Читать книгу Korzenie niebios - Туллио Аволедо - Страница 8

Rozdział 1: Ludzie i szczury

Оглавление

W pomieszczeniu, w którym kazano mi czekać, unosi się gryząca woń kurzu…

Kurzu i gęstego dymu świec: oświetlające tysiącsiedmiusetletnie freski świece kiedyś zrobiono by z czystego pszczelego wosku. Teraz robimy je z czego się da, z tego, co jest pod ręką. Parafina, stearyna. Tłuszcz – zwierzęcy, ale nie tylko. W naszym nowym świecie nie wyrzuca się niczego. Ani ciał, ani pomysłów.

Odkrywamy na nowo przeszłość. Techniki sprzed lat. Jak odlać świeczkę, zbudować kuszę, zedrzeć skórę ze szczura i ją wyprawić.

Jakbyśmy podróżowali w czasie, wstecz. A z drugiej strony, świat sprzed Wielkiej Zagłady też odkrywał jedynie na nowo wynalazki z przeszłości. Już wtedy byliśmy karłami na ramionach gigantów. Pasożytami na przeszłości.

Echa gregoriańskiego śpiewu dochodzą chwilami aż tutaj, dźwięczne i czyste, pomimo wielu krętych korytarzy.

Kamienna ławka jest niewygodna. Dwaj gwardziści stojący przy drzwiach wyglądają na zmęczonych. Udaje im się zachować postawę, ale spojrzenia zdradzają oczywistą nudę. Nazywa się ich nadal Gwardią Szwajcarską, chociaż nie przypominają już w niczym żołnierzy w operetkowych mundurach sprzed lat. Żadnych halabard, tylko praktyczny pistolet w odpiętej kaburze. Skończyły się czasy jaskrawych mundurów, które, wedle fałszywej zapewne legendy, miał projektować sam Michał Anioł. Jedyną pozostałością są kolory Medyceuszy – niebieski, czerwony i żółty – na trzech wstążeczkach kieszonki polowego munduru. Nad wstążkami naszyty jest herb z szarej tkaniny, przedstawiający skrzyżowane klucze świętego Piotra pod baldachimem: symbol sediswakancji. Rzym bez papieża.

Mijają prawie dwie godziny, nim w końcu otwierają się drzwi do biura kardynała kamerlinga i strażnik pozwala mi wejść.

Kardynał Ferdinando Albani jest niskim, pucołowatym mężczyzną, o miękkich palcach, pulchnych jak serdelki. W tych czasach gruby mężczyzna to rzadkość.

Ściskam jego dłoń chyba zbyt długo, bo cofa ją dość gwałtownie.

Odchrząkuje.

– Zapraszam, ojcze Daniels. Proszę wybaczyć, że nie mogłem przyjąć ojca wcześniej, ale musiałem się zająć pewną nieoczekiwaną sprawą.

Biurko, za którym kardynał zaraz zasiądzie, to ciężki stary mebel. Zastanawiam się, ile wysiłku trzeba było, żeby je tu znieść. Ile straconych istnień. Wielka biblioteka za biurkiem wygląda na równie starą. Stoją w niej cenne dzieła oprawne w skórę. Za grawerowanymi szybami będzie tego przynajmniej z dwieście tomów. Przypuszczalnie największy księgozbiór ocalały z Wielkiej Zagłady.

Nigdy wcześniej tu nie byłem. Kardynał uśmiecha się, widząc, jak przyglądam się wysokiemu sklepieniu i zdobiącym je freskom.

– Interesuje ojca sztuka?

– Hm… Nie zwracam już na nią za bardzo uwagi.

Albani patrzy na jakiś wizerunek w małej niszy na ścianie. Jezus trzymający Ewangelię:

– Chrystus Pantokrator – objaśnia z przesadną dumą, bo freskowi daleko do arcydzieła.

Później wskazuje na obraz wiszący obok.

– Święty Urban, papież i męczennik.

Wstaje z fotela, który skrzypi w proteście.

Podchodzi do ściany po lewej stronie biurka.

– Zanim powstało moje biuro, była tu krypta Świętej Cecylii. Z jej sarkofagiem. Proszę spojrzeć, pokażę ojcu.

