Читать книгу Daemon - Łukasz Śmigiel - Страница 5

Dom nieba

Оглавление

Looking into your eyes… yeah,

Looking into your eyes.

I’m crossing the river (Crossing the river),

To get to you.

I’m crossing the river (Crossing the river),

And this time I’ll make it through.

With your faith and your arms open wide,

I see you there on the other side.

I’m crossing the river…

Of feel and pride.

The Devlins

Ocean pachniał przyprawami. Był jak ciągnąca się po horyzont gęsta zupa o odcieniu błękitu. Elizabeth czuła się z nim całkowicie zespolona. Chwilowo nie płynęła. Obróciła się na plecy i po prostu unosiła się na wodzie. Patrzyła na wieczorne, bezchmurne niebo, które można było pomylić z oceanem. Podziwiała daleki księżyc, którego widok ją uspokajał. Delikatne ruchy wody niemal dopasowały się do rytmu bicia jej serca. W jednej chwili czuła wolność i satysfakcję, ale zaraz później w żołądku ścisnęło ją dziwne uczucie niepokoju. Coś było nie tak. Zupełnie jakby o czymś zapomniała. Wewnętrzna równowaga rozpadła się jak domek z kart. Zamiast zespolenia z otaczającym światem poczuła narastający strach przed otaczającym ją zewsząd nieokiełznanym żywiołem. Intensywny zapach oceanu już wcale nie wydawał się jej egzotyczny i przyjemny. Odór parującego rozkładu wdarł się w jej nozdrza. Zrobiła obrót i zaczęła płynąć, wkładając w to maksymalnie dużo siły. Myślała, że dzięki temu odzyska kontrolę nad własnymi myślami, ale nic podobnego. Z chwili na chwilę było tylko gorzej. Głowę wypełniły jej kolejne pytania bez odpowiedzi. Z coraz większym trudem poruszała rękoma i nogami, zmagając się z oporem falującej wody.

Atak nastąpił niespodziewanie. Od strony nieprzeniknionej głębi, która z błękitu i turkusów przechodziła w granat, nadpłynęło coś, co uderzyło ją w miednicę z taką siłą, że Elizabeth wyleciała w powietrze. Nie miała czasu, aby krzyknąć. W piersi zabrakło jej tchu. Nie zdążyła poczuć bólu strzaskanych kości, bo oszołomiona wpadła z powrotem do wody. Na chwilę zanurzyła się pod powierzchnię z szeroko otwartymi oczyma i zobaczyła przepływający pod nią, niewyraźny kształt. Jej ciałem kierowały teraz pierwotne instynkty, ręce i nogi poruszały się jak w zwolnionym tempie, ale udało jej się wypłynąć. Zaczerpnęła powietrza, wydając z siebie jęk boleści. Gorączkowo rozglądała się na boki. Widziała falującą wodę i stykające się z nią niebo, na którym teraz górował księżyc w pełni. Burza myśli powróciła, ale tylko na moment, bo zaraz potem Elizabeth poczuła mocne szarpnięcie za udo. W pierwszej chwili wrażenie było takie, jakby uderzyła o kant stołu, ale zaraz potem po nodze rozlał się ból poszarpanych nerwów, porwanej skóry i mięśni, w których coś zrobiło dziurę. Dopiero teraz naprawdę głośno krzyknęła. Pomimo łagodzącego działania wody, ból był okropny. Krzyk Elizabeth przeszedł w łkanie i wtedy na jej rozprutej nodze coś zacisnęło się z nieprawdopodobną siłą. Kobieta zamachała rękoma i zniknęła pod wodą. Ostatnim, co zobaczyła, był welon czerwieni, który przesłonił jej wszystko przed oczyma.

***

– W ramach pokuty odmów trzy razy Zdrowaś Maryjo i raz Ojcze Nasz – Vincent usłyszał dochodzący zza drewnianej kratki konfesjonału głos księdza, który akcentem kaleczył każde wypowiedziane słowo.

