wyprostował. Blask ognia zmienił kolor włosów na ognisty, kryjąc jednocześnie oczy, jak u jakiego diablika. Powoli zbliżył się do Linki, po czym wziął go pod brodę. Przez chwilę obracał twarz młodzianka, po czym fuknął gniewnie do brodacza. Ten skinął głową i krzyknął niezrozumiale w stronę siedzących. Zaraz też dwóch z nich poderwało się i znikło w mroku.

– Niepodobny – Linka z trudem zrozumiał siwowąsego. – Ale skoro twierdzi, że jest z Hoggosowego nasienia, to i odpłatę za braci moich otrzyma. Niech go dobrze nakarmią, bo jutro ciężki dzień mieć będzie.

– Lietuwi[6] będą chcieli ciągnąć dalej od rana. Więc lepiej, żeby go oprawić jeszcze za nocy.

– Kartu, oczy me słabe już, a nacieszyć się chcę cierpieniem jego. Zresztą, do świtu ze dwie stróże jeno ostały. O, przywiedli tego drugiego. Gęba podobna zdziebko.

– Bo strzyżon podobnie, pewno przez tego samego owczarza!

Męża nazywanego Kartu nie opuszczał dobry humor. Gestem kazał podprowadzić Autume bliżej ognia. Brat wyglądał znacznie lepiej niż on sam, choć węzły jego solidniejsze, a i twarz zastygłą krwią umazana była. Na przywitanie dostał w gębę, aż głowa mu odskoczyła. Świeża krew zabłysła na wardze starszego.

– Czego go bijesz, kiedy związan? – w Linkę wstąpił duch wilka. – Może spróbujesz jego albo mego miecza, jeżeli się odważysz, kozodupcu? Niejeden już w żelaza odzian z ręki tej padł! – Linka odruchowo zamknął oczy przed nadciągającą pięścią wojownika. Otworzył je, gdy usłyszał zduszone warknięcie. Dopiero teraz dostrzegł potężną postać, której tułów połyskiwał matowym poblaskiem światła, odbijającego się na kółkach kolczej. Aż zadarł głowę, by spojrzeć w twarz właściciela zbroi.

– Zanim go wypatroszysz, daj mu dokończyć – usłyszał dudniący głos, godny żubrzej piersi.

– Jeżeli chłopcze skłamałeś, to sam osobiście cię wypatroszę – olbrzym przeniósł spojrzenie z Linki na Autume.

– Dlaczego najechaliście na naszą dziedzinę? Nie lepiej wam Krzyżaków bądź rusich kąsać? Braci waszych w plen bierzecie, a wroga przecie jednego mamy! – Autume zakończył kaszlem, gdy pięść wartownika grzmotnęła go w brzuch.

Olbrzym splunął gniewnie.

– Tacy wy bracia, jak psy wilkom. A Krzyżaki po zamkach tera siedzą, gdy ich rusi kniaź w jeziorze potopił[7]. A my i dalej, ku Polonii i ziemiom chrześcijańskim idziem, tedy i Krzyżaków poszarpiem. Tam łupy znaczne.

– Tedy puśćcie nas i naszych rodowców. My w bogów tych samych wierzym, tą samą mową gadamy. A Krzyżaki naszym największym wrogiem są. Ociec nasz z ich ręki padł, gród nasz zajęli, a ziemię zbezcześcili. A brat mój – Linka – mowę ich biegle zna, a i zwyczaje rozumie. Przeprowadzić was przez Bartię możem, a Pogezania przecie naszą rodzinną dziedziną jest.

– Zamilcz! – warknął Kartu, lecz wielki Lietuw uciszył go gestem.

– Ty, młody, znasz ich język?

Linka energicznie skinął głową.

– Matula moja w słowiańskiej mowie gadała, więc i lacki język rozumiem, choć trudniej w nim gadam.

– Do mojego obozu dajcie ich, a rzeczy wszelakie wrócić mają. O świcie sprawdzim, jacy z nich woje i postanowim, czy gardeł nie dadzą.