Odsuwa powoli zasłonę z czerwonego atłasu, za którą widnieje nisza w murze. W migoczącym świetle kandelabrów ukazuje się marmurowy posąg leżącej młodej kobiety z głową zwróconą ku ścianie.

Głos Albaniego przybiera śpiewny ton.

– Święta Cecylia – szepcze. – Wielki rzeźbiarz Maderno przedstawił ją w pozycji, w jakiej została znaleziona i jak wyglądała podczas identyfikacji w 1599 roku. Widzi ojciec palce? Trzy wyprostowane palce ręki prawej i jeden lewej. Wedle tradycji, w chwili śmierci święta chciała zamanifestować swoją wiarę w Boga w Trójcy Jedynego. W tej niszy stał jej sarkofag do 821 roku.

Kardynał zaciąga zasłonę z głębokim westchnieniem.

– To jest, niestety, tylko kopia. Oryginał…

Gestem ręki wskazuje górę, jego ciałem wstrząsa dreszcz.

„Stracony na zawsze”, takie jest znaczenie tego gestu.

„Jak wszystko tam, na górze”.

Wraca za biurko i siada.

– Napije się ojciec czegoś?

Potrząsam głową.

– Nie, dziękuję.

– Sądzę, że mamy jeszcze parę saszetek herbaty. Naprawdę nie zechce ojciec filiżanki?

– Lepiej nie. Dużo czasu zabrało mi zapominanie smaku herbaty i kawy. Lepiej nie budzić tęsknot.

– A więc woda – konkluduje prałat z uśmiechem.

Klaszcze dwa razy w dłonie. Zza kotary w głębi pomieszczenia wychodzi stary sługa ubrany w żakiet tak zużyty, że wygląda, jakby go wydobyto z wraku Titanica.

– Anselmo, byłbyś łaskaw podać zimną wodę ojcu Danielsowi? I herbatę dla mnie, dziękuję.

Starzec kłania się i wychodzi.

– Anselmo był w służbie u papieża – mówi półgłosem kardynał. – To jemu zawdzięczamy relację z ostatnich godzin życia naszego nieodżałowanego biskupa Rzymu. To cud, prawdziwy cud, że sam przeżył.

Tu, w podziemiach, wszyscy znamy szczegóły śmierci papieża Benedykta z tego, co nam opowiedziano. Ostatnia homilia wygłoszona z balkonu Bazyliki przed placem Świętego Piotra, na którym zgromadziło się ponad dwieście tysięcy ludzi, podczas gdy poza kolumnadą tłoczyło się ich pięć razy więcej, modlących się na kolanach, zdezorientowanych. Papież zawierzył Rzym i cały świat opiece boskiej, błagając o przebaczenie. Jego ostatnie słowa zostały zagłuszone przez syreny alarmowe, których w Rzymie nie słyszano od końca drugiej wojny światowej.

Bomba spadła kilka minut później, pięć kilometrów na północny wschód od placu, a fala uderzeniowa natarła z siłą tsunami, zmiatając kopułę Bazyliki z kolumnadą Berniniego i obracając w popiół tłum zgromadzony na modlitwie.

Tak przynajmniej mówią.

Tak to nam opowiedzieli.

Nie było tam nikogo z nas. Dowiedzieliśmy się od innych, którzy z kolei dowiedzieli się od kogoś, kto może, może, był tam sam tego dnia.

– Anselmo mówi, że poczuł się jak zdrajca, odwracając się plecami, żeby dobiec do najbliższej stacji metra. Ale jego świadectwo jest tak cenne, że to zapewne sam Bóg natchnął go tamtego dnia.

Kardynał milknie, kiedy stary powraca z filiżanką i szklanką na plastikowej tacy. Dopiero kiedy podchodzi bliżej, w świetle świecy stojącej na biurku dostrzegam długie blizny na twarzy, plamy od oparzeń na szyi.

– Dziękuję ci, Anselmo. Posłodzona? Dwie kostki? Dziękuję.

Patrzy na dymiącą filiżankę. Z zamkniętymi oczami wdycha aromat herbaty, uśmiechając się z rozkoszą. Po chwili otwiera oczy i kręci głową z miną winowajcy.

