Читать книгу Pies i klecha - Łukasz Orbitowski - Страница 6

I 1988

Оглавление

Jeśli miesz­ka­nie porucz­nika Enki miało w sobie coś cha­rak­te­ry­stycz­nego, to chyba błysz­cząca okle­ina odcho­dząca sze­ro­kim pła­tem od meblo­ścianki. Naj­wię­cej miej­sca zaj­mo­wał sam porucz­nik Enka, roz­wa­lony na niskim łóżku. Jego wło­chata pierś wzno­siła się i opa­dała, a wraz z nią drobna kobieca dłoń, któ­rej wła­ści­cielka spała głę­boko, twa­rzą do ściany. Na stole stało opróż­nione wino Klo­ster­kel­ler, a obok dwa kie­liszki, jeden pusty, a drugi w poło­wie zapeł­niony. Żaden obraz czy zdję­cie nie mącił bieli ścian, za to żyran­dol ozda­biały dam­skie majtki, sta­nik zaś zwi­sał skrom­nie ze stopy samego gospo­da­rza. Gdyby zły duch, polter­ge­ist na przy­kład, wymiótł stos gazet spod tele­wi­zora i sam tele­wi­zor, kie­liszki z winem oraz gospo­da­rza z towa­rzyszką, a także przy­twier­dził okle­inę na meblo­ściance, można by odnieść wra­że­nie, że miesz­ka­nie oddano do użytku wczo­raj i czeka na wła­ści­ciela, który usza­nuje je bar­dziej niż porucz­nik Enka.

Enka miał inne zmar­twie­nie – nie pamię­tał bowiem, co wczo­raj powie­dział tak­sów­ka­rzowi. Wie­dział dosko­nale, że wyszedł od Rudego grubo przed dzie­siątą, dobrze wsta­wiony, wie­dział, że wsiadł do bia­łego polo­neza, a tak­sów­karz przy­po­mi­nał z pro­filu Karola Marksa (Enka utrzy­my­wał, że Marks miał wyłącz­nie pro­fil, z któ­rej­kol­wiek strony by go nie oglą­dać). Porucz­nik Enka przy­wi­tał się grzecz­nie i powie­dział: „Do mnie, czyli na Aleję Pokoju”. Następ­nie zawa­hał się i zmie­nił zda­nie: „Nie, poje­dzie pan na…”.

No wła­śnie – na tym koń­czyła się wie­dza porucz­nika Enki. Nie miał poję­cia, jakie słowo padło i co wyda­rzyło się potem, o któ­rej wró­cił i w czyim towa­rzy­stwie. Roz­my­ślał tak chwilę, pod­niósł się i nachy­lił nad śpiącą. Włosy zasła­niały jej twarz. Porucz­nik Enka zasta­na­wiał się wła­śnie, czy powi­nien je odgar­nąć, gdy zadzwo­nił tele­fon.

— Czego? — wymam­ro­tał do słu­chawki.

— Zbie­raj się do nas — głos Gruli brzmiał zbyt dobrze jak na wcze­sną porę — ale już, na raz, dwa, trzy. Dzwo­nili.

— Sam się zbie­raj — pora­dził mu porucz­nik Enka.

— Stary wariuje. Z góry zadzwo­nili — wyja­śnił Grula. — Dostaje hyzia, więc nie marudź i rusz tyłek. Prze­cież…

Dziew­czyna obró­ciła się.

— Jeśli chcesz mnie poca­ło­wać w dupę, adres znasz, a ja ci wyja­śnię, gdzie moja dupa się znaj­duje — rzekł słodko porucz­nik Enka. — Nie dziś. Nie teraz. Mam…

Jasne pukle zsu­nęły się, odsła­nia­jąc prze­peł­nioną miło­ścią twarz dziew­czę­cia. Oczy porucz­nika Enki roz­sze­rzyły się gwał­tow­nie.

— Rozu­miem — powie­dział. — To dla mnie zaszczyt, panie mini­strze — dodał miękko, a Grula zakasz­lał po dru­giej stro­nie kabla.

— Co tam się wyra­bia, Zby­szek?

— Zaraz będę, panie mini­strze. — Porucz­nik Enka odło­żył słu­chawkę i rzu­cił w stronę dziew­czyny — musimy się zbie­rać!

W cza­sie, który wystar­czył porucz­ni­kowi do wsko­cze­nia we wran­glery, czarną koszulę i woj­skową kurtkę, dziew­czyna zdą­żyła wło­żyć majtki i zapiąć sta­nik. Enka wypchnął ją do przed­po­koju, przed drzwiami wrę­czył zwi­nięte w kulkę ciu­chy i nim zdą­żyła otwo­rzyć usta, już stali na kory­ta­rzu, a Enka zamy­kał drzwi.

