Читать книгу Explorer Academy: Akademia Odkrywców. Sokole pióro. Tom 2 - Trudi Trueit - Страница 10

Оглавление

ZZA DRZWI kajuty 202 wyłoniła się głowa zakończona gęstym brązowawym kucykiem.

– Jeszcze się nie rozpakowałeś?

– Już prawie. – Cruz obdarzył Sailor niepewnym uśmiechem.

Serce mu załomotało, gdy sięgnął do walizki po ostatni przedmiot: okrągłe opakowanie z matowego włókna węglowego. Miał nadzieję, że znajdujący się wewnątrz skarb nie ucierpiał. Ale to raczej było niemożliwe.

Jeśli nawet nie uszkodziła go Lani, majsterkując, z pewnością coś mu się stało podczas nocnego kursu drona pocztowego lecącego z Hawajów. Chłopak ostrożnie dotknął piankowego opakowania, aż pieczęć ustąpiła, po czym delikatnie otworzył obie połówki kuli. Uwolniona z kokonu srebrna kapsuła wielkości dłoni wydawała się nienaruszona, ale Cruz upewni się, że rzeczywiście tak jest, dopiero gdy uruchomi holowideo przedstawiające mamę i jego samego, małego brzdąca, na plaży. Nucąc pod nosem „Here Comes the Sun”[1], postawił glob na nocnej szafce między akwamarynowym puzderkiem ze skarbami mamy a swoim pszczelim dronem, Mell. Zawahał się. Nie była to najlepsza pora, by sprawdzić, czy wideo przetrwało transport. Gdyby okazało się, że nie, Lani uznałaby to za zły znak, który położy się cieniem na całej podróży Orionem. Cruz nie był przesądny, ale nie potrafił zmusić się do tego, by dotknąć kopuły i uruchomić holo.

Przyjaciółka Cruza z tej samej ekipy, Sailor York, rozglądała się po kajucie.

– Znów dostałeś narożną sypialnię! Słodziutko! Ja i Bryndis zakwaterowałyśmy się w drugim końcu korytarza. Nie masz wrażenia, że widzisz podwójnie?

Co fakt, to fakt. Większość mebli i przedmiotów w przytulnej kajucie o ścianach z pomalowanego na biało klonowego drewna była do pary – jednoosobowe łóżka, identyczne kołdry i poduszki w biało-granatowe marynistyczne paski, szafki nocne z klonowego drewna, stojące obok siebie komody, para granatowych tapicerowanych foteli z poduszkami w kształcie pingwinów i dwa niewielkie sekretarzyki z krzesłami. Cruzowi najbardziej spodobał się właśnie sekretarzyk. Wykonany z wypolerowanego granitu w kolorze głębokiego lazurytu, o blacie w złote cętki i delikatne białe plamki, przypominał mu fotografie Drogi Mlecznej. Na obu sekretarzykach niczym miniaturowe namiociki stały liściki powitalne od dyrektorki Akademii Odkrywców, profesor Reginy Hightower. Wiadomości zaadresowane do Cruza i jego współlokatora, Emmetta Lu, były niemal identyczne – życzyła im ekscytującej, odkrywczej podróży, która odmieni ich życie. Jednak Cruz zauważył, że jego była o jedną linijkę dłuższa. Pod podpisem profesor Hightower zamieściła swój prywatny numer telefonu. „Na wszelki wypadek” – dopisała obok ręcznie. A poniżej: „Uważaj na siebie”.

Dyrektorka Akademii była jedną z nielicznych osób, które wiedziały o osobistej misji Cruza. Szukał receptury opracowanej przez mamę tuż przed śmiercią. Petra Coronado odkryła surowicę, która regenerowała ludzkie komórki – rewolucyjny specyfik mogący przyczynić się do wyleczenia setek chorób. Była jednym z założycieli Syntezy, ściśle tajnej placówki badawczej Stowarzyszenia, a sama receptura stanowiła „efekt uboczny” pracy nad lekiem przeciwbólowym dla spółki Nebula Pharmaceuticals, czyli Mgławicy. Gdy Mgławica dowiedziała się o recepturze, której działanie przerastało najśmielsze oczekiwania, mamie Cruza rozkazano zniszczyć zarówno samą surowicę, jak i przepis. „Całkowite uleczenie pacjentów to ostatnia rzecz, jakiej pragnie firma farmaceutyczna zbijająca miliardy dolarów na sprzedaży leków” – tak brzmiały słowa Petry Coronado z cyfrowego holowideo.