– Wiem, nie powinienem. To ostatnie saszetki, a później już nie będzie żadnej herbaty. To i tak niewiarygodne, że przetrwały tak długo. Jak to się nam udało, Anselmo?

– Trzymamy je w zamrażarce, Eminencjo.

– A, właśnie, w zamrażarce. Dziękuję ci, mój drogi. Możesz już iść.

Po wyjściu służącego kardynał wraca do swojej opowieści.

– Od tamtego dnia jesteśmy sierotami, bez ojca. Benedykt był ostatnim papieżem. Konstytucja apostolska Universi Dominici Gregis reguluje w szczegółach wszystkie procedury, według których należy postępować po śmierci papieża. Ale z pewnością nie można było przewidzieć takiej sytuacji. Według procedur powinienem był stwierdzić śmierć najwyższego kapłana, uderzając srebrnym młoteczkiem w jego czoło i przyzywając trzykrotnie jego imienia w obecności Mistrza Papieskich Ceremonii Liturgicznych, Sekretarza i Kanclerza Kamery Apostolskiej. Ale papież Benedykt jest już tylko prochem na wietrze. Czy miałem stąd wyjść i uderzyć srebrnym młotkiem w niebo nad Rzymem? Musiałbym go jeszcze mieć…

Albani potrząsa głową.

– Sam celebrowałem dziewięciodniowe uroczystości żałobne po śmierci papieża. Pogrzebałem w tych katakumbach garść popiołu zebranego na przedmieściach.

Schyliłem głowę. Ja też uczyniłem coś takiego przed schronieniem się tutaj. Nikt z nas nie wie, co się stało z jego rodziną, przyjaciółmi. Moi rodzice i siostra byli w Bostonie, brat w Seattle. Podejrzewam, że oba te miasta znalazły się wśród najważniejszych celów. Zanim zszedłem tu, na dół, zebrałem garść popiołu i wsypałem do skórzanego woreczka. Noszę go ciągle przy sobie. Nie wiem, czyje lub czego są to popioły: mężczyzny, kobiety czy psa. A może drzewa. W każdym razie czegoś, co kiedyś było żywe, a teraz już nie jest. Kiedy rzeczywistość skrywa się przed nami, kiedy rzeczywistości nie można się przyjrzeć, pozostaje nam zadowolić się symbolami.

Kardynał pije swoją herbatę.

Ja podnoszę do ust szklankę. Delektuję się wodą.

Kiedyś wychyliłbym ją niedbale jednym haustem. Ale teraz stała się cenna, taki dar, który należy sączyć kropelka po kropelce.

Albani odstawia powoli filiżankę na podstawek, bez najmniejszego odgłosu.

Wszyscy, tu na dole, poznaliśmy wartość ciszy. Jest często jedynym sposobem na przeżycie.

– Jak ojciec dobrze wie, z końcem żałoby, jako kardynał kamerling, powinienem był wezwać kardynałów elektorów i zwołać konklawe, żeby wybrać nowego papieża… Jednak był pewien problem, i nadal jest. Jestem jedynym kardynałem. Nie ma innych. To znaczy, ktoś teoretycznie mógł przeżyć, gdzieś w innej części świata. Tyle że praktycznie jest tak, jakby go nie było. Sam nie mogę otworzyć konklawe. I tak od ponad dwudziestu lat pontyfikalny tron pozostaje pusty. Nie mamy papieża. Ale dwa miesiące temu…

Kardynał robi długą przerwę. Potem łączy palce obu rąk tak, że tworzą trójkąt.

Zdaje się ważyć każde słowo, zanim je wypowie.

– Dwa miesiące temu oddział rozpoznania przeszukujący okolice Ankony, gdzie mamy stały przyczółek, uratował pewnego handlarza. Jedyną osobę ocalałą z konwoju, który wyruszył z Rawenny. Konwój złożony z pięciu wozów wpadł w pułapkę na kilka kilometrów przed posterunkiem i został doszczętnie rozbity. Handlarz zdołał się uratować, chroniąc się w jakimś budynku, starym nabrzeżnym bunkrze, którego stalowe drzwi pozostały miłosiernie otwarte. Mówię miłosiernie, bo widzę boską rękę w ocaleniu tego człowieka.