— Zbyszku, osza­la­łeś? — Jed­no­cze­śnie pró­bo­wała utrzy­mać ubra­nia i chwy­cić się Enki. Pod­nio­sła głos — to ty myślisz, że tak można, tak po pro­stu, że mnie i cie­bie…? Tak wyrzu­cić po pro­stu? Co? Że ja…

Porucz­nik Enka ujął jej twarz w dło­nie.

— Kocha­nie — powie­dział, patrząc jej pro­sto w oczy — Kisz­czak, rozu­miesz? Tyle tylko ci powiem. — Poca­ło­wał ją w czoło i powtó­rzył — Kisz­czak.

Maślany wzrok odpro­wa­dzał porucz­nika Enkę, który skrę­cił na schody i pognał z dzie­sią­tego pię­tra, ska­cząc po trzy stop­nie.

* * *

— Grula, czyś ty zwa­rio­wał?

Nad głową Gruli grube litery ukła­dały się w napis „UCZCI­WOŚĆ I SUMIEN­NOŚĆ WIZY­TÓWKĄ SŁUŻB MUN­DU­RO­WYCH”. Zie­lon­kawą war­stwę farby olej­nej prze­ci­nała gęsta paję­czyna pęk­nięć. Chudy mło­dzie­niec przy biurku obok prze­rwał pisa­nie, popa­trzył na Enkę i natych­miast sku­lił się nad maszyną. Pokój wypeł­nił rytm wystu­ki­wany przez poje­dyn­czy palec bęb­nią­cego w kla­wi­sze.

— Dbam o cie­bie — oświad­czył Grula.

— Nie chcę myśleć, co by się podziało, gdy­byś prze­stał dbać. — Enka opadł na krze­sło. — Co tu się wyra­bia?

Pod­bró­dek Greli zafa­lo­wał nad koł­nie­rzem fla­ne­lo­wej koszuli.

— Przy­po­mnieli sobie o tobie — rzekł. — Ikony.

— Nie wiem, co to są ikony. Wiem, co to jest wolne.

— Ikony. Z iko­nami dewizy dla tych buców. Kanały, no, czło­wieku, nie pamię­tasz?

— Przy­po­mnieli sobie?

— Pamię­tali cały czas.

— Powiem ci coś, Grula — wyszcze­rzył się porucz­nik Enka. — Nauczę nowego słowa. Słowo brzmi uprzej­mość. Uprzejmy czło­wiek odbiera tele­fony, nie­uprzejmy nie. Uprzejmy czło­wiek zaiwa­nia przez mia­sto z kogu­tem i przez chod­nik, a cham śpi dalej. Uprzejmy czło­wiek, koniec koń­ców, dowia­duje się, że ktoś mu robi łaskę, że jest taki miły, zamyka mordę i słu­cha.

— Poje­dziesz na wybrzeże — uśmiech­nął się Grula.

— Podobno morze w paź­dzier­niku jest prze­piękne — roz­ma­rzył się Enka i nagle spo­waż­niał. — Co się wła­ści­wie dzieje?

— Jest deli­katna sprawa. — Grula pod­niósł się i zaczął spa­ce­ro­wać po pokoju. Miał spodnie pira­midy i dosko­nale szarą mary­narkę. — Może uda się coś z awan­sem zro­bić. Za długo tu tkwimy, nie? No, w każ­dym razie jest trup.

— Trup — powtó­rzył porucz­nik Enka.

— Ksiądz.

— Ksiądz — mruk­nął Enka. — No pro­szę, coś nowego.

— Wikary, kon­kret­nie. Mar­twy. Paskudna sprawa. Nasz kon­sul­tant…

— Ubol?

— Wikary? No skąd!

— Znów mi z wika­rym wyjeż­dżasz, pry­mas ubol, nie? — prych­nął Enka. — Kon­sul­tant mówię.

— Ksiądz.

— Ksiądz wikary?

— Ksiądz kon­sul­tant.

— Pie­przyć to. — Enka odchy­lił głowę. — Jaki znowu ksiądz?

— Czeka w dru­gim pokoju — wyja­śnił Grula. — Pro­fe­so­rek. Mądra głowa. Poje­dzie­cie razem.

Porucz­nik Enka pogła­skał się po bro­dzie, wydął wargi, jakby chciał splu­nąć. Popa­trzył poważ­nie na Grulę, a Grula zgar­bił się i usiadł.

