Читать книгу Romeo i Julia - Уильям Шекспир, William Szekspir, the Simon Studio - Страница 2

AKT PIERWSZY
SCENA I

Оглавление

Plac publiczny

(Wchodzą: Samson i Grzegorz, uzbrojeni w tarcze i miecze)

Samson. Dalipan, Grzegorzu, nie będziem darli pierza.


Grzegorz. Ma się rozumieć, bobyśmy byli zdziercami.


Samson. Ale będziemy darli koty, jak z nami zadrą.


Grzegorz. Kto zechce zadrzeć z nami, będzie musiał zadrżeć.


Samson. Mam zwyczaj drapać zaraz, jak mię kto rozrucha.


Grzegorz. Tak, ale nie zaraz zwykłeś się dać rozruchać.


Samson. Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą

bardzo łatwo.


Grzegorz. Rozruchać się tyle znaczy, co ruszyć się z miejsca;

być walecznym, jest to stać nieporuszenie: pojmuję

więc, że skutkiem rozruchania się twego będzie -

drapnięcie.


Samson. Te psy z domu Montekich rozruchać mię mogą

tylko do stania na miejscu. Będę jak mur dla każdego

mężczyzny i dla każdej kobiety z tego domu.


Grzegorz. To właśnie pokazuje twoją słabą stronę: mur

dla nikogo niestraszny i tylko słabi go się trzymają.


Samson. Prawda, dlatego to kobiety, jako najsłabsze, tulą

się zawsze do muru. Ja też odtrącę od muru ludzi

Montekich, a kobiety Montekich przyprę do muru.


Grzegorz. Spór jest tylko między naszymi panami i między

nami, ich ludźmi.


Samson. Mniejsza mi o to: będę nieubłagany. Pobiwszy

ludzi, wywrę wściekłość na kobiety: rzeź między nimi

sprawię.


Grzegorz. Rzeź kobiet chcesz przedsiębrać?


Samson. Nieinaczej: wtłoczę miecz w każdą po kolei.

Wiadomo, że się do lwów liczę.


Grzegorz. Tem lepiej, że się liczysz do zwierząt; bo gdybyś

się liczył do ryb, to byłbyś pewnie sztokfiszem.

Weźno się za instrument, bo oto nadchodzi dwóch

domowników Montekiego.


(Wchodzą: Abraham i Baltazar)

Samson. Mój giwer już dobyty: zaczep ich, ja stanę z tyłu.


Grzegorz. Gwoli drapania?


Samson. Nie bój się.


Grzegorz. Jabym się miał bać z twojej przyczyny?


Samson. Miejmy prawo za sobą, niech oni zaczną.


Grzegorz. Marsa im nastawię, przechodząc; niech go sobie,

jak chcą, tłómaczą.


Samson. Nie jak chcą, ale jak śmią. Ja im gębę wykrzywię;

hańba im, jeśli to ścierpią.


Abraham. Skrzywiłeś się na nas, mości panie?


Samson. Nieinaczej, skrzywiłem się.


Abraham. Czy na nas się skrzywiłeś, mości panie?


Samson (do Grzegorza). Będziemyż mieli prawo za sobą,

jak powiem: tak jest?


Grzegorz. Nie.


Samson (do Abrahama). Nie, mości panie; nie skrzywiłem

się na was, tyłko skrzywiłem się tak sobie.


Grzegorz (do Abrahama). Zaczepki waść szukasz?


Abraham. Zaczepki? nie.


Samson. Jeżeli jej szukasz, to jestem na waścine usługi.

Mój pan tak dobry, jak i wasz.


Abraham. Nie lepszy.


Samson. Niech i tak będzie.


(Benwolio ukazuje się w głębi)

Grzegorz (na stronie do Samsona). Powiedz: lepszy. Oto

nadchodzi jeden z krewnych mego pana.


Samson. Nieinaczej; powiedz: lepszy.


Abraham. Kłamiesz.