Ręka duchownego zapukała w dębową ramę i Vincent zaczął podnosić się z kolan. Zanim udało mu się wyprostować, poczuł ból w plecach i w lewej kostce. Skrzywił się i wyszedł z konfesjonału. W chłodnym wnętrzu kościoła powoli gromadzili się wierni. Wyglądał jak jeden z nich. Ot, niewyróżniający się niczym, starszy pan o pociągłej, smutnej twarzy i bielejących włosach. Światło kwietniowego słońca wpadało przez strzeliste okna ozdobione bardzo kolorowymi witrażami. To był polski katolicki kościół. Ludzie w różnym wieku, którzy otaczali Vincenta, ściskali w rękach koszyki, w których przynieśli do poświęcenia jedzenie, między innymi wyjątkowo przyozdobione jajka – symbol życia, narodzin i odrodzenia. Vincenta Ferriera już dawno zauroczyło to, jak polscy katolicy obchodzą święta Wielkiej Nocy, był więc w parafii Świętej Marii Panny częstym gościem. Zostawiał tutaj również niemałe datki na rozbudowę kościoła.

Nagle poczuł, że ktoś obok niego stoi. To ksiądz wyszedł z konfesjonału i przez chwilę obaj obserwowali gęstniejący stopniowo tłum, który z kolei zdawał się koncentrować uwagę na bardzo realistycznie wykonanej rzeźbie ukrzyżowanego Jezusa, zawieszonej nad ołtarzem.

– Tradycyjnie wyjeżdżasz w tę swoją głuszę? – zapytał ojciec Patryk.

– Tak i to zaraz. – Vincent oderwał wzrok od matki, która nieporadnie uspokajała swoje dzieci.

– No to powodzenia. Spokoju dla duszy. Pamiętaj, że te święte dni to czas radości, a nie umartwiania. – Ksiądz krótko i mocno ścisnął jego ramię, po czym uśmiechnął się nieznacznie i ruszył w stronę zakrystii. – Bóg z tobą – powiedział.

Vincent został jeszcze chwilę na miejscu, a gdy ojciec Patryk wchodził na ambonę, przyklęknął – co okazało się kolejnym wyzwaniem dla jego kolan – przeżegnał się i wyszedł.

Na zewnątrz przywitało go ciepłe słońce, którego promienie odbijały się w marmurowych schodach przy wejściu do kościoła. Delikatny kwietniowy wietrzyk poruszał liśćmi rosnących nieopodal topoli. Vincent nabrał tchu i ucieszył się zapachami wiosny, które unosiły się w powietrzu. Dla niego i dla wielu innych wierzących na całym świecie zbliżał się właśnie najważniejszy moment w roku. Ważniejszy od Bożego Narodzenia.

Pełen otuchy, szybko pokonał schody i odblokował zamki w samochodzie, który był przygotowany na jego coroczną wyprawę za miasto.

***

Kilka godzin później Vincent Ferrier dotarł do celu podróży. Dawno już zostawił za sobą ulice wielkiego miasta, gdzie w polskiej dzielnicy odwiedził swój ulubiony kościół. Minął też kilkanaście mniejszych miejscowości, z których większość z trudem można było odnaleźć na mapie. Silnik jego niezawodnego forda prefecta warczał uspokajająco. Wóz wyładowany po brzegi bagażami bujał się na resorach, pokonując kolejne pagórki i nierówności rzadko odnawianych dróg, które teraz przemierzał.

Wkrótce natura zdominowała krajobraz, a szosa wiła się pośród lasów, których zieleń z każdym kolejnym dniem zyskiwała na intensywności. Po kilkunastu minutach ford Ferriera pokonał jeszcze jedną serpentynę, a spod kół sypnęło na boki żwirem. Las skończył się nagle i Vincent wyjechał na otwartą przestrzeń. Jego wzrok przyciągały teraz niewielkie zielone pagórki i pojedyncze, rzadko porozrzucane domy o niskiej zabudowie. Wreszcie, za nierównościami terenu wypatrzył także cel swej podróży – błękitną taflę jeziora.