— Potrze­bują kogoś bły­sko­tli­wego — wyja­śnił spo­koj­nie. — No i padło na cie­bie, więc nie wiem, o co się wku…

— Ja, co? — roze­śmiał się porucz­nik Enka. — Mam gacie pełne kału i tylko marzę o tym, by zapie­przać na drugi koniec Pol­ski z jakimś kle­chą zbo­czeń­cem, by roz­grze­bać fran­co­waty zgon nie­mniej fran­co­wa­tego syna Waty­kanu. Stary, czy ty mnie sły­szysz w ogóle? Po co ja w tym wszyst­kim? Po co ten drugi? Czemu lokalni nie zała­twią sprawy. Prze­cież…

— Mar­twy ksiądz — rzekł poważ­nie Grula.

— No i co?

— Mar­twy ksiądz — powtó­rzył — i my, i tamci potrze­bu­jemy tego jak dziury w gło­wie.

Stuk, stuk. Samotny palec mło­dego mili­cjanta bił w czarne kla­wi­sze łucz­nika.

— No dobra — rzekł porucz­nik Enka — gdzie jest ten tam­ten?

* * *

Ksiądz pro­fe­sor Andrzej Gil nale­żał do ludzi, któ­rzy lubią cze­kać. Myślał kie­dyś o świe­cie, w któ­rym wszystko doko­nuje się natych­miast: nie ma kole­jek po cukier i bekon, na pierw­szej randce pękają kon­domy, a raz otwo­rzona flaszka natych­miast się opróż­nia. Wów­czas ludz­kie życie skur­czy­łoby się do dwu­dzie­stu lat gna­nia z wywie­szo­nym ozo­rem – sma­ko­wa­nie świata zaś byłoby pospiesz­nym zgar­nia­niem szlamu: wszyst­kiego, co się pod ozór nawi­nie. Ksiądz pro­fe­sor Andrzej Gil cze­kał więc spo­koj­nie na nie­wy­god­nym krze­śle, nogę zało­żył na nogę, ręce splótł pod brodą, a oczy utkwił w zacieku na ścia­nie, aby nic nie roz­pra­szało przy­jem­no­ści ocze­ki­wa­nia. Miał na sobie czarną mary­narkę, koszulę z kolo­ratką i sztruk­sowe spodnie.

Zabawne – dwaj gli­nia­rze zma­te­ria­li­zo­wali się w drzwiach jed­no­cze­śnie, jeden prze­py­chał się przez dru­giego i w końcu ten gruby prze­pchał szczu­plej­szego. Choć chud­szy wcale taki chudy nie był. O ile wysoki gru­bas w idio­tycz­nej mary­narce budził tylko roz­ba­wie­nie, o tyle w jego kum­plu coś nie grało. Niby przy­sa­dzi­sty, a ruszał się płyn­nie, niby tępa morda – a w oczach błysz­czało coś wię­cej niż bystrość, niby niski, a nie powiesz: kur­du­pel. Dziwny facet, pro­szę, pro­szę.

Wysoki osta­tecz­nie wszedł przo­dem, a jego kum­pel sta­nął w drzwiach, jakby nie wie­dząc, co robić.

— Pano­wie się poznają — powie­dział gruby dry­blas. — Byłoby dobrze.

Przy­sa­dzi­sty gość wycią­gnął kosmatą łapę.

— Zbi­gniew Enka — zabrzmiało.

— Andrzej Gil.

— Sły­sza­łem — porucz­nik Zbi­gniew Enka usiadł pod ścianą — że ksiądz jechał tutaj kawał drogi.

— Korki były.

— Korki.

Andrzej Gil wstał.

— Przy­słał mnie tutaj biskup pomoc­ni­czy Rurak, jako kon­sul­tanta. Być może to się panu podoba, panie porucz­niku. Być może nie.

— A co ten, biskup, księ­dzu wła­ści­wie powie­dział?

— Usły­sza­łem, że praca z panem porucz­ni­kiem to przy­jem­ność.

Porucz­nik Enka pomy­ślał chwilę i odparł:

— To szczera prawda.

Andrzej Gil prze­słał mu bole­ściwe spoj­rze­nie i popra­wił mary­narkę.

— Rozu­miem dobrze, że pan zna świet­nie swoją pracę — powie­dział, a porucz­nik Enka uniósł brew — i nie wiem nawet, jak mógł­bym pana, panie porucz­niku, nauczyć cze­go­kol­wiek.

— Naprawdę ksiądz tak sądzi? — wtrą­cił Enka.

Grula wyko­nał nie­zdarny, pojed­naw­czy gest — wycią­gnął ręce przed sie­bie, jakby na znak, że wszystko będzie dobrze.