Postawiona pod ścianą, mama Cruza przystała na warunki Mgławicy, jednak wcześniej wypaliła recepturę na powierzchni czarnego marmuru. Podzieliła go na osiem fragmentów, które skrzętnie ukryła w różnych częściach świata. W obawie, że jej dni są policzone, nagrała dla syna holodziennik ze wskazówkami, jak odnaleźć kolejne schowane części. Niedługo później poniosła śmierć w tajemniczym pożarze laboratorium, który uznano za nieszczęśliwy wypadek. Cruz dopiero niedawno odkrył, że ta śmierć nie była przypadkowa. I że odpowiedzialność za nią ponosi Mgławica.


Po zapoznaniu się z pierwszą wskazówką z dziennika wydedukował, że pierwsza część receptury kryje się w podstawce holoprojektora, który zostawił w domu na Hawajach. Jego najlepsza przyjaciółka, Lani Kealoha, odkręciła wieczko podstawki i zgodnie z przypuszczeniami znalazła w środku czarny kawałek marmuru z wygrawerowanymi laserowo liczbami i symbolami. Teraz był on zawieszony na rzemyku na szyi Cruza. Kształtem przypominał kawałek tortu, a zakończona łukiem krawędź miała niespełna cal szerokości. Wyglądał jak kawałek okrągłej miniaturowej układanki. Po jednej jego stronie były dwie wypukłości, a po drugiej – wgłębienie. Bez wątpienia miał się zazębić z dwoma innymi fragmentami. Odnalezienie jednego kawałka napawało Cruza dumą, ale wiedział, że przed nim jeszcze długa droga, nim zamknie koło. No i pozostawała kwestia Mgławicy. Organizacja nadal deptała mu po piętach, chcąc pokrzyżować mu plany. By zapewnić mu bezpieczeństwo, profesor Hightower wzmocniła ochronę na pokładzie Oriona. Wśród uczniów o misji wiedzieli jedynie Emmett i Sailor.

Sailor rozglądała się po kajucie 202, przenosząc wzrok z wyjścia na werandę i komód na zamknięte drzwi od ubikacji.

– Czy Emmett…? – Wysunęła język i wskazała palcem na gardło, wykonując gest, który według Cruza na całym świecie oznaczał to samo: puszczanie pawia.

– Haftuje? Nie. Chwilowo wszystko gra. Poszedł na czwarty pokład, by zwiedzić laboratorium naukowe. Tak między nami, nie idzie mu ta praca nad luteriałem.

– Nadal zajmuje się materiałem, który zmienia się pod wpływem ludzkich myśli? Nie znudziło mu się po dwudziestej którejś próbie?

– Dokładnie dwudziestej szóstej. Ale Emmett się nie poddaje. Skonstruowanie emocjokularów wymagało pięćdziesięciu siedmiu.

– Moja mama by powiedziała, że jest superuparciuchem.

Cruz zauważył, że Sailor trzymała się ściany, jakby się bała, że lada chwila ogromna fala wywróci statek do góry dnem.

– Zabrał na pokład multum opasek zapobiegających chorobie morskiej. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko, jeśli jedną…

– Nic mi nie jest – ucięła, wciąż tkwiąc przy ścianie.

– Pozbycie się choroby morskiej to zazwyczaj kwestia kilku dni – pocieszył ją Cruz.

Ostatnie siedem – niemal osiem – lat spędził na Hawajach, w wodzie lub na wodzie. Wiedział, że przyzwyczajenie się do bujania statku o takiej długości jak Orion trochę potrwa, ale był pewien, że wszyscy poczują się tu jak w domu. W końcu przećwiczyli co nieco w Generatorze Rozszerzonej Rzeczywistości Odkrywców Tworzących Akademię, czyli w Grrocie.

– Taryn powiedziała, że w mesie czekają na nas przekąski – powiedziała Sailor. – A do zebrania jeszcze kilka minut. Chcesz coś przekąsić po drodze?

Cruz był nawet głodny.

– Jasne. Sekundka. – Zamknął i schował walizkę.

– Co to? – Sailor podniosła pocztówkę z biurka.