Tu, na dole, nie wzywamy często imienia Boga, chyba że podczas obrzędów i modlitw. Tak jakbyśmy podzielili naszą wiarę na strefy: nie zaprzestaliśmy Go wzywać, ale w życiu codziennym wolimy o Nim nie myśleć.

Kardynał wypija herbatę do końca. Ja trzymam w dłoniach szklankę, rozkoszując się chłodem wody poprzez szkło.

– Kiedy gwardziści go odnaleźli, biedak był bliski śmierci ze strachu i głodu. Przez trzy noce musiał słuchać hałasów i nieludzkich głosów stworzeń krążących wokół bunkra. Pierwszej nocy bestie, których handlarz nie potrafił opisać, urządziły sobie bankiet z resztek konwoju. Drugiej nocy próbowały sforsować drzwi bunkra. Trzeciej wydawało się, że dały za wygraną, ale kiedy próbował wyjść, przyczajona bestia niemal zdołała go schwytać. Kiedy gwardziści go odnaleźli, był odwodniony i oszalały z przerażenia.

Wyobrażam sobie. Każdy z nas nasłuchał się opowieści o stworzeniach grasujących po nocy. Jakbyśmy je widzieli na własne oczy. Są w naszych sennych koszmarach od lat.

– Zanim umarł, opowiedział strażnikom niewiarygodną historię. Mówił, że na północ od Rawenny znajduje się miasto zamieszkałe przez duchy.

– To bardzo rozpowszechnione legendy. Mówią, że również w Rzymie…

– Bardzo proszę, ojcze Johnie, proszę mi nie przerywać.

– Przepraszam. Nie miałem zamiaru…

– Nie o duchy tu chodzi. Handlarz powiedział jeszcze coś, na co strażnicy w pierwszej chwili nie zwrócili uwagi. Powiedział, że choć nigdy tam nie był, mieszkańcy pewnej wsi pod Rawenną, ci sami, którzy opowiedzieli mu o duchach, twierdzili, że te zjawy więżą w podziemiach wysokiego dygnitarza kościelnego.

Albani robi długą, obliczoną na efekt przerwę. I kończy:

– Chodzi o kardynała patriarchę. A tym miastem jest Wenecja.

Wenecja…

Nie widziałem nigdy Wenecji.

Choć spędziłem we Włoszech prawie połowę życia, była to połowa bardzo nieodpowiednia na podróże. Słowo „turystyka” dołączyło do grupy słów tak fantastycznych jak „hipogryf” czy „jednorożec”. Słowo Wenecja ma dla mnie takie samo znaczenie jak Atlantyda. Mityczne miasta utraconej przeszłości.

Przybyłem do Rzymu z Bostonu w wieku dwudziestu trzech lat. Byłem jeszcze studentem St. John’s Seminary, a moja nauka miała tu potrwać rok. Ale wojna wybuchła już sześć miesięcy później. A po wojnie do Bostonu zrobiło się równie daleko, jak na Księżyc. Tu przyjąłem święcenia kapłańskie, dwa lata po Wielkiej Zagładzie. Bardzo szybka ceremonia, w niczym nieprzypominająca tego, co sobie wyobrażałem.

Z całych Włoch zobaczyłem bardzo niewiele: kilka plaż na wybrzeżu Lacjum, Neapol, Pompeje… Teraz cały świat to jedne wielkie Pompeje. Popiół i ciemność. Mówią, że chmura pyłu wyrzucona z Wezuwiusza przysłoniła słońce i wywołała sztuczną noc. Tak jest z całą planetą, którą przykrył całun ciemnych chmur. Ziemia – a przynajmniej to, co możemy dojrzeć – spowita jest wiecznym zmierzchem. Pięknie byłoby pomyśleć, że daleko stąd nadal istnieje błękitne niebo, trawa, kipiące życiem morze. Ale to tylko marzenie. Naukowcy dawno już to wszystko przewidzieli. Nazwali to nuklearną zimą. Były o tym i powieści, i filmy. Ale żyć w tej rzeczywistości – to zupełnie co innego.

Potrząsam głową.