— Sądzę — powie­dział Andrzej Gil — że żaden z nas nie chce tutaj być. A jed­nak jeste­śmy. To powinno, panie porucz­niku, dać panu do myśle­nia.

Zbi­gniew Enka spoj­rzał na Grulę, na księ­dza Gila i na Grulę ponow­nie.

— Rozu­miem — kiw­nął głową — rozu­miem, że ksiądz już wszystko sobie prze­my­ślał.

* * *

Enka cisnął teczkę z mate­ria­łami na tylne sie­dze­nie polo­neza.

— Porządna bryka, panie porucz­niku — rzekł ksiądz.

W świe­tle poranka Andrzej Gil wydał się porucz­ni­kowi nie­na­tu­ral­nie blady. Był wyż­szy, niż się Ence począt­kowo wyda­wało, i miał śmieszne, chude ręce z dłońmi dyn­da­ją­cymi przy udach. Enka poki­wał głową. Wska­zał księ­dzu miej­sce obok kie­rowcy, ale Gil zajęty był podzi­wia­niem kształtu maski.

— Nowa rzecz — odparł Enka.

— Niech pan jesz­cze powie, że to raj­dowa wer­sja — ksiądz Andrzej Gil po raz pierw­szy się uśmiech­nął. — Dwie­ście na godzinę?

— Sto osiem­dzie­siąt — przy­znał porucz­nik. — No dobra, jedzie ksiądz, czy nie jedzie? — Zmru­żył oczy. — Woli ksiądz z przodu czy z tyłu?

Ręka porucz­nika Enki zato­czyła łuk, od przed­niego sie­dze­nia do bagaż­nika. Wsie­dli jed­no­cze­śnie.

— Woził pan porucz­nik już jakichś księży? — zapy­tał pogod­nie Andrzej Gil.

— Kole­dzy wozili.

Enka zapa­lił sil­nik, ruszyli. Ledwo wydo­stali się z Sze­ro­kiej, wbili się w korek na Boha­te­rów Sta­lin­gradu. Enka klął pod nosem. Na Die­tla korek stę­żał, więc porucz­nik wyce­dził coś o tor­bie, która pękła, nało­żył koguta na dach i popruł chod­ni­kiem.

— No, namę­czy­łem się, żeby go dostać. Genialna sprawa, w pracy i po pracy — powie­dział. — Czym ksiądz jeź­dzi?

— Nie mam samo­chodu.

— Może to i dobrze — mruk­nął Enka. — Po co ludziom tyle samo­cho­dów, no niech ksiądz patrzy, święto zmar­łych za dwa dni, a ci już jadą. Mówię sobie, spo­koj­nie, na wła­sny pogrzeb każdy zdąży, ale nie, hołota musi, po pro­stu musi dymać na mia­sto całymi tuzi­nami, jedna kana­lia z drugą byłaby chora, gdyby tego nie zro­biła. Myślał kie­dyś ksiądz, czym Jezus by jeź­dził, gdyby żył dzi­siaj? Grula twier­dzi, że mero­lem, ale ja myślę, że nie ma racji. Niczym by nie jeź­dził, tylko sie­dział w domu, bo wyrzy­gałby się na widok zidio­cia­łych owie­czek w malu­chach, syre­nach i zapo­roż­cach. Czy ksiądz…

Andrzej Gil uśmie­chał się głup­ko­wato.

— Czy ksiądz… — Enka ści­szył głos. — No dobra, w takim razie może mi ksiądz powie­dzieć, gdzie i po co wła­ści­wie jedziemy?

— Skąd pan porucz­nik myśli, że wiem? — zapy­tał Andrzej Gil, a Enka rzu­cił mu groźne spoj­rze­nie. — Niech pan spró­buje sobie wyobra­zić, że mar­twy ksiądz to pro­blem nie tylko dla was. My, panie porucz­niku, czyli Kościół, wpra­wiamy się w zatro­ska­niu, a teraz nie ma co uda­wać. Wie pan, co to pro­fa­na­cja? Wika­rego zna­le­ziono mar­twego na moście, ale ślady krwi były w kościele, ktoś pró­bo­wał je zatrzeć. Nie wia­domo, czy nie będzie trzeba kościoła na nowo wyświę­cać.

— Może ksiądz na mnie liczyć — rzekł porucz­nik Enka i mach­nął ręką, jakby trzy­mał w niej kro­pi­dło.