Samson. Dobądźcie mieczów, jeśli macie serca. Grzegorzu,

pamiętaj o swoim pchnięciu. (Biją się).


Benwolio. Odstąpcie, głupcy; schowajcie miecze do pochew!

Sami nie wiecie, co robicie.


(Rozdziela ich swoim mieczem)

(Wchodzi Tybalt)

Tybalt. Cóż to? krzyżujesz oręż z parobkami?

Do mnie, Benwolio! pilnuj swego życia.


Benwolio. Przywracam tylko pokój. Włóż miecz nazad

Albo wraz ze mną rozdziel nim tych ludzi.


Tybalt. Z gołym orężem pokój? Nienawidzę

Tego wyrazu, tak jak nienawidzę

Szatana, wszystkich Montekich i ciebie.

Broń się, nikczemny tchórzu.


(Walczą)

(Nadchodzi kilku przyjaciół obu partyi i mieszają się do

zwady; wkrótce potem wchodzą mieszczanie z pałkami).

Pierwszy obywatel. Hola! berdyszów! pałek! Dalej po nich!

Precz z Montekimi, precz z Kapuletami!


(Wchodzą: Kapulet i pani Kapulet)

Kapulet. Co to za hałas? Podajcie mi długi

Mój miecz! hej!


Pani Kapulet. Raczej kulę: co ci z miecza?


Kapulet. Miecz, mówię! Stary Monteki nadchodzi

I szydnie swoją klingą mi urąga.


(Wchodzą: Monteki i pani Monteki)

Monteki. Ha! nędzny Kapulecie! (Do żony). Puść mię, pani.


Pani Monteki. Nie puszczę cię na krok, gdy wróg przed tobą.


(Wchodzi Książę z orszakiem)

Książę. Zapamiętali, niesforni poddani,

Bezcześciciele bratniej stali! Cóż to,

Czy nie słyszycie? Ludzie czy zwierzęta,

Co wściekłych swoich gniewów żar gasicie

W własnych żył swoich źródle purpurowym:

Pod karą tortur, wypuśćcie natychmiast

Z zawziętych dłoni tę broń buntowniczą

I posłuchajcie tego, co niniejszym

Wasz rozjątrzony książę postanawia.

Domowe starcia, z marnych słów zrodzone

Przez was, Monteki oraz Kapulecie,

Trzykroć już spokój miasta zakłóciły,

Tak, że poważni wiekiem i zasługą

Obywatele werońscy musieli

Porzucić swoje wygodne przybory,

I w stare dłonie stare ująć miecze,

By zardzewiałym ostrzem zardzewiałe

Niechęci wasze przecinać. Jeżeli

Wzniecicie jeszcze kiedyś waśń podobną,

Zamęt pokoju opłacicie życiem.

A teraz wszyscy ustąpcie niezwłocznie.

Ty, Kapulecie, pójdziesz ze mną razem;

Ty zaś, Monteki, przyjdziesz po południu

Na ratusz, gdzie ci dokładnie w tym względzie

Dalsza ma wola oznajmiona będzie.

Jeszcze raz, wzywam wszystkich tu obecnych

Pod karą śmierci, aby się rozeszli.


(Książę z orszakiem wychodzi; podobnież Kapulet, pani Kapulet,

Tybalt, obywatele i słudzy)

Monteki. Kto wszczął tę nową zwadę? Mów, synowcze,

Byłżeś tu wtedy, gdy się to zaczęło?


Benwolio. Nieprzyjaciela naszego pachołcy

I wasi już się bili, kiedym nadszedł;

Dobyłem broni, aby ich rozdzielić:

Wtem wpadł szalony Tybalt z gołym mieczem,

I harde zionąc mi w uszy wyzwanie,

Jął się wywijać nim i siec powietrze,

Które świszczało tylko, szydząc z marnych

Jego zamachów. Gdyśmy tak ze sobą

Cięcia i pchnięcia zamieniali, zbiegł się

Większy tłum ludzi, z obu stron walczono,

Aż książę nadszedł i rozdzielił wszystkich.