– Kartka od cioci.

– Skąd wiesz? – Zmarszczyła czoło. – Przecież nigdzie się nie podpisała. Napisane jest tylko: „Zacznij od roku narodzin prawej ręki Peary’ego”, a niżej mamy jakiś ciąg cyfr.

– To taka gra. Ciocia Marisol wysyła mi na pocztówkach zaszyfrowane wiadomości, a ja je rozwiązuję z pomocą książek, sztuki, muzyki i właściwie wszystkiego, do czego odnoszą się wskazówki.

– Słodziutko! To co to za wiadomość?


– Nie jestem pewien. Jeśli chcesz, możesz mi pomóc.

Dziewczyna przewróciła oczyma.

– Gdybym tylko wiedziała, od czego zacząć.

Cruz przemierzył pokój, by zamknąć drzwi od werandy.

– Zasada numer jeden: zawsze zaczynamy od obrazka.

Sailor odwróciła pocztówkę na drugą stronę. Zdjęcie przedstawiało jakieś morskie stworzenie o okrągłym ciele. Z pancerza w faliste biało-brązowe paski wystawały kremowe odnóża i nakrapiana brązowo-biała głowa.

– Kojarzę to zwierzę! – krzyknęła Sailor. – To skorupiak, ale nie przypominam sobie nazwy… Nie krab pustelnik…

– To jakiś gatunek z rodzaju Nautilus.

Sailor pstryknęła palcami.

– Tak!

Cruz wyszczerzył się w uśmiechu.

– To teraz pomyśl, z jaką książką czy piosenką ci się kojarzy…

– „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”. Nautilus to łódź podwodna kapitana Nemo.

Cruz parsknął śmiechem.

– A mówiłem cioci, żeby bardziej się postarała.

Sięgnął po tablet i włożył go pod pachę. Głową wskazał pocztówkę.

– Weźmiesz?

Gdy opuścili kajutę, drzwi automatycznie się za nimi zamknęły. Skręcili w prawo i podążyli wąskim korytarzem. W pobliżu windy stała wysoka, krzepka kobieta w czarnym kombinezonie. Na jej identyfikatorze było nazwisko „K. Dover”. Przywitali się, a jej wzrok nieco dłużej spoczął na Cruzie niż na Sailor. Rudawoblondwłosa strażniczka kiwnęła głową, jakby chciała powiedzieć: „Więc to z twojego powodu mnie tu przydzielili?”. Cruz myślał, że dzięki dodatkowej ochronie poczuje się bezpieczniej, ale jak na razie czuł, że niepotrzebnie znalazł się w centrum uwagi.

Za windą korytarz wychodził na słoneczne atrium. W dalszej części statku znajdowały się biura nauczycieli. Kajuta cioci Marisol mieściła się za drugimi drzwiami po lewej stronie. Nie „po lewej”, poprawił się w myślach, lecz „na bakburcie”. Musiał zacząć myśleć, jak na marynarza przystało. Z przodu statku był dziób, a z tyłu rufa. Szło się więc nie do przodu lub do tyłu, lecz na dziób lub na rufę. Gdy dziób miało się z przodu, po lewej znajdowała się bakburta, a po prawej – sterburta. Po obu stronach kolistego atrium widać było imponujące kręte schody z bogato zdobionymi mosiężnymi poręczami. Prowadziły do sali wypoczynkowej mieszczącej się na trzecim pokładzie. W środku było wiele miejsc siedzących: puchate czerwone i niebieskie fotele ustawione czwórkami, tak by można było usiąść w gronie przyjaciół, a także typowe szkolne krzesła przy wyższych stolikach, idealne do odrabiania pracy domowej. Na jednej ze ścian wisiał duży telewizor, pozostałe trzy były szklane – zapewniały piękny widok na miejsce, w którym akurat znajdował się Orion. W tej chwili statek przemierzał mętne, zielonkawoniebieskie wody zatoki Chesapeake. Po obu stronach drzwi prowadzących na zewnętrzny pokład dziobowy w donicach stały drzewka cytrynowe i pomarańczowe oraz lipy. Ich bujne zielone gałęzie aż uginały się pod ciężarem dorodnych, dojrzałych owoców. Pewien, że są sztuczne, Cruz sięgnął po pomarańczę.