— Bar­dzo dzię­kuję, panie porucz­niku. — Andrzej Gil kiw­nął głową. — Wikary nazy­wał się Spi­ski, Mar­cin Spi­ski, pół roku pra­co­wał na para­fii i ludzie raczej go lubili, aż ktoś mu gar­dło pod­ciął. Duże, ostre narzę­dzie. Nikt nic nie widział, ludzie z pro­bosz­czem byli na cmen­ta­rzu po dru­giej stro­nie wsi. Prze­nie­śli ciało kil­ka­set metrów aż na mostek nad Gar­dzianką, ktoś musiał się namę­czyć.

— Nie bar­dzo rozu­miem — wtrą­cił Enka — na mój rozum cmen­ta­rze są przy kościo­łach.

— W Sta­cho­war­tach są dwa kościoły. Jeden nowy i drugi przy cmen­ta­rzu.

— Nowy kościół, no pro­szę — Enka cmok­nął. — Nikt nic nie widział, nikt nic nie sły­szał. Czy te owieczki Boże… — prze­rwał — Sta­cho­warty… No dobrze, jak już ksiądz tyle wie, to pro­szę mi powie­dzieć, czemu my tam jedziemy.

— Wolał­bym, żeby pan porucz­nik sam prze­czy­tał. — Andrzej Gil kiw­nął głową, na znak, że chęt­nie by popro­wa­dził. Enka nadął się tylko. — Wszystko utknęło. Naprawdę, niech pan poczyta sobie sam. Ja wiem mniej wię­cej, że wika­rego ludzie lubili, a w oko­licy krę­ciło się tro­chę podej­rza­nych osób. Jakiś domo­krążca kury poza­bi­jał przy ple­ba­nii, to ludzie go prze­pę­dzili. Tyle wła­ści­wie. Pro­boszcz mówił, że to musiał być ktoś obcy. Teraz kłócą się o zwłoki, bo chcą je pocho­wać na para­fii, ale rodzina się nie zga­dza.

Mil­czeli przez chwilę.

— Ten wikary, Spi­ski — mruk­nął porucz­nik Enka — co z nim?

— Młody czło­wiek, pół roku pra­co­wał.

— Ja tam się na waszych świąt­kach i kościo­łach to nie bar­dzo znam, ale Sta­cho­warty to chyba straszna dziura, nie?

— Dość dziwne miej­sce — przy­znał Andrzej Gil.

— To co, dwa kościoły w para­fii i jesz­cze stać ich na wika­rego? Ja cze­goś tu nie rozu­miem.

— Ludzie są bogaci, a para­fia stoi na ubo­czu, odda­lona od innych kościo­łów. Zawsze mieli wika­rego. Bogaci, jak mówię. Nie­dawno remizę ukoń­czyli, ple­ba­nia by się spodo­bała panu porucz­ni­kowi, jest biała i bar­dzo duża. — Andrzej Gil wyjął dwie teczki. — Orga­ni­za­cja par­tyjna do nie­dawna wzo­rowa, teraz, nie­stety, coś trzesz­czy.

— Strasz­nie mało ksiądz wie jak na kon­sul­tanta. — Porucz­nik Enka zer­k­nął na teczki.

— Mam tu tro­chę dro­bia­zgu. — Gil otwo­rzył pierw­szą teczkę — Kuria udo­stęp­niła nam mate­riały na temat.

— No pro­szę. Co z pro­bosz­czem?

Andrzej Gil zanu­rzył się w mate­ria­łach.

— Nic szcze­gól­nego. Rado­sław Kolanda, po czter­dzie­stce. Semi­na­rium w Kra­ko­wie. Naj­pierw był wika­rym, pro­bosz­czem został w osiem­dzie­sią­tym czwar­tym. Porządny czło­wiek, jak się wydaje — zawie­sił głos — jak na księ­dza oczy­wi­ście.

Porucz­nik Enka par­sk­nął.

— W ogóle wieś to oaza spo­koju. Mądrzy ludzie żyją, panie porucz­niku, sami się pra­wie sko­lek­ty­wi­zo­wali w latach czter­dzie­stych, pra­cują na wspól­nej ziemi, pra­wie że. Mają spół­dziel­nię pro­duk­cyjną. Jak już mówi­łem, pod­sta­wowa komórka par­tyjna działa wzo­rowo.

— No, dwa kościoły mają.

— To jedna z naj­star­szych para­fii w regio­nie — Andrzej Gil mówił z pamięci. — Był tam bene­dyk­tyń­ski klasz­tor, ale spło­nął jesz­cze w śre­dnio­wie­czu. Kupka kamieni została. Ten stary kośció­łek też cudem unik­nął ognia, ale już za roz­bio­rów. Para­fia się spa­liła cała. Wiem, bo prze­pa­dła wtedy masa cen­nych mate­ria­łów. Rozu­mie pan porucz­nik, kil­ku­set­let­nie księgi para­fialne, doku­menty, wszystko poszło z dymem. Kośció­łek cudem oca­lał. Niech pan zoba­czy. Jest piękny.