– Nasłuchaliśmy się już tylu plotek…

– To nie jest plotka. Opowieść handlarza była bardzo szczegółowa.

– To opowieść bazująca na opowiadaniach innych ludzi. Rawenna jest daleko od Wenecji.

– Ale wieści szybko się rozchodzą. My, Włosi, zawsze byliśmy narodem plotkarzy.

Uśmiecham się mimowolnie.

– Nawet gdyby przyjąć, że ten tajemniczy patriarcha istnieje, czy zechce mi Eminencja wyjawić, dlaczego zostałem wezwany?

– Od razu do sedna. Dobrze, bardzo dobrze. Wezwałem ojca jako jedynego żyjącego członka Kongregacji Nauki Wiary.

To prawda. Jak i to, że stara nazwa Kongregacji Nauki Wiary to Święta Inkwizycja.

Jako Amerykanin wychowywany od małego w duchu wolności myśli i słowa, z dużym trudem widzę siebie w roli inkwizytora.

– Nigdy nie wykonywałem obowiązków wynikających z tej funkcji. Tu, na dole, jest raczej posucha na herezje.

Kardynał Albani nie należy do osób, które akceptują odmowę.

– Niezależnie od wszystkiego, wziął ojciec na siebie to zobowiązanie.

– To była czysta formalność.

– Aż do dzisiaj.

Hierarcha milknie, pozwalając płynąć czasowi.

Patrzę na krzyż wiszący za jego plecami. To stary krzyż, bizantyjski. Oczy Chrystusa są nieskończenie smutne.

W końcu kardynał przerywa milczenie. Mówi półgłosem, ważąc każde słowo.

– Nasze zasoby są ograniczone. Gdyby dowiedziano się, że wykorzystuję je do sprawdzenia zwykłych plotek, zostałbym żywcem pożarty. Moja pozycja nie jest stabilna. Proszę posłuchać, co powiem, a potem natychmiast o tym zapomnieć: moja władza jest pochodną władzy Rady Miejskiej. Autorytet Kościoła został wystawiony na szwank przez… przez Wielką Zagładę. Jesteśmy coraz bardziej zależni od władzy świeckiej. To oni zapewniają ludności żywność i wodę. Jedynym naszym mocnym punktem jest Gwardia Szwajcarska. Nie daj Boże, żeby zabrakło jej wiary w Kościół. To byłby nasz koniec.

Wychyla się ku mnie nad biurkiem i jeszcze bardziej ścisza głos. Jego oddech pachnie miętą.

– Mam zamiar przydzielić ojcu grupę siedmiu gwardzistów. To jedna piąta całych sił zbrojnych Watykanu. Robiąc to, podejmuję straszne ryzyko. To powinno uzmysłowić ojcu wagę tej misji. Oficjalnie uzasadnię ją koniecznością wykorzenienia niebezpiecznej herezji. Tylko ja i ojciec będziemy znali prawdziwy cel misji. Rozumiemy się, ojcze Johnie? Tylko ja i ojciec.

– Nie, nie rozumiem.

– Czego?

– Dlaczego Rada miałaby przypisywać większą wagę zagrożeniom płynącym z jakiejś herezji niż poszukiwaniu kardynała ocalałego z katastrofy?

Albani uśmiecha się jak dziecko.

– Mówi ojciec o uzasadnieniu oficjalnym. Ja natomiast, tak prywatnie, szepnę do ucha kilku członkom Rady, że jednym z celów naszej misji jest odzyskanie ważnych relikwii przechowywanych w skarbcu bazyliki Świętego Marka. Oczywiście, wraz ze świętymi relikwiami, zostałyby odzyskane także relikwiarze. A to oznacza setki kilogramów złota i klejnotów.

– Które w obecnych okolicznościach nie są nam do niczego przydatne. I które trudno będzie tu przewieźć.

Kardynał wzrusza ramionami.

– Człowiek jest dziwnym stworzeniem, ojcze Johnie. Pobudki naszego działania nie zawsze są racjonalne. Blask złota wciąż fascynuje, szczególnie młodszych spośród nas. A co do logistyki… Cóż, pomyślimy o tym później.

– Jest jeszcze inny aspekt, Eminencjo, którego nie należy lekceważyć. Ośmiu ludzi na taką misję? Ile mil jest stąd do Wenecji?