Samochód zatrzymał się na zbudowanym z piaskowca podjeździe prowadzącym wprost pod drzwi drewnianego domu. Budynek wyglądał na bardzo stary i wielokrotnie już odnawiany. Ferrier dobrze znał ten dom i jego właściciela. Kiedy silnik forda zgasł, drzwi frontowe się otworzyły i na dwór wyszedł wysoki, łysiejący mężczyzna po czterdziestce, któremu towarzyszył rozbrykany terier. Mężczyzna miał wesołą twarz, a przez swój wzrost chodził trochę nieporadnie, jakby nogi i ręce okazały się dla niego nieco zbyt długie. Pomachał Vincentowi, który właśnie wysiadał z auta. Pies nadbiegł, aby się przymilić, i natarczywie wciskał łeb w udo Ferriera.

– No co tam, Unkas?

Vincent poklepał psa i podrapał go w sprawdzonym miejscu za uchem, a psisko zaszczekało z aprobatą.

– Witaj, Sol – powiedział do nadchodzącego mężczyzny.

– Dojechałeś bez problemów? – odezwał się tamten i serdecznie uścisnęli sobie dłonie.

– Najmniejszych. Za dobrze znam już tę trasę.

– Która to rocznica? – zapytał Sol.

– Siedemnasta.

Mężczyzna skinął głową i poklepał Ferriera po ramieniu.

– Powstanie następny wspaniały obraz – powiedział.

– Jeśli mi to pisane.

Sol odwrócił się i pokazał na piękną okolicę.

– To miejsce naprawdę stęskniło się za tobą. My się stęskniliśmy. Masz serdeczne pozdrowienia od wszystkich. No i jak zwykle… zaproszenie. Gdybyś jednak chciał nas jutro odwiedzić, Vincencie – zawiesił głos niepewnie. – Zapraszamy na niedzielny obiad. Będzie pyszne ciasto i okropna pieczona szynka przygotowana przez Gladys – parsknął, a terier hałaśliwie mu zawtórował.

– Będę o tym pamiętał – powiedział Vincent, patrząc Solowi w oczy. – Dzięki za zaproszenie. W razie czego dam znać, a ty koniecznie wszystkich pozdrów ode mnie i podziękuj Gladys za zaproszenie.

Zapadła chwila niezręcznej ciszy.

– To jak? – Sol odezwał się pierwszy. – Wnosimy wszystko do góry? Widzę, że prefekt znowu załadowany po dach. Zacznę od tej ciężkiej skrzyni co zwykle – mówiąc to, Sol klasnął w dłonie i ruszył do bagażnika.

***

Wieczorem zrobiło się chłodno, a od strony jeziora podniosła się gęsta mgła. Wyglądało na to, że w okolicy nie ma nikogo prócz Vincenta. Ferrier wrócił ze spaceru tuż przed zmrokiem, zadowolony ze zbioru ziół, które planował zawiesić w prowizorycznej pracowni na strychu drewnianego domu.

Po kolacji wspiął się po trzeszczących schodach i zapalił światło w przestronnym pomieszczeniu, gdzie czekały na niego wniesione wcześniej przybory do malowania i rama, na którą naciągnął białe płótno. Sprawdził farby, ustawił sztalugę, a później opadł na fotel, z którego uniosła się chmura kurzu. Przez chwilę patrzył na białe płótno, które błagało o zamalowanie. Zamiast po pędzle, sięgnął jednak po wiszący na szyi walcowaty wisiorek na matowym łańcuszku. Ozdoba wyglądała na bardzo starą. Wykonano ją z miedzi i ozdobiono delikatnym, falistym grawerunkiem oraz serią tajemniczych nacięć. Vincent majstrował przy nim przez moment, aż okazało się, że ozdobę można otworzyć. W środku znajdował się proszek o kolorze zgniłej zieleni. Ferrier wysypał porcję na brzeg dłoni i wyćwiczonym ruchem wciągnął proszek do nosa. Powstrzymał kichnięcie, po czym kilka sekund później mógł już skupić się na tym, co najważniejsze. Przywołał w myślach jej wspomnienie. Wspomnienie Elizabeth.