Porucz­nik Enka zer­k­nął na zdję­cie.

— Fak­tycz­nie. I co, cały czas tam cicho?

— Ludzie są spo­kojni — przy­znał Gil — niech pan, panie porucz­niku, poczyta sobie w naszych papie­rach. Nikt prak­tycz­nie nie wyjeż­dża, a jak wyjeż­dża, to wraca. Roz­ma­wia­łem z lokal­nym praw­ni­kiem, zdaje się repre­zen­tuje inte­resy poszcze­gól­nych miesz­kań­ców, ale nie ma za dużo roboty. Star­szy facet. Pro­wa­dzi sprawy spad­kowe, o grunty i takie tam. Jedną poważną robotę miał przy tych poża­rach.

Porucz­nik Enka zer­k­nął pyta­jąco.

— Naprawdę nic pan nie czy­tał?

— Wyrwali mnie z łóżka — powie­dział.

— Myśla­łem, że pan wie. Ludzie są spo­kojni — przy­po­mniał Andrzej Gil — ale lubią posza­leć przy sty­pach. Raz spa­liła się remiza, raz sto­doła, raz dom.

— Trupy?

— Dwie wdowy. I raz młoda dziew­czyna. Naprawdę, wiel­kie pożary. Wiem, bo zapy­ta­łem o to tego adwo­kata i mówił chyba z dzie­sięć minut. Wyglą­dał na szcze­rze zatro­ska­nego. Rozu­mie pan porucz­nik, mała, spo­kojna wieś. Pożar to wyda­rze­nie.

— Dla­czego? Z tego, co ksiądz mówi, w kółko tam coś się pali — Enka odpo­wie­dział natych­miast i Gil nie mógł doszu­kać się zło­śli­wo­ści w jego sło­wach. W odpo­wie­dzi, szcze­rze się roze­śmiał. — Ja tak księ­dzu od serca powiem, co myślę — cią­gnął Enka. — Jeśli tam jest wszystko w porządku, to ja jestem Wyszyń­ski, a ksiądz Albin Siwak.

* * *

Mia­sto gminne Olszynka przy­po­mi­nało porucz­ni­kowi Ence tysiąc innych spo­koj­nych miast gmin­nych, które zjeź­dził, w któ­rych pił, spał i strze­lał. Patrzył na asfal­towy plac, który wyda­wał się piasz­czy­sty, na domy z pusta­ków, które wyda­wały się tek­tu­rowe, na ludzi, któ­rzy wyda­wali się mniej niż ludźmi, i pomy­ślał, że może ktoś leci z nim w klipy – mia­sto gminne naprawdę jest jedno i powstaje zawsze tuż przed przy­jaz­dem porucz­nika Enki gorącz­kową pracą robot­ni­czych rąk w służ­bie kiep­skiego dow­cipu. Trza­snął drzwiami i przez plac miej­ski poszła fala ude­rze­niowa: gołąb pode­rwał się do lotu, ludzie odwró­cili głowy, pies przy­spie­szył, w odra­pa­nym oknie zało­po­tały firanki.

Komi­sa­riat mie­ścił się w brud­no­kre­mo­wym budynku wznie­sio­nym i poma­lo­wa­nym w latach sześć­dzie­sią­tych. Andrzej Gil uśmiech­nął się na widok samo­chodu na mili­cyj­nych reje­stra­cjach, za to bez przed­niego koła, trą­cił Enkę, a ten zaci­snął zęby. Obok komi­sa­riatu wid­niał szyld pasman­te­rii, dalej fry­zjer, sklep spo­żyw­czo-prze­my­słowy i mię­sny. Przed mię­snym stał gru­bas w sza­rym far­tu­chu i palił.

— Ksiądz lepiej popa­trzy na to.

Andrzej Gil spoj­rzał na bury budy­nek z oknami przy­po­mi­na­ją­cymi jamy i kolo­ro­wym szyl­dem z napi­sem „WRÓŻBY”, zro­bio­nym z gru­bej pil­śni i poma­lo­wa­nym na złoto. Wzru­szył ramio­nami.

— Bywa — oświad­czył i poszedł na przy­sta­nek.

Enka uniósł rękę w geście poże­gna­nia. Odpro­wa­dzał księ­dza wzro­kiem i przy­szło mu do głowy, że powi­nien go dawno roz­gryźć i dziwne tro­chę, bo jesz­cze tego nie zro­bił.