Nawet po dwudziestu latach system metryczny nie przyjął się w mojej głowie. Zresztą teraz, w naszym nowym świecie, odległości mierzy się już na kroki, a nie na mile czy kilometry…

– Pięćset kilometrów. Plus minus. Zależy od stanu dróg. Kapitan Durand uważa, że można je pokonać w piętnaście nocy. Chyba że zajdą jakieś nieprzewidziane okoliczności.

– Kim jest kapitan Durand?

– Dowódcą drużyny gwardzistów, którą ojcu przydzielimy. Spotkacie się niebawem. To człowiek o bardzo dużym doświadczeniu.

– Ale mimo wszystko, piętnaście nocy na wolnym powietrzu…

– Wiem. To dużo. Ale pokładam nadzieję w Bogu i w sprawności specjalnie dobranych ludzi. A więc? Jaka jest ojca odpowiedź? Pojedzie ojciec do Wenecji?

– Jakże mógłbym odmówić? Eminencja jest moim przełożonym.

– To trudne czasy. Wierność i dyscyplina czasem nie wystarczają.

Wzruszam ramionami.

– Dla mnie są wystarczające.

Z pulchnych ust Albaniego wydobywa się westchnienie ulgi.

– Chciałbym coś ojcu pokazać przed wyjazdem.

I nie czeka na odpowiedź. Wstaje zza biurka, dając mi znak, żeby iść za nim.

Odsuwa kolejną zasłonę wiszącą od sufitu do samej podłogi i rusza przede mną ciemnym, wąskim korytarzem.

Sala, do której wchodzimy, jest jeszcze większa od kardynalskiego biura. Trzy sześcioramienne kandelabry oświetlają ją aż po sam sufit, który podparty jest dwiema pięknymi marmurowymi kolumnami. Byłem już kiedyś w tym pomieszczeniu, w czasie tak odległym, że wydaje się, jakby to było w zupełnie innym życiu.

– To krypta papieży – szepcze Albani, pokazując mi szerokim gestem nisze na sarkofagi i wnęki w ścianach. – Tu pochowanych jest dziewięciu papieży z trzeciego wieku. Prawie wszyscy byli męczennikami.

Wskazuje na imiona wyryte na kamieniach nagrobnych.

– Poncjan, Anteros, Fabian, Lucjusz I, Sykstus II, Eutychian… Są tu też Stefan I, Dionizy i Feliks I, choć ich płyt nagrobnych nigdy nie odnaleziono. Ale są tutaj, pochowani w tych murach. Kiedyś tę kryptę nazywano małym Watykanem. Zastanawiam się, czy podczas Wielkiej Zagłady nie przyciągnęły nas tutaj właśnie te relikwie, jak światła latarni. To najświętsze miejsce, jakie nam zostało.

Ja też się często zastanawiałem nad tym, co kazało mi szukać schronienia właśnie tutaj, w katakumbach Świętego Kaliksta. Zwiedzałem je przed katastrofą, i zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Przyszedłem zimą, kiedy prawie nie było turystów, kiedy w tych olbrzymich, a jednocześnie klaustrofobicznych podziemnych przestrzeniach królowała cisza: niemal dwadzieścia kilometrów tuneli i komór, w niektórych miejscach rozmieszczonych na czterech kondygnacjach. Przewodnik powiedział, że pogrzebano tu pół miliona chrześcijan. Naga liczba, która mnie oszołomiła. To oszołomienie nie mija do dziś, a na myśl, że to miejsce, ten ogromny cmentarz stał się ostatecznym schronieniem dla życia, wręcz zapiera mi dech.

– Zechce się ojciec ze mną pomodlić? – pyta kardynał i, nie czekając na odpowiedź, klęka na gołej posadzce. Po chwili wahania robię to samo.

Albani opuszcza głowę na złożone dłonie.

