Читать книгу Korzenie niebios - Туллио Аволедо - Страница 7
Prolog: W Mieście Światła
ОглавлениеKroki łowców rozbrzmiewają niczym uderzenia werbla przed egzekucją.
Jest ich trzech.
Ich nawoływania są głośniejsze od świszczącego wiatru, który smaga stare mury.
Nie próbują się nawet ukrywać.
Są szybcy, zdeterminowani.
Pewni siebie.
Ukryty na dnie studni słyszę, jak się zbliżają.
Przywieram do wilgotnej, lodowatej ściany, próbuję stać się niewidzialny. Nie patrzę w górę, gdzie światło zmierzchu rysuje nieregularne koło wylotu studni. Nie muszę nawet tego widzieć, wiem, że zawieja śnieżna jest jak szare prześcieradło. Wiem, że skrywa chmury o jeszcze ciemniejszym odcieniu szarości, które wiszą nad martwym miastem. Wiem to, nie muszę nawet podnosić głowy.
Wtulam się w ceglany mur, jak w dzieciństwie kuliłem się w pościeli ze strachu przed potworami.
Teraz potwory naprawdę na mnie polują.
I nie ma już ojca, który przepędzi je, zapalając światło. Ani przytulnych ramion matki, w których mógłbym się schronić.
Rana na ramieniu pulsuje. Ale na razie ból jest odległy. Jakby ręka miała pięć metrów długości. Kula przeszła na wylot, pozostawiając wyraźny otwór. Zatkałem go byle szmatką, żeby jakoś zatamować upływ krwi.
Czuję się słaby.
Wiele razy wyobrażałem sobie tę chwilę, ale nie przygotowało mnie to wcale na zderzenie z rzeczywistością. Nie spodziewałem się takiego końca – na dnie studni bez wyjścia, w mieście pełnym koszmarów i zjaw.
W głowie kłębią mi się tysiące wspomnień bez związku, fragmenty rozbitego lustra.
Gottschalk szaleniec i jego kościół na kołach.
Las starych pali.
Takim właśnie ujrzałem Miasto Światła po raz pierwszy. Po raz pierwszy, kiedy spacerowałem wyschniętymi kanałami. Stare pale, na których spoczywają budynki, wydały mi się lasem korzeni.
Korzeni niebios.
A potem szkielet morskiego potwora. Maski. Taniec martwych dusz, w Pałacu…
Alessia.
Doskonałe złudzenie chłodnego dotyku jej palców na mojej rozpalonej gorączką skórze.
Jej śmiech, niczym wodna kaskada.
Kroki słychać już zupełnie blisko. Wkrótce moi prześladowcy spojrzą w dół.
Wyciągną ku mnie pochodnie, by rozproszyć ciemności.
Zamykam oczy.
Przypominam sobie, jak się to wszystko zaczęło. Zaledwie kilka tygodni temu, choć wydaje się, że minęły całe wieki.
Przez ten krótki czas postarzałem się o tysiąc lat…
A wszystko zaczęło się w czterdziestym trzecim roku mojego życia, w Rzymie. Bardzo daleko stąd.
W katakumbach Świętego Kaliksta. Starożytne miejsce śmierci przywrócone życiu.
Lub temu, co w tych czasach nazywamy życiem…
W pomieszczeniu, w którym kazano mi czekać, unosiła się gryząca woń…