Elie umarła w mękach siedemnaście lat temu, a on wciąż ją kochał i za nią tęsknił. Była najlepszym człowiekiem, jakiego poznał w życiu. Pełna energii, mocno stąpająca po ziemi, ale przede wszystkim zaangażowana w ich związek. Miłość, jaką go obdarzała, czuł nawet wtedy, kiedy nie byli razem. I nie chodziło jedynie o pożądanie. To była prawdziwa miłość na innym poziomie rozumienia. Prawdziwy związek dusz. Od początku wiedział, że Elizabeth jest osobą, z którą chciałby spędzić całe życie. Na dobre i na złe. Był o tym przekonany od chwili, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Byli jeszcze dzieciakami. Elie weszła do ich szkolnej stołówki, a ich spojrzenia spotkały się w tak naturalny sposób, jakby było to zapisane w jakimś kiepskim scenariuszu. Podeszła kilka kroków, cały czas patrząc mu w oczy. Gdy była już blisko, wyciągnęła rękę, jakby chciała pogłaskać go po policzku, po czym bardzo delikatnie zdjęła mu z ramienia pszczołę, która na nim przysiadła. Położyła owada na dłoni i dmuchając, pomogła mu odlecieć. Tak wszystko się zaczęło.

Byli małżeństwem przez dwadzieścia lat, aż do dnia, kiedy zdarzył się wypadek. Zadziałała fizyka. Akcja i reakcja. Pijany kierowca zmiótł na zakręcie auto Elie, które zostało dosłownie wprasowane w rosnące na poboczu drzewo. Kiedy pomoc przybyła na miejsce, Elizabeth jeszcze żyła. Pomimo obrażeń, mimo pogruchotanych kości, poprzebijanego ciała i wewnętrznych wylewów – jego żona nadal była przytomna. Nawet ratownicy przeżyli szok. Wyjęli ją z wraku auta, a ona dalej umierała – najpierw w karetce, a później na intensywnej terapii. Dopiero tam Vincentowi dane było ją zobaczyć. Szklane oczy, których spojrzenie było mętne od wpompowanej w ciało chemii. Oczy, które szukały jego twarzy. W końcu dostrzegła go, ale zanim wypowiedział pierwsze słowa, wszystko było skończone. Waza została rozbita, a woda rozlana. Elizabeth Ferrier odeszła.

Vincentowi wystąpiły na czoło krople potu. Wstał z fotela cały zesztywniały, jakby nie był sobą. Spojrzenie miał straszne i nieludzkie. Podszedł do pudeł, które z takim trudem pomógł mu wnieść do góry uczynny Sol. Z jednego z nich wydobył płócienny worek i pęk poskręcanych ze sobą, czarnych piór. Vincent wyszedł poza krąg światła i pochylony przy starej, drewnianej podłodze, zaczął wysypywać z płóciennego worka szary piasek. Krążył powoli po pokoju, rysując w ten sposób linie, które tworzyły najróżniejsze geometryczne figury. Po dłuższej chwili, wyraźnie zmęczony, zdjął z siebie całe ubranie i został w samych slipach. Zachowywał się jak w transie. Płóciennych worków było kilka, a linie na podłodze miały różne kolory. Kiedy ostatnia z nich utworzyła zamkniętą figurę, Ferrier wybrał jedno z piór i oblał je gęstym, czerwonym płynem z czarnej buteleczki. Chwilę potem, mamrocząc pod nosem dziwne słowa, chodził pomiędzy liniami i rozrzucał na boki krople czerwieni, na podobieństwo księdza, który kropi wodą święconą głowy wiernych.