Poste­run­kowy Remi­giusz Tuta widział, jak porucz­nik Enka roz­gląda się po placu, chwyta się pod boki, strzyka śliną, sło­wem, zacho­wuje się, jakby nie wie­dział, dokąd idzie – a prze­cież wie­dział. Tuta od razu roz­po­znał ofi­cera, był bowiem dobry w roz­po­zna­wa­niu ludzi. Wystar­czy przyj­rzeć się bar­kom. Szuja zawsze je prze­krzywi, choćby wcze­śniej kij połknął, czło­wiek prawy, nawet z gar­bem, barki będzie trzy­mał rów­no­le­gle do ziemi. Mili­cjant zaś ma pro­ste barki, ale wydają się krzywe i trzeba wpraw­nego oka, żeby się poła­pać. Tuta roz­po­znał porucz­nika wła­śnie po bar­kach. Pocią­gnął łyk zim­nej her­baty i wie­dział już, co zrobi. Gdy tylko ten facet wej­dzie, pomy­ślał, dzień dobry, panie ofi­ce­rze, bo jeśli tu przy­je­chał, to na pewno jest ofi­ce­rem. I gość będzie roz­ło­żony.

Porucz­nik Enka ener­gicz­nie otwo­rzył drzwi, Tuta pod­niósł się sztywno.

— Porucz­nik Zbi­gniew Enka — rzekł gość, nim Tuta się ode­zwał. — Potrze­buję pana pomocy.

Wargi poste­run­ko­wego Tuty kłap­nęły w potwier­dze­niu. Porucz­nik Enka popa­rzył na odra­pane ściany: orzeł wyglą­dał, jakby zaraz miały mu odpaść skrzy­dła, pękate, pokre­ślone teczki z papie­rami leżały w kupie pod ścianą. Wzrok porucz­nika prze­wę­dro­wał przez bate­rię kub­ków po kawie, przez łyżeczki zosta­wione w zaschnię­tych, brą­zo­wych pla­mach i spo­czął na maszy­nie do pisa­nia, w któ­rej bra­ko­wało kla­wi­sza z literą „d”. Pod biur­kiem stały cztery butelki wódki, wszyst­kie pełne, a pod ścianą kar­to­nowe pudło.

— Już, już, oczy­wi­ście — Remi­giusz Tuta odzy­skał głos. — Kawy może?

Enka pokrę­cił głową.

— Mie­li­ście ostat­nio trupa — rzekł Enka. — No to ja w spra­wie tego trupa przy­je­cha­łem.

— Trup — powtó­rzył poste­run­kowy Tuta. Oczy mu się zwę­ziły. — No jasne, panie porucz­niku. Pan Śpik. Wikary Śpik. Mam tu wszystko — porwał pękatą teczkę — i o nim, i o wsi pewno pan też chce wie­dzieć wszy­ściu­teńko. Pan pewno myśli, że jak skrom­nie, to zaraz nie­po­rząd­nie. Juuuż — cmok­nął — Sta­cho­warty.

— Wie­cie co? — Enka popa­rzył smutno na papie­rzy­ska śmi­ga­jące w rękach poste­run­ko­wego Tuty. — Może lepiej zaj­mie­cie się kołem od samo­chodu. Macie wróżkę, popy­tam.

Poste­run­kowy Tuta zro­bił tak nie­szczę­śliwą minę, że Enka natych­miast poża­ło­wał swo­ich słów. Drzwi otwo­rzyły się z hukiem i do komi­sa­riatu wpa­ro­wał wąsaty facet koło pięć­dzie­siątki, z malow­ni­czym kola­żem plam na turec­kim swe­trze. Twarz miał czer­woną jak radziecka flaga, z oczu bił zimny błę­kit Baj­kału.

— Tutuś! — chryp­nął. — No dajże szkla­neczkę, dał­byś, co? Wiesz, co to bydlę, Pustułko, nawy­wi­jał?

Poste­run­kowy Tuta wystrze­lił zza biurka, zma­te­ria­li­zo­wał się tuż przed wąsa­czem, syk­nął coś i pchnął go w kie­runku drzwi. Gdy się odwró­cił, ujrzał porucz­nika Zbi­gniewa Enkę na swoim krze­śle: Enka nie­dbale prze­glą­dał papiery, a lewą ręką tur­lał butelkę wódki.

— Dobrze, poste­run­kowy Tutuś — rzekł Enka — to może wró­cimy do naszego cor­pus delicti i nie­szczę­snego denata.

— Tuta — rzekł głu­cho Tuta — Remi­giusz Tuta.