– Lepiej, by nie przyłapał cię kuk Kristos, bo za karę całymi miesiącami będziesz zmywać naczynia.

Cruz obrócił się i ujrzał młodego mężczyznę w marynarskiej koszulce i spodniach do pary.

– Ja… tylko chciałem sprawdzić, czy są prawdziwe – jęknął.

– To samo strzeliło mi do głowy, gdy po raz pierwszy znalazłem się na pokładzie – odparł mężczyzna z wyraźnym australijskim akcentem. – Ale te drzewka to jeszcze nic. Koniecznie odwiedź ogród hydroponiczny na pokładzie widokowym. Większość warzyw z pokładowej diety pochodzi wprost z upraw kuka Kristosa.

– Cudownie! – powiedziała Sailor. – Myśli pan, że kuk Kristos pozwoli mi się zająć roślinami? Stęskniłam się za domowym ogródkiem.

– Nie zaszkodzi zapytać. – Mężczyzna podrapał się po brodzie, a oczom dzieci ukazały się szmaragdowozielone oczy srebrnego kameleona zdobiącego jego pierścień. – Czyżby zakradł się tam akcent Kiwi?

Sailor uśmiechnęła się.

– Pochodzę z Christchurch w Nowej Zelandii.

– No patrz, a ja z Melbourne.

– Słodziutko! Nazywam się Sailor York, a to Cruz Coronado. Jesteśmy odkrywcami.

Mężczyzna przejechał dłonią po rozczochranych włosach, które miały cynamonowy kolor.

– Tripp Scarlatos. Biolog morski, dyrektor laboratorium oceanografii i kapitan Ridley.

– Tej miniłodzi podwodnej? – Cruz wyraźnie się ożywił. – Steruje pan łodzią podwodną?

– Zgadza się. Najlepsza funkcja na statku. Zresztą jestem już spóźniony na spotkanie z monsieur Legrandem, a ten nie lubi czekać, o czym pewnie sami nie raz się przekonaliście. Hooroo!

Gdy Cruz i Sailor mijali punkt kontroli bezpieczeństwa obok biura ochmistrza, wzrok chłopaka przyciągnął napakowany ochroniarz z gęstą ciemną brodą i pojedynczym złotym obrączkowatym kolczykiem. Na złotym identyfikatorze na torsie widniał napis „J. Wardicorn”. Mężczyzna spojrzał w ich stronę, ale ani się nie uśmiechnął, ani nie kiwnął głową. Gdy Cruz skręcił w korytarz prowadzący do mesy i sal lekcyjnych, poczuł na plecach jego świdrujące spojrzenie. Dodatkowy nadzór.

Sailor przyjrzała się pocztówce.

– Kto jest prawą ręką Peary’ego?

– To akurat łatwe. – Cruz dopiero co skończył książkę o podróżnikach, którą pożyczyła mu ciocia Marisol. Przypadek? Skąd. – To Matthew Henson. Był pierwszym czarnym Amerykaninem, który odwiedził Arktykę. Pełnił funkcję nawigatora w trakcie licznych ekspedycji Roberta Peary’ego, czym zaskarbił sobie miano jego „prawej ręki”. – Spojrzał na koleżankę. – Przeczytasz wskazówkę?

– Zacznij od roku narodzin prawej ręki Peary’ego.

– Okej, więc najpierw należy się upewnić, w którym roku urodził się Henson, a następnie sięgnąć po tekst „Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi” i odnaleźć pierwsze zdanie, które wspomina o tej dacie. A gdy już je znajdziesz, zacznij odliczać litery zgodnie z liczbami na pocztówce. Pierwszą jest jeden, więc interesuje nas pierwsza litera po „1866”.

– Łapię – odparła Sailor. – Kolejna liczba w sekwencji to dwanaście, więc szukam dwunastej litery po „1866” i tak dalej, aż rozszyfruję pełne słowo.

– Zgadza się.

Dziewczyna aż się rozpromieniła.

– Mogę się tym zająć?

Ponieważ wiadomość była krótka, a ciocia Marisol na pocztówkach nigdy nie umieszczała poufnych informacji, nie miał nic przeciwko.

– Jasne. Baw się dobrze.