Później przyszedł czas na księgi. Nie były to jednak zwykłe księgi, których zawartość zapisano na papierze. Ferrier przywiózł ze sobą zbiór zabezpieczonych i pieczołowicie ułożonych w specjalnym pojemniku, glinianych tabliczek. Pismo, które je pokrywało, miało tysiące lat i pochodziło z miejsca określanego w Starym Testamencie słowem Szinar. Vincent wybrał jedną z tablic. Jej powierzchnia oprócz wgłębień i rowków, które przywodziły na myśl cięcia nożem, ozdobiona została czymś na kształt pieczęci przedstawiającej słońce otoczone dziesięcioma punktami. Ta akurat tabliczka została ułożona w specjalnym miejscu pomiędzy wzorami na podłodze.

Dalsze przygotowania zajęły mu jeszcze trochę czasu, aż wreszcie zegar zaczął wybijać północ i Wielka Sobota stała się Wielką Niedzielą. W wielu miejscach na świecie właśnie w tej chwili zapłonął ogień Wigilii Paschalnej. Tymczasem Vincent Ferrier sięgnął po największą skrzynię, która przyjechała tu w jego fordzie prefekcie. W przeciwieństwie do reszty pakunków ten akurat wyglądał na nowy i zadbany. Wiele osób trzymało w takich skrzyniach jedzenie, inni antyki, które musiały znajdować się w określonej temperaturze. Skrzynia Vincenta skrywała jednak coś innego. Ferrier wpisał szyfr i wieko odskoczyło jak zaczarowane, a ze środka pojemnika uniosła się mgiełka chłodu. Zapaliły się zamontowane wewnątrz lampki, których zimne światło padło na nagi korpus trupa. Ciało młodej dziewczyny kończyło się nieco poniżej pępka i wyglądało na utrzymane w nienagannym stanie. Gdyby nie siny odcień skóry trupa, mogłoby się wydawać, że dziewczyna śpi albo że jest to jakaś koszmarna lalka do ćwiczeń. Ferrier włożył dużo pracy w to, aby pieczołowicie ją zakonserwować, i niemal płakał, odcinając jej piłą nogi, bo była prawdziwie piękna.

Wziął ciało za ręce i delikatnie przytulił do sobie, po czym podniósł do góry i przeniósł przez pokój. Wzdrygnął się, gdy jej głowa opadła mu na ramię, a martwe piersi dotknęły jego nagiego ciała. Ścisnął korpus za mocno i po brzuchu popłynęła mu stróżka zimnego, żółtego płynu, który pomagał powstrzymać rozkład zwłok.

Vincent ułożył ciało w centrum figury zbudowanej z nałożonych na siebie okręgów, tuż obok wyjętej wcześniej glinianej tabliczki. Używając kolejnego z piór, zaczął nanosić na siną skórę dziwne zygzakowate znaki. Trwało to dłuższą chwilę, aż wreszcie dzieło było gotowe. Ferrier patrzył na wszystko, jak artysta na skończony obraz, dokładnie sprawdzając, czy dobrze wykonał swoją pracę. Jego wzrok zatrzymał się na moment na ludzkich szczątkach. Nawet nie pamiętał, jak miała na imię. Wiedział za to doskonale, która to już ofiara na jego koszmarnej liście.

Drżącymi rękoma raz jeszcze sięgnął do wisiorka i ponownie zażył zielony proszek. Tym razem wciągnął go w nozdrza dużo więcej. Zachwiał się z wrażenia i po chwili raz jeszcze przywołał wspomnienia o Elizabeth. Kiwał się niczym pijany, a kiedy poczuł wreszcie jedność z otaczającą go rzeczywistością oraz z uczuciami z przeszłości… Gdy wszystkie elementy układanki znalazły się na miejscu jak pociski w bębenku rewolweru… Wtedy Vincent Ferrier zaczął intonować pieśń w zapomnianym, antycznym języku. Śpiewał, najpierw nieśmiało, później już bardziej zdecydowanie, a trudne do wymówienia słowa kierował do pięknej Inany, najjaśniejszej wieczornej gwiazdy, córki wszechwiedzącego Enkiego. Vincent zapalczywie błagał ją o pomoc.