Pani Monteki. Lecz gdzież Romeo? Widziałżeś go dzisiaj?

Jakże się cieszę, że nie był w tem starciu.


Benwolio. Godziną pierwej, nim wspaniałe słońce

W złotych się oknach wschodu ukazało,

Troski wygnały mię z dala od domu

W sykomorowy ów gaj, co się ciągnie

Ku południowi od naszego miasta.

Tam, już tak rano, syn wasz się przechadzał.

Ledwiem go ujrzał, pobiegłem ku niemu;

Lecz on, spostrzegłszy mię, skręcił natychmiast,

I w najciemniejszej ukrył się gęstwinie.

Pociąg ten jego do odosobnienia

Mierząc mym własnym, (serce nasze bowiem

Jest najczynniejsze, kiedyśmy samotni)

Nie przeszkadzałem mu w jego dumaniach

I w inną stronę się udałem, chętnie

Stroniąc od tego, co rad mnie unikał.


Monteki. Nieraz o świcie już go tam widziano

Łzami poranną mnożącego rosę,

A chmury swego oblicza chmurami.

Aliści, ledwo na najdalszym wschodzie

Wesołe słońce z przed łoża Aurory

Zaczęło ściągać cienistą kotarę,

On, uciekając od widoku światła,

Co tchu zamykał się w swoim pokoju,

Zasłaniał okna przed jasnym dnia blaskiem

I sztuczną sobie ciemnicę utwarzał.

W czarne bezdroże dusza jego zajdzie,

Jeśli się na to lekarstwo nie znajdzie.


Benwolio. Szanowny stryju, znaszże powód tego?


Monteki. Nie znam i z niego wydobyć nie mogę.


Benwolio. Wybadywałżeś go jakim sposobem?


Monteki. Wybadywałem i sam, i przez drugich:

Lecz on, jedyny powiernik swych smutków,

Tak im jest wierny, tak zamknięty w sobie,

Od otwartości wszelkiej tak daleki,

Jak pączek kwiatu, co go robak gryzie,

Nim światu wonny swój kielich roztoczył

I pełność swoją rozwinął przed słońcem.

Gdybyśmy mogli dojść tych trosk zarodka,

Nie zbrakłoby nam zaradczego środka.


(Romeo ukazuje się w głębi)

Benwolio. Oto nadchodzi. Odstąpcie na stronę:

Wyrwę mu z piersi cierpienia tajone.


Monteki. Obyś w tej sprawie, co nam serce rani,

Mógł być szczęśliwszym od nas! Pójdźmy, pani.


(Wychodzą: Monteki i pani Monteki)

Benwolio. Dzień dobry, bracie.


Romeo. Jeszczeż nie południe?


Benwolio. Dziewiąta biła dopiero.


Romeo. Jak nudnie

Wloką się chwile! Moiż-to rodzice

Tak spiesznie w tamtą zboczyli ulicę?


Benwolio. Tak jest. Lecz cóż tak chwile twoje dłuży?


Romeo. Nieposiadanie tego, co je skraca.


Benwolio. Miłość więc?


Romeo. Brak jej.


Benwolio. Jakto? brak miłości?


Romeo. Brak jej tam, skądbym pragnął wzajemności.


Benwolio. Niestety! Czemuż, zdając się niebianką,

Miłość jest w gruncie tak srogą tyranką?


Romeo. Niestety! Czemuż z zasłoną na skroni,

Miłość na oślep zawsze cel swój goni!

Gdzież dziś jeść będziem? Ach! Był tu podobno

Jakiś spór? Nie mów mi o nim, wiem wszystko.

W grze tu nienawiść wielka, lecz i miłość.

O! wy sprzeczności niepojęte dziwa:

Szorstka miłości! nienawiści tkliwa!

Coś narodzone z niczego! Pieszczoto

Odpychająca! Poważna pustoto!

Szpetny chaosie wdzięków! Ciężki puchu!