Jeszcze przed świtem obudzono złapanych i kazano się ładować na konie. Autume, Linka i ich rodowcy jechali otoczeni przez chąsę lietuwskich wojowników, dziko spozierających na Prusów. Bo też i było na co patrzeć. W przeciwieństwie do dalekich pobratymców i mimo trwającej ciągłej wojny, Prusi dostatnio się odziewali, oręż ich niepodlejszym był, konie znaczne, o pełnych bokach i błyszczącej sierści. Dobrze odżywieni i postawniejsi, na pewno w białkach większe zainteresowanie wzbudzali, niż półdziki lud w skóry odzian, co to oręż jeszcze po dziadach nosił. Szkapiny ich kudłate i niskie, choć dzielne nad wyraz były. Jeno co znaczniejsi na większych, widno zdobycznych koniach jechali. Dlatego też, mimo iż włączeni w orszak kunigasa[8] Towciwiłła, czuli wyraźną wrogość jego wojowników, choć żaden z nich otwarcie tego nie pokazał. Olbrzym miał ogromny posłuch wśród swoich i Jaćwięgów i póki mu byli potrzebni, byli bezpieczni. W którymś momencie Linka znalazł się tuż obok Autume i rzucił mu nieme pytanie, ale brat pokręcił przecząco głową. Mieli szansę wymknąć się, ale ich rodowcy ostaliby na niełasce Towciwiłła, a i oni pewnikiem daleko by nie odbieżali. Gnali tak aż do południa, z dwoma krótkimi popasami na napojenie koni, gdzie ledwie wyszczać się im dano. Nikt nic nie chciał gadać, choć woje między sobą wymieniali krótkie uwagi. Sądząc po terenie i po słońcu, poruszali się ku Kujawom i ku Wysle, nie dbając o typowe dla nich skryte przemieszczanie się. Coś musiało niezwykle pobudzić północne wilki do forsownego marszu i łup ich musiał być stosunkowo niedaleko.

Linka był już mocno zmęczony i głodny, jego koń kilkakrotnie potknął się i wyraźnie opadał z sił, kiedy od przodu kolumny ozwał się róg i padła komenda do zatrzymania. Z ulgą zeskoczył z konia, resztką wody ze skórzanego wora podzielił się z wierzchowcem, którego poprowadził ku soczystej, niezdeptanej trawie. Sam wyciągnął z sakwy kawałek wędzonego węgorza i zaczął niespiesznie ssać tłuszcz. Niespodziewanie dostrzegł wielkiego Lietuwa i kilku znaczniejszych Jaćwięgów, rozkładających się za niewielkim wzniesieniem. Starannie uwiązał konia do krzaka i powoli, udając, iż czegoś szuka, skierował się ku wodzom. Ostrożnie rozejrzał się: Jaćwięgi i Lietuwy oporządzali swoje konie i szybko jedli, niewiele zwracając uwagi na otoczenie. Przesunął się za wysoki jałowiec, po czym już na czworakach, chowając się między podnoszącymi się paprociami, podpełzł do skraju.

Stali o kilka kroków od niego, w sześciu, słuchając dwóch zmordowanych zwiadowców, którzy z trudem łapiąc oddech i popijając wodą z sakw coś mówili w gardłowej mowie. Linka nic nie rozumiał, lecz jeden z Jaćwięgów nagle gniewnie tupnął nogą, po czym podniesionym głosem zapytał?

– Ilu ich widziałeś?

Zaskoczony zwiadowca zamilkł, po czym powtórzył wiadomość znacznie wolniej, choć też niezbyt wyraźnie. Musiała ona poruszyć wodzów, bo zaczęli gorączkowo wymieniać między sobą uwagi. Linka rozumiał jedynie co któreś słowo, ale zaczął pojmować, że w pobliżu musi znajdować się grupa wrogich jeźdźców, prawdopodobnie podjazd lub furażyści.

Wodzowie natychmiast zaczęli ustalać plan ataku, przekrzykując się wzajemnie. Towciwiłł stał jakby z boku, z wyrazem rozczarowania na szerokiej gębie, po czym odwrócił się ku pozostałym i huknął. Ci zaskoczeni zamilkli, a on tylko rzekł kilka zdań i odszedł. Jaćwięgi i dwóch Lietuwów popatrzyło na siebie nieprzyjaźnie i rozeszli się do swoich ludzi. Linka także zsunął się niżej, po czym szybko odszukał Autume i zdał mu relację. Brat wysłuchał jej uważnie i rzekł:

– Nie będziem się w to mieszać. Nie podobają się mi oni, gdyż na naszej ziemi zachowują się jak Krzyżaki. Nie wiadomo, czy gród ostrzeżon został i nasi ludzie bezpieczni są. Trza by się zerwać z tej uprzęży – uczynił gest, jakby przecinał niewidoczne więzy.