Przystanęli przy wejściu do mesy. Cruz uniósł złotą opaskę SOS do kamery systemu bezpieczeństwa, by otworzyć drzwi. Wewnątrz, na niewielkim stoliku, rozstawione były kosze z owocami, batonami energetycznymi i innymi przekąskami. Sailor poczęstowała się jabłkiem, a Cruz chwycił niewielką saszetkę z mieszanką studencką. Zabrali ze sobą przekąski i skierowali się korytarzem do sali konferencyjnej. Na miejscu zastali Emmetta, który trzymał trzy krzesła dla Cruza, Sailor i Bryndis. Cruz przepuścił Sailor, po czym zajął miejsce. Traf chciał, że akurat obok siedział Dugan Marsh.

Chociaż wspólnie odbywali ćwiczenia na kampusie Akademii i obaj byli członkami Ekipy Cousteau, Cruz trzymał Dugana na dystans. Chłopak z Santa Fe, współlokator Alego Solimana, od początku dawał mu do zrozumienia, że jego zdaniem Cruz nie powinien dostać się do szkoły. Dugan często sugerował, że Cruz ma specjalne przywileje z racji tego, że jego ciocia wykłada w Akademii antropologię. Ale tak nie było. Jeśli już, to ciocia Marisol wymagała od bratanka jeszcze więcej, by dowiódł swojej wartości. Dugan jednak nie przepuścił żadnej okazji, by wbić Cruzowi szpilę. Sytuacja zaogniła się, gdy zebrał cięgi od Cruza na torze przeszkód monsieur Legranda podczas zajęć z wychowania fizycznego i survivalu, kiedy wziął udział w słynnym Wyścigu Rozszerzonej Rzeczywistości, czyli WRR! Z drugiej strony wspólny rejs to dobry moment, by zakopać topór wojenny, a Cruz nie lubił robić sobie wrogów.

– Czołem, Dugan, jak leci? – zagaił.

– Wspaniale – odburknął Dugan z entuzjazmem chorego ślimaka.

Cruz otworzył torebkę mieszanki studenckiej, by poczęstować kolegę.

– Jesteś pewien, że można tu jeść? – warknął Dugan. – Czy poprosiłeś ciotkę o dyspensę?

Kolejny cios. Cruz momentalnie spisał Dugana na straty – widać nie zależało mu, by zacząć od nowa. Przesunął krzesło w stronę przyjaźniejszego terytorium, czyli Emmetta. Rozejrzał się po sali, ale nigdzie nie znalazł tabliczki z napisem „JEDZENIE WZBRONIONE”. Mimo wszystko ukrył torebkę między nogami i zaczął szamać nieco szybciej, na wypadek gdyby Dugan jednak miał rację.

Spróbował zapytać Emmetta o postępy w warsztacie, ale że miał pełną buzię, „Jak ci poszło w pracowni?” zabrzmiało jak: „Wrak ci pełzło w gazowni?”.

Zdumiony Emmett wpatrywał się w niego przez kilka sekund, a oprawki jego emocjokularów z typowych limonkowozielonych owali zmieniły się w faliste rozbryzgi koloru morskiej piany i szafiru.

– A, już łapię. Nanoprocesory synchronizują się podczas komputerowych symulacji, ale w trakcie badań z udziałem człowieka materiał coś nie chce reagować na funkcjonalne komendy rekonstrukcyjne kory mózgowej, a nawet najbardziej podstawowe zmiany pigmentacji.

– Więc nic się nie dzieje?

– No przecież mówię.

Cruz już miał pocieszyć kolegę, że w końcu mu się uda, gdy nagle za plecami Emmetta wyrosła Sailor.

– Mam! – Trzymała w dłoniach tablet i pocztówkę. – Henson urodził się w 1866 roku. Całe szczęście nie musiałam daleko szukać, bo „1866” to trzecie słowo w książce. Trzymaj. – Dała pocztówkę Cruzowi.

Zgodnie z instrukcjami Sailor nad każdą liczbą zapisała odpowiadającą jej literę. Wiadomość od cioci Marisol brzmiała: „Welcome aboard”, czyli „Witajcie na pokładzie”[2].

– Dzięki, że mogłam zostać twoim kryptografem – powiedziała Sailor. – Świetnie się bawiłam.

– Nie ma za co.

– Witajcie, odkrywcy! – Do sali wparowała Taryn Secliff.