– O Panie, który w swej niezmierzonej mądrości kazałeś złożyć na nasze ramiona ciężkie brzemię w Dzień Wielkiej Zagłady, spraw, by nie przygniótł nas ten ciężar i byśmy zdołali go dźwigać do samego końca. Opiekuj się naszym bratem Johnem i ludźmi, którzy towarzyszyć mu będą w jego świętej misji. Bądź dla nich przewodnikiem i światłem w ciemnościach, które przyjdzie im pokonać. Natchnij swoją siłą ich nogi i ręce. A duch Twój niech wzmocni ich serca, aby nic nie mogło ich powstrzymać. Chroń ich od demona południowego i od potworności nocy. I sprowadź do nas z powrotem całych i zdrowych.

Amen wypowiadam, czyniąc znak krzyża.

– Proszę mi pomóc wstać – uśmiecha się kardynał.

Podtrzymuję go za łokieć, pomagając dźwignąć z ziemi niebagatelną masę jego ciała.

– Widzi ojciec? Z trudem sam się podnoszę. A co tu mówić o dźwiganiu na ramionach ciężaru całego Kościoła. Potrzebuję pomocy kogoś silniejszego i młodszego ode mnie.

Mógłbym przypomnieć mu, że Kościół katolicki nie jest już tym, czym był kiedyś. Nie jest już bytem uniwersalnym. A może jest? W gruncie rzeczy nasze uniwersum ogranicza się już tylko do tego, co widzimy, do odległości, którą możemy pokonać pieszo. Kościół katolicki skurczył się do rozmiarów tych podziemi.

Albani, jakby czytał w moich myślach, kładzie mi dłoń na ramieniu, patrząc mi prosto w oczy:

– Proszę nie dać się zwieść pozorom. Proszę nie myśleć, że Kościół to jest… to. Że wszystko jest zamknięte tutaj. Słowo „katolicki” w grece znaczy „uniwersalny”, jak ojciec dobrze wie. To nasza misja. Sama treść naszej egzystencji: nieść słowo Chrystusa w każdy zakątek globu.

Mógłbym mu odpowiedzieć, że powrót tutaj, na cmentarz z czasów, kiedy Kościół był prześladowany, a jego wierni rzucani na żer lwom, jest dużym krokiem wstecz. Jak w tej starej grze planszowej, kiedy niefartowny rzut kostkami kazał się cofać na początkowe pole. Ale moje usta milczą.

– W ciągu ostatnich pięciu lat stworzyliśmy solidną podstawę wewnątrz tych murów. A w ostatnim dwuleciu udało nam się rozwinąć sieć przyczółków aż po Ankonę na północy. Miasto, choć wymarłe, jest ciągle nienaruszone i okazało się prawdziwą kopalnią różnych zasobów. Poza tym mogliśmy stamtąd nawiązać kontakty z innymi ocalałymi społecznościami. Póki co wydaje się, że najlepiej rozwija się społeczność, która zasiedliła Rawennę. Samo miasto też chyba poniosło niewielkie szkody podczas Wielkiej Zagłady i później. To ciekawe…

– Co takiego?

– Fakt, że u schyłku cesarstwa rzymskiego Rawenna też stała się bastionem cywilizacji, jednym z ostatnich. Kiedy Rzym upadł, Rawenna została stolicą.

Wracamy do jego gabinetu. Do komory, która kiedyś była grobem świętej. To ironia losu, choć może powinienem powiedzieć, że to absurd: gdyby ciało Cecylii pozostało tutaj, nadal byłoby nienaruszone. Dziś bazylika Świętej Cecylii na Zatybrzu, do której przeniesiono ciało na początku IX wieku, jest jedynie zwaliskiem ruin, a z relikwii świętej został już tylko popiół.

– Proszę usiąść – zaprasza Albani.

Kiedy już siedzimy, otwiera szufladę biurka i wyciąga skórzane etui wielkości mniej więcej dawnych portfeli.

– Tu są listy uwierzytelniające i zlecenia dotyczące całej wyprawy, które nadają ojcu uprawnienia do wykorzystania wszystkich i wszystkiego, co okaże się przydatne na terytoriach kontrolowanych przez Kościół. Jest też list prezentacyjny dla Kościoła w Rawennie. Biskup Giuliano zapewni ojcu i eskorcie wszystko, co niezbędne, aby podjąć ostatni etap wyprawy. À propos eskorty – myślę, że już czas poznać towarzyszy podróży.

Korzenie niebios

Подняться наверх