– Mogę…

– Cichaj, głupiś! – syknął wściekle. – A nas co? Zarżną jak prosięta i rzucą zwierzom na pożarcie? I jak przed bogami staniem? Jeżeli, to całą grupą, bliżej nocy, albo jak oni tłuc się zaczną. Czujnym bądź i nie łaź nigdzie!

Linka zaskoczony wybuchem starszego odwrócił się i zacisnął zęby. W duszy zagotowało się z wściekłości, ale nie zdradził swych odczuć i zajął się swoim koniem. Czyszcząc go, spoglądał na grupę Lietuwów i Jaćwięgów, którzy kończyli szykować się do walki i siadali na konie. Z zaskoczeniem odkrył, że coś pod sercem zakłuło go i zdał sobie sprawę, iż jest to zawiść.

* * *

Muchy gęstą masą obsiadły trupy, niechętnie ustępując miejsca zdziczałemu psu, który przyciągnięty fetorem rozkładających się w słońcu zwłok, postanowił się pożywić. Tętent zbliżających się koni wystraszył kundla, który szczeknął dla dodania sobie godności i czmychnął w krzaki. Jeźdźcy zatrzymali się na moment, po czym zachęceni gestem dłoni męża w szarej tunice rozjechali się na boki. Po chwili rozległy się okrzyki przyzywające dowódcę. Mąż ruszył najpierw ku rzece, przedzierając się przez krzaki. Jakieś pięćdziesiąt łokci od traktu leżały zwłoki kilku kobiet i dziecka, pokryte tak jak te na trakcie zaschniętą krwią i rojami insektów. Konny dał znać knechtowi, który ścisnął swego wierzchowca kolanami i galopem ruszył z powrotem, ku maszerującej kolumnie. Tymczasem półbrat Rydygier uważniej spojrzał na ofiary masakry. Ludzie zapewne uciekali z którejś wioski do grodu w Culm i zostali zdybani przez zbuntowanych Prusów albo chąsę, która przybyła gdzieś z głębokich puszcz Bartii czy Galindii.

Trudno było dokładnie określić, kim z pochodzenia były ofiary, czy ochrzczonymi miejscowymi, czy może kolonistami ściągniętymi przez zakonnych panów lub któregoś z lechickich książąt – wielu na pewno miało na szyi drewniane bądź kościane krzyżyki.

To, że zginęli za wiarę nie zrobiło na Rydygierze wrażenia. W swym blisko trzydziestoletnim życiu widział wiele takich obrazów.

Zza drzew wyłoniła się kolumna zdyszanych knechtów, a za nią kilku konnych. Dowodzący rycerz w białej tunice coś krzyknął, a piechota przyśpieszyła: zbrojni rozbiegli się, by sprawdzić jak największy teren. Rycerz Poppon z towarzyszącym mu odzianym na zielono przewodnikiem podjechali do pobitych ludzi. Ruthard zeskoczył lekko z konia i począł z bliska przyglądać się ciałom. Niektóre z nich przewracał, inne posuwał nogą. Po chwili ruszył w stronę lasu, przyglądając się śladom na ziemi.

– Prusi – rzekł głucho. – Co najmniej dwudziestu jeźdźców, byli też piesi, ale mogli zejść z koni. Bardzo się spieszyli, bo nie obrabowali ich ze szczętem. Pewnikiem zdybali ich wczoraj, może wcześniej. Dziwno, że nikt ich wcześniej nie znalazł. Pochowamy ich? – zapytał, podnosząc głowę ku rycerzowi.

– Nie, niech się księża tym zajmą. Musi, że załogi w oblężeniu są albo w podjazdach, bo droga widzi się uczęszczaną. Daleko do zamku?

Ruthard zerknął na słońce. Po niedawnych, długotrwałych i obfitych deszczach droga w większości była bardzo błotnista i spowolniała ich marsz. Ludzie byli też bardzo obciążeni i mocno zmęczeni.

– Myślałem, że do południa zdążym. Ale pewnie wkrótce już ich obaczymy.

Odonic kilkakrotnie był w Culm, ale tą drogą nigdy jeszcze nie jechał. Zamek i gród położone były na wzniesieniu, co to przypominało okrytą hełmem głowę i były dobrze widoczne z oddali, zwłaszcza z drugiego brzegu Wysły.