Taryn była opiekunką roku, czyli taką jakby „mamą” ich rocznika. Udzielała rad, pomagała rozwiązywać problemy i pilnowała, by wszyscy zajmowali się tym, czym powinni, tam, gdzie powinni. Gdy mijała Cruza, przy jej nodze chłopak zauważył Hubbarda, pieska rasy westie. Malutki pieszczoch miał na sobie jaskrawożółtą kamizelkę ratunkową. Taryn usadowiła się u szczytu stołu i wodziła wzrokiem po twarzach uczniów.


– Jak się macie, wilki morskie? Udało wam się już zaaklimatyzować? Cieszycie się, że zwiedzicie taki kawał świata?

Cruz szturchnął Emmetta łokciem, wskazując na puste krzesło naprzeciwko.

– A gdzie Bryndis? – szepnął.

Bryndis Jónsdóttir, piąta członkini Ekipy Cousteau, pomogła Cruzowi, gdy został niesłusznie oskarżony o oszustwo i wydalony z Akademii. Dzięki detektywistycznemu śledztwu udowodniła, że to nie Cruz, a inny członek ich zespołu, Renshaw McKittrick, zhakował programy szkoleniowe GROTT-y, by zmienić ich wytyczne. Cruz wiele jej zawdzięczał, a poza tym bardzo ją lubił. Zaczynał myśleć, że może ona też go trochę lubi.

Emmett i Cruz spojrzeli po sobie. Czy powinni zgłosić nieobecność koleżanki?

Taryn odkaszlnęła na znak, by sala przycichła.

– W imieniu kadry pedagogicznej, pracowników Akademii Odkrywców i załogi Oriona jest mi niezmiernie miło powitać was na pokładzie flagowej jednostki floty Akademii. Przez resztę czasu, jaki z nami spędzicie, to będzie wasz dom. Z tego względu oczekujemy, że będziecie traktować to miejsce z należytym szacunkiem. Utrzymujcie czystość w kajutach i w sali wypoczynkowej. Panują tu te same zasady, które obowiązywały na kampusie. Nie wolno wam opuszczać pokładu statku, chyba że za wyraźną zgodą osoby dorosłej lub w jej obecności, ani przyjmować gości bez uprzedniego pozwolenia. Wszystkie problemy ze współlokatorami, członkami ekipy, kadrą, pracą domową, zdrowiem i każde pozostałe należy zgłaszać do mnie. Większość pomieszczeń na statku jest do waszej dyspozycji, więc jeśli jeszcze nie mieliście okazji zwiedzić Oriona i poznać załogi, będziecie mogli to zrobić po zebraniu. Pytania? – Taryn rozejrzała się po sali. – Żadnych? To lecimy dalej. Kwestia druga: zajęcia zaczynają się jutro dwa pomieszczenia dalej, w Sali Manatów, o ósmej rano.

Dało się słyszeć kilka jęków – najgłośniejszy był Dugan.

Taryn złożyła usta w dzióbek.

– Nie jesteście na wakacyjnym rejsie. Na pełnym morzu będziecie uczęszczać na zajęcia w takim samym zakresie jak w Akademii. Jutrzejszy dzień rozpocznie się lekcją z ochrony przyrody, a po niej macie kolejno wychowanie fizyczne i survival, biologię, geografię świata i dziennikarstwo. Zajęcia zostaną zawieszone, ilekroć dobijemy do portu. – Słysząc dźwięk zadowolenia, Taryn uniosła dłoń. – Nim zaczniecie świętować, wiedzcie, że wasi nauczyciele i lokalni instruktorzy przygotowali dla was specjalne misje, które będziecie musieli wykonać na lądzie. Będziecie dowiadywać się o nich na bieżąco, ale nie myślcie, że będziecie mieć czas na zbijanie bąków. Pytania? Żadnych? To lecimy dalej. Kwestia trzecia…

Cruz nie mógł dłużej wytrzymać. Uniósł dłoń.

– Taryn, na spotkaniu brakuje Bryndis.

– Fakt – skwitowała. – Jak mówiłam, kwestia trzecia…

Cruz opuścił dłoń. Czy Taryn nie powinien bardziej obejść fakt, że ktoś z odkrywców nie dotarł na zebranie? A co, jeśli Bryndis się zagubiła? Albo zachorowała? Albo wręcz wypadła za burtę?