***

Ból był nie do opisania i Elizabeth zamknęła oczy. Nie była już w stanie wstrzymywać oddechu. Niezłomna, okrutna siła nadal wciągała ją w głębinę. Elie chciała po raz ostatni krzyknąć, wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk sprzeciwu, ale zamiast tego otworzyła oczy i nagle wszechobecna woda znikła. Obraz przed nią zafalował, wyostrzył się i zza oślepiającej jasności zaczęły wyłaniać się jakieś kształty. Wszystko było jakieś inne, obce, a do jej twarzy, która sprawiała wrażenie sparaliżowanej, zbliżył się mężczyzna z najgorszego koszmaru. Wybałuszone oczy szaleńca wpatrywały się w nią, przewiercając na wylot. Zapadłe policzki drżały, a język przesuwał się po suchych, spękanych ustach. Rozpoznała go. To był jej mąż, Vincent. I nagle Elizabeth wszystko sobie przypomniała. Wypadek, cierpienie, błękit oceanu, kojące światło księżyca i to, co uczynił jej ukochany mąż. Potwór, który nie chciał jej uwolnić, a zamiast tego raz za razem ją ściągał w otchłań. Znowu i znowu. Bezlitośnie. Koszmarne powroty, do których ją zmuszał, trwały tylko chwilę, lecz zadawały jej ból gorszy niż cokolwiek innego. Obrzydliwa, znienawidzona twarz jej oprawcy była teraz tak blisko. Coś do niej mówił, ale nie rozumiała ani słowa, prawie go nie słyszała. Znowu chciała krzyknąć, tak jak tam pod wodą, bo wrażenie duszenia się powróciło ze zdwojoną siłą, ale on przykrył jej usta własnymi. Ledwie to poczuła, coś jakby impuls wysłany z przerwanych nerwów. Nie mogąc krzyczeć, Elizabeth Ferrier zaczęła wyć w duchu, wewnątrz własnej jaźni, jak obdzierane ze skóry zwierzę, dla którego nie było nadziei. Ani piekła, ani nieba.

***

Uspokajał ją jak tylko mógł. Tulił, całował. Zawsze wyczuwał wcześniej moment jej powrotu. To się stało już tyle razy. Elizabeth patrzyła na niego poprzez oczy obcej osoby. Vincent łkał całkiem oszalały i tulił trupa, którego ręce zwisały bezwładnie, nie mogąc odwzajemnić jego uścisku. Nie miał pewności, czy Elie go słyszy, ale szeptał jej czułe słowa, mówił jak bardzo ją kocha i jak szaleje z tęsknoty. Mówił o uczuciu silniejszym od wszystkiego. Z każdym wypowiadanym słowem narastał w nim strach, że obserwujące go oczy na powrót staną się zaraz szkliste i niewidzące, tak jak wtedy, w szpitalu. Pragnął jej. Chciał ją posiąść, zespolić się z nią, stać się jednością z własną żoną, przeżyć wspólne uniesienie i dzielić żar, który rozpala dwa żywe ciała.

Nagle odniósł wrażenie że jest jakoś inaczej. Że ta cząstka Elizabeth, którą tu przywołał, nie jest tylko rozmytym cieniem, tak jak bywało to wcześniej. Jego wyostrzone zmysły wyczuwały poruszenie, jakby z nieznanych mu powodów wokół niego gęstniała jakaś siła. Poddał się temu, otworzył na te doznania i jeszcze bardziej zapamiętale całował zimne usta martwej dziewczyny. Usta, w których drżało życie tak delikatne, jak kropla wody, która zsuwa się po pajęczej nici.