Jasna mgło! Zimny żarze! Martwy ruchu!

Śnie bez snu! Taką-to w sobie zawiłość,

Taką niełączność łączy moja miłość.

Czy się nie śmiejesz?


Benwolio. Nie, płakałbym raczej.


Romeo. Nad czem, poczciwa duszo?


Benwolio. Nad uciskiem

Poczciwej duszy twojej.


Romeo. A więc strzała

Miłości nawet przez odbitkę działa?

Dość mi już ciężył mój smutek, ty jego

Brzemię powiększasz przewyżką twojego;

Współczucie twoje nad mojem cierpieniem

Nie ulgą, ale nowym jest kamieniem

Dla mego serca. Miłość, przyjacielu,

To dym, co z parą westchnień się unosi;

To żar, co w oku szczęśliwego płonie;

Morze łez, w którym nieszczęśliwy tonie.

Czemże jest więcej? Istnym amalgamem:

Żółcią trawiącą i zbawczym balsamem.

Bądź zdrów. (Chce odejść).


Benwolio. Zaczekaj! krzywdębyś mi sprawił,

Gdybyś mą przyjaźń z kwitkiem tak zostawił.


Romeo. Ach! ja nie jestem tu, nie jestem sobą;

To nie Romeo, co rozmawia z tobą.


Benwolio. Kogóż to kochasz? mów.


Romeo. Przestań mię dręczyć

Mamże wraz jęczyć i mówić?


Benwolio. Nie jęczyć,

Tylko mi klucz dać do tego problemu.

Kogóż to kochasz? powiedz!


Romeo. Każ choremu

Pisać testament: będzież to wezwanie

Dobre dla tego, co jest w tak złym stanie?

A więc kobietę kocham.


Benwolio. Celniem mierzył,

Gdym to pomyślał, nimeś mi powierzył.


Romeo. Biegle celujesz. I ta, którą kocham,

Jest piękna.


Benwolio. W piękny cel trafić najłatwiej.


Romeo. A właśnieś chybił. Niczem tu kołczany

Kupida; ona ma naturę Dyany:

Pod twardą zbroją wstydliwości swojéj

Grotów miłości wcale się nie boi;

Szydzi z nawału zaklęć oblężniczych;

Odpiera szturmy spojrzeń napastniczych;

Nawet jej złota wszechwładztwo nie zjedna.

Bogata w wdzięki, w tem jedynie biedna,

Że, kiedy umrze, do grobu z nią zstąpi

Całe bogactwo, którego tak skąpi.


Benwolio. Wiecznież chce sama zostać z swem bogactwem?


Romeo. Tak jest; i skąpstwo to jest marnotrawstwem,

Bo piękność, którą własna srogość strawia,

Całą potomność piękności pozbawia.

Zbyt ona piękna, zbyt mądra zarazem;

Zbyt mądrze piękna: stąd istnym jest głazem.

Przysięgła nigdy nie kochać, i dzięki

Temu, skazany-m wiecznie cierpieć męki.


Benwolio. Jest na to rada: przestań myśleć o niej.


Romeo. Doradźże także, jakimbym sposobem

Mógł przestać myśleć.


Benwolio. Dając oczom wolność

Rozpatrywania się w innych pięknościach.


Romeo. To byłby tylko sposób przywołania

Jej cudnych wdzięków tem żywiej na pamięć.

Maska, kryjąca lica pięknej damy,

Choć czarna, nęci nas, bo przeczuwamy

Pod nią zbiór ponęt; ten, co wzrok postradał,

Zapomniż kiedy, jaki skarb posiadał?

Pokaż mi jaki ideał dziewczęcy,

Będzież on dla mnie w istocie czem więcéj,

Jak przypomnieniem, że jest piękność inna,

Przed którą ta-by uklęknąć powinna.

Bądź zdrów: niewczesną podajesz mi radę.


Benwolio. Najpraktyczniejszą, życie w zastaw kładę.


(Wychodzą.)

Romeo i Julia

Подняться наверх