Taryn wstała z miejsca i podeszła do drzwi, które były za jej plecami. Chwyciła klamkę i otworzyła je na oścież.

– …oto oficjalne kombinezony Akademii Odkrywców!

Cruza aż zatkało. Bryndis! Wysoka jasnowłosa Islandka ukazała się w drzwiach w całej okazałości. Ugięła jedno kolano, przyjmując pozę rasowej modelki. Miała na sobie jasnoszarą zasuwaną kurtkę z wysokim kołnierzem. Szpiczaste ramiona i mankiety zwieńczone były ciemnoszarym materiałem. Z przodu kurtki były cztery ułożone po przekątnych kieszenie – dwie na klatce piersiowej i dwie na biodrach. Nad prawą górną kieszonką widniał czarny prostokąt ze złotymi literami „EA”, a na kołnierzu po lewej stronie znajdowała się przypinka w kształcie Ziemi. Drugą część stroju stanowiły dopasowane do kurtki spodnie z prostymi nogawkami w różnoszare paski. Spod kurtki wystawała koszulka z golfem koloru mchu. Na palcu dziewczyny majtały się okrągłe brązowe okulary przeciwsłoneczne, których oprawki przypominały zbitkę zębatek.

Uśmiechnięta Bryndis wkroczyła do sali, a w ślad za nią podążyły dwie kobiety. Pierwsza wyglądała na o parę lat starszą od cioci Marisol. Miała na sobie biały kitel laboratoryjny, jasnobłękitną koszulę zapinaną na guziki, czarną spódnicę do kolan i pielęgniarskie chodaki. W dłoniach trzymała tablet, dwukrotnie większy od szkolnych tabletów należących do odkrywców. Druga kobieta była mniej więcej w wieku Taryn. Miała na sobie postrzępione dżinsy, wyblakłą różową koszulkę i czerwone japonki. Szyję owinęła szalem w tygrysie paski, a w dłoni trzymała torebeczkę różowych żelków w kształcie fasolek.

– Odkrywcy, mam zaszczyt przedstawić wam dyrektorkę pracowni technologicznej, doktor Fanchon Quills, oraz jej asystentkę, doktor Sidril Vanderwick – powiedziała Taryn. – To one odpowiadają za większość technologii wykorzystanych w waszych kombinezonach. Dziś opowiedzą wam o ich głównych funkcjach. Fanchon?

Cruz zwrócił wzrok ku pracownicy w laboratoryjnym kitlu. Jej ciemne blond włosy spięte były w kitę tak mocno, że aż nienaturalnie napinały jej policzki.


– Dziękuję, Taryn – odezwała się kobieta w tygrysim szalu.

Cruza aż zatkało. To była doktor Quills? Kobieta, która wcinała żelki i wyglądała jak studentka w drodze na plażę?

– Mówcie mi po imieniu: Fanchon. – Doktor Quills położyła żelki na stoliku, by wskazać Bryndis. – Oficjalny kombinezon Akademii wyposażony jest w zdobycze najnowszej technologii. Materiał został opracowany przez naszych naukowców ze Stowarzyszenia. Pozwoli wam utrzymać niską temperaturę w ciepłym klimacie, a także zablokuje 99,9% szkodliwego promieniowania słonecznego. Pokryty jest powłoką hydrofobową, powłoką antybakteryjną oraz repelentami przeciwko owadom i gadom. W lewej dolnej kieszeni znajdziecie nieduży port ładowania. – Bryndis rozsunęła kieszeń i wyjęła niewielki kabelek. – Przekształca ciepło waszego ciała w elektryczność, która może zasilić tablet, smartfon i dowolne inne urządzenie elektroniczne.

– Widziałeś? – Cruz pacnął Emmetta w ramię.

– Widziałem, widziałem. – Oprawki okularów Emmetta zmieniały barwy jak w kalejdoskopie.