Chwilę później stało się coś niezwykłego. Oczy trupa otworzyły się szerzej, a nieruchome dotąd dłonie zaczęły drżeć jak u popsutej lalki. Jej ręce objęły go, sunęły po skórze nagich pleców, po linii wygiętego w pałąk kręgosłupa. Ich przejmujące zimno wprawiło go w euforię. Vincent zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością. Elizabeth ścisnęła go niebywale mocno, ale nie zwracał już na to uwagi. Trupie ciało miotało się, wypełnione jakąś niebywałą siłą. Oderwał usta od jej ust i miał ochotę się roześmiać, ale z gardła wydobył się jedynie charkot. Jej głowa uniosła się do góry. Twarz zbliżyła się do jego szyi. Usta martwej rozchyliły się, a Vincent czuł, że spełniają się jego marzenia. W uniesieniu nawet nie poczuł, jak białe zęby niczym ostre sople lodu rozrywają jego gardło. Jego ciało poddało się temu atakowi równie łatwo jak zdzierana z owocu skórka. Rozdarta tętnica wypluła krew, która zalała porcelanową twarz nieżyjącej dziewczyny. Czerwień przysłoniła oczy, które po chwili znowu stały się nieruchome. Vincent szarpnął się konwulsyjnie, a trupie ręce puściły go równie nagle, jak wcześniej go objęły. Dłonie uderzyły o drewnianą podłogę. Świat zawirował Vincentowi przed oczyma. Tracąc siły, całym ciężarem zwalił się na nieruchomy korpus, w którym nie było już nawet cienia niczyjej obecności. Wiedząc, że umiera, leżał wpatrzony w młodą, piękną twarz. Jego oczy poszukały spojrzenia Elizabeth, ale niczego już nie znalazły.

***

Rankiem na strych wszedł Sol. Najpierw nawoływał z dołu, ale nikt nie odpowiadał, więc zamknął psa w kuchni i pełen niepokoju ruszył do góry. Długo przyglądał się w milczeniu temu, co zastał w przestronnym pokoju. Dwa martwe ciała leżały w kałuży krwi. Skomplikowane wzory na podłodze oraz porozkładane w różnych miejscach przedmioty o tajemniczym przeznaczeniu wydawały się wręcz nierealne, niczym eksponaty w muzeum. Wreszcie Sol odważył się podejść do ustawionego na sztaludze białego płótna. Położył na delikatnym materiale dłoń i raz jeszcze spojrzał na martwe ciała.

– Alleluja, tato – powiedział. – W końcu ci się udało.

Do oczu napłynęły mu łzy. Wiedział, co musi teraz zrobić. Vincent po tylu latach dopiął swego. Obaj już prawie nie wierzyli, że może mu się udać. Vincent Ferrier wreszcie był tam, gdzie jego żona. Odnalazł ją. Ani w piekle, ani w niebie. Gdzieś indziej.

Sol zostawił płótno i ruszył w stronę walizki z glinianymi tabliczkami. Dobrze wiedział, które z nich trzeba wybrać. Musiał upewnić się, że wszystko skończone, tak jak uczył go ojciec. Vincent uchylił drzwi, które on musiał domknąć. Już wyobrażał sobie, jak radosny będzie to dzień, gdy po zakończeniu wszystkiego wróci do domu. Tym razem nie podaruje swojej żonie obrazu z twarzą pięknej dziewczyny, który namalował ojciec. Dziś Sol przywiezie ze sobą czyste płótno i wszyscy w domu od razu będą wiedzieli, że Vincentowi się udało. Będą celebrować tę chwilę i ten wyjątkowy magiczny czas. Wszyscy razem usiądą do stołu z poczęstunkiem – on, jego żona i ich dzieci, a po posiłku wspólnie zaśpiewają pieśń dla pięknej Inany, znanej także jako Ishtar, pani życia i śmierci.

Daemon

Подняться наверх