Rycerz Poppo niespokojnie rozejrzał się. Nie był zbyt lotny na umyśle, ale miał w sobie instynkt wojownika, który pozwalał wyczuć niebezpieczeństwo. Dlatego też, choć był członkiem konwentu w Elbingu, nie otrzymywał zadań wymagających zbytniego myślenia, a jedynie te prostsze, gdzie rycerski spryt wystarczał. Może i dlatego wysłano z nim Rutharda, który choć niskiego rodu i lubił chadzać swoimi ścieżkami, cieszył się pewnym zaufaniem także mistrza krajowego Henryka[9]. Zresztą mistrz, który starał się ogarnąć narastający płomień wojny, nie miał wystarczająco wielu własnych ludzi, których mógł wysłać w zagrożone miejsca. Najgorzej sytuacja wyglądała na południu tworzonego kraju zakonnego, więc tam słano posiłki.

Knechci i konni zbierali się wokół rycerza, meldując to, co zaobserwowali. Ubitych było trzydziestu siedmiu, w różnym wieku i różnej majętności. Cała wieś. Poppin odchrząknął:

– Bracie Rydygierze, trzymajcie się teraz bliżej. Ta chąsa może gdzieś jeszcze się czaić w pobliżu. Jesteśmy już niedaleko grodu, ale nie wiemy, jaka tam załoga, więc musim cały czas trzymać baczenie, aż znajdziemy się za bramą. Gdy przejdziem las przed nami, zatrzymamy się na ostatni popas. Tych biedaków ostawim na razie bez pochówku, ale wbijcie ten krzyż o tam! – wskazał wyciągniętą dłonią na mały wzgórek przy trakcie.

Dwóch knechtów za pomocą topora wbiło w rozmiękłą ziemię prosto ciosany brzozowy krzyż. Rycerz uczynił znak krzyża, który powtórzyli pozostali. Kolumna ruszyła ku ciemniejącym przed nimi ostępom.

Ruthard szóstym zmysłem wyczuł niebezpieczeństwo. Poppon znajdował się na tyle kolumny i poganiał zmęczonych knechtów.

– Tarcze, zasłona! – krzyknął, sięgając jednocześnie po lekki puklerz zwisający przy siodle.

Idący tuż za nim knechci, pomimo zmęczenia, zareagowali natychmiast. Wielkie liściaste tarcze wbiły się końcami w ściółkę, ciężkie toboły spadły na ziemię. Zmęczone ramiona podnosiły włócznie, inne naciągały cięciwy kusz. Znajdowali się w miejscu wręcz stworzonym na zasadzkę. Trakt szedł w niewielkiej dolince z rzadka przesłoniętej krzakami jałowca, kaliny i jarzębiny. Na obrzeżach zaś rosły mocarne drzewa i gąszcz był znaczny, pozwalając potencjalnym napastnikom ostrzelać podróżnych, a potem rzucić się na nich.

– Tam – krzyknął Ruthard do nadjeżdżającego rycerza, a sam sięgnął po miecz i uderzył konia piętami. Szkolony rumak skoczył do przodu, w miejsce, gdzie powinni znajdować się zwiadowcy.

Poppo okrzykami poprawiał szyk, gdy świsnęły pierwsze strzały. Rycerz pochylił się, zasłaniając głowę konia własną tarczą i klnąc w duchu, że nie ma na głowie hełmu. Lecz dzięki temu mógł dostrzec liczne sylwetki na skraju wzniesienia, które unosiły się do strzału i przysiadały, po czym zmieniały pozycję. Nie mogło ich być zbyt wielu, lecz czy ich rolą nie było odwrócenie uwagi? Knechci kryli się, strzelcy trzymali kusze w pogotowiu, czekając rozkazu bądź pewnego celu.

Poppin odwrócił się – pozostali konni zbrojni z jego kolumny czekali, osłaniając tarczami swoje głowy i konie.

– Na koń i za mną! – krzyknął i uderzył wierzchowca ostrogami.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

2 Ściana szkieletowa składająca się z drewnianej ramy wypełnionej cegłą.

3 Chełmno.

4 Kwidzyn.

5 Jaćwingowie – plemię zamieszkujące tereny obecnej Suwalszczyzny. Byli spokrewnieni z Prusami i Litwinami.

6 Litwini.

7 Mowa o bitwie nad jeziorem Pejpus (5 kwietnia 1242), podczas której Krzyżacy zostali rozgromieni przez wojska księcia nowogrodzkiego, Aleksandra Newskiego.

8 Lokalny władca, książę litewski, członek arystokracji.

9 Henryk von Weida – mistrz krajowy do 1244 roku.

Bunt starych bogów

Подняться наверх