– Zwróćcie uwagę na plakietkę z literami „EA” u góry po prawej – ciągnęła dyrektorka pracowni technologicznej. – Oto wasz komunikator. Wystarczy go raz a porządnie przycisnąć, po czym wypowiedzieć na głos imię i nazwisko osoby, z którą chcecie porozmawiać. Możecie w ten sposób połączyć się z członkami załogi, innymi odkrywcami, nauczycielami lub dowolną inną osobą mającą komunikator w promieniu dwudziestu pięciu mil od waszego miejsca położenia. W wyjątkowych sytuacjach sygnał można, rzecz jasna, wzmocnić. Gdy przyciśniecie komunikator dwukrotnie, zamieni się w globalny system translatorski umożliwiający komunikację w ponad sześciu tysiącach języków świata. Z kolei przypinka w kształcie Ziemi aktywuje wasz osobisty system GPS. – Bryndis przycisnęła dłonią okrągłą zielono-błękitną przypinkę umieszczoną na lewym kołnierzu, a oczom odkrywców momentalnie ukazała się holograficzna mapa trzeciego pokładu statku.

Torebka z mieszanką studencką Cruza znalazła się na podłodze.

– Dzięki temu odnajdziecie się w niemal dowolnym miejscu na świecie – wytłumaczyła Fanchon. – Wasza holomapa zawiera również elementy rozszerzonej rzeczywistości; oznacza symbolami muzea, obiekty historyczne, restauracje i właściwie wszystko, czego sobie zażyczycie. A gdy będziecie w ruchu, obraz zacznie się zmieniać zgodnie z waszą pozycją. Ten widok jest ogólnodostępny, ale wystarczy założyć te okulary, by przełączyć mapę na widok prywatny, tylko dla waszych oczu.

Bryndis założyła okulary przypominające kółka zębatki i zawieszony w powietrzu obraz momentalnie zniknął.

– Widok jest idealny – potwierdziła.

Oprawki wyglądały fajnie, chociaż Cruz zachodził w głowę, czy Bryndis widzi realny świat równie wyraźnie jak ten wirtualny.

– Chętnie odpowiem na wasze pytania. – Fanchon Quills rozejrzała się po sali.

Zaniemówili nawet ci odkrywcy, którzy zazwyczaj nie potrafili siedzieć cicho, w tym Cruz.

– Naprawdę nie macie żadnych pytań? – Taryn uniosła brew. – Zastanówcie się. Właśnie teraz jest na to czas, a nie podczas misji, gdy nagle obudzicie się z ręką w nocniku. Śmiało!

– Hau! – szczeknął Hubbard.

W sali rozległ się śmiech.

– Na waszych tabletach znajdziecie pełną instrukcję obsługi kombinezonu oraz jego technologii – wyjaśniła Taryn. – Przestudiujcie to uważnie. – Wzrok opiekunki spoczął na Cruzie. – Możliwe bowiem, że pewnego dnia kombinezon uratuje wam życie.

Chłopak zrozumiał aluzję. Zaledwie kilka dni wcześniej znalazł się o krok od śmierci.

Okazało się, że Malcolm Rook, bibliotekarz Akademii Odkrywców, potajemnie pracował dla Mgławicy. Dopadł Cruza i jego tatę w zbiorach specjalnych biblioteki i groził im laserem. Zamierzał ukraść holodziennik i zabić obu świadków. Niemal mu się udało, ale w ostatniej chwili Cruz przywołał swoją wierną pszczołę, Mell, której nieustępliwe ataki żądłem sprawiły, że Rook spudłował i jedynie drasnął chłopaka w rękę. Cruz miał szczęście. Lekko podwinął prawy rękaw koszulki. Niewielkie oparzenie w kształcie piłki do futbolu amerykańskiego było już niemal niewidoczne.

Uczniowie zaczęli ustawiać się w kolejce po kombinezony. Cruz wstał i zajął miejsce za Emmettem. O ile jednak pozostałych dwadzieścioro dwoje uczniów oczekiwało na kombinezony z wyraźnym podekscytowaniem, Cruz milczał. Martwiło go to, co powiedziała Fanchon. Wprawdzie kombinezony były nieprzemakalne i odporne na promieniowanie słoneczne, kontakt z owadami, gadami, a nawet bakteriami, ale brakowało im jednego.

Nie były kuloodporne.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Utwór Beatlesów z albumu „Abbey Road” (przyp. tłum.).

2 Oczywiście bohaterowie posiłkują się wydaniem w języku angielskim – spróbujcie jednak znaleźć polskie tłumaczenie książki Verne’a i zapisać to zdanie za pomocą kodu cioci Marisol (przyp. red.).

Explorer Academy: Akademia Odkrywców. Sokole pióro. Tom 2

Подняться наверх