— Powiesz mi wresz­cie, co tutaj się wywija? — huk­nął Enka, a Tuta przy­padł do biurka, się­gnął do papie­rów i zaraz cof­nął rękę.

— Więc ksiądz Śpik…

— Wikary Spi­ski — popra­wił Enka. — Cho­dzi­cie, Remi­giu­szu, do kościoła?

— Nie! Cza­sem — sap­nął Tuta. — Panie kapi­ta­nie, widzi pan, z tym wika­rym to nikt nic nie wie, obcy ludzie musieli. Nikt nie widział, ludzie byli na cmen­ta­rzu, to kawał drogi. Wszy­scy się dzi­wią, tu każdy reli­gijny, żeby księ­dza zabić. Jak to można?

— Słu­chaj­cie mnie, Tuta. Ja to wszystko wiem. Opo­wiedz mi o Sta­cho­war­tach.

— Sta­cho­warty, no co ja mogę? Toż tam się nic nie dzieje. Dobrzy ludzie żyją, ja tam spraw nie mam. Raz chło­pi­nie rękę przy pile przy­cięło, poza tym nic nie wiem, naprawdę.

— Pożary — przy­po­mniał porucz­nik Enka.

— No były pożary, ale ja, panie kapi­ta­nie kochany, ja tu od dwóch lat jestem, to nie wiem, nic się nie spa­liło, ale jak tego księ­dza zabili, to zaraz pomy­śla­łem, że będą pro­blemy. Jak przej­mo­wa­łem teren, to też nikt się nie skar­żył. Pan kapi­tan pój­dzie, pan pój­dzie, pan się ludzi popyta, to złego słowa na Sta­cho­warty nie powie­dzą! Ludzie ich lubią, no bo bez nich byłoby ciężko. Wie pan, co się w szpi­talu tutaj dzieje? Okropne rze­czy, strach iść, i nawet jak moja rodziła, to u baby, aż wstyd powie­dzieć, wła­śnie w Sta­cho­war­tach. Nasz szpi­tal jest straszny! Widział pan Waldka? Toż mu dziecko tam umarło. A stary dok­tor jesz­cze chciał baby ze Sta­cho­wart prze­pę­dzić i pewno by to zro­bił, ale umarł nagle, we wła­snym szpi­talu. — Tuta dostrzegł, że Enka otwiera usta, by zadać pyta­nie. — Nor­mal­nie umarł, panie kapi­ta­nie, naj­pierw wrzód, potem zapa­le­nie, to chłopu się zmarło i nie ma w tym żad­nej tajem­nicy.

— No dobrze. — Porucz­nik Enka wstał, strze­lił pal­cami. — To jesz­cze raz z tym wika­rym popro­szę.

— Ja nie wiem, czemu pana kapi­tana tu wezwali. Już z woje­wódz­twa przy­je­chali, pocho­dzili, ale skoń­czyło się na tym, że poro­bili zdję­cia, trupa zabrali, i co, ani widu, ani sły­chu.

Porucz­nik Enka z uśmie­chem odsta­wił pół­li­trówkę, niby przy­pad­kiem trą­cił pudło przy ścia­nie — zabrzę­czało — i uści­snął spo­coną rękę poste­run­ko­wego Tuty.

— Jeste­ście, Tuta, porząd­nym czło­wie­kiem — spoj­rzał mu w oczy — bar­dzo­ście pomo­gli.

Wymi­nął go, poło­żył dłoń na klamce.

— Ja mogę jesz­cze pomóc — rzekł Tuta roz­bra­ja­jąco — tylko naprawdę nie wiem jak, panie kapi­ta­nie.

— Dobrze, że chce­cie, Tuta — odparł porucz­nik Enka. — Dowiem się, w jaki spo­sób, i wtedy pomo­że­cie.

Na dwo­rze świe­ciło słońce i można by zapo­mnieć, że paź­dzier­nik dobiega końca. Porucz­nik Enka szyb­kim kro­kiem ruszył w stronę samo­chodu, zasta­na­wia­jąc się, czy ksiądz Gil dotarł już do Sta­cho­wart i czego tam się dowie­dział. Kątem oka dostrzegł, że wąsaty facet, zgar­biony, ukrad­kiem wcho­dzi do komi­sa­riatu.

* * *

Z początku, ksiądz Andrzej Gil nie wie­dział, co dziw­nego jest w Sta­cho­war­tach. Może to, że zda­wały wyska­ki­wać z lasu: krok wcze­śniej ota­czały go złoto i brąz jesien­nych drzew, krok dalej wyra­stały kolo­rowe domy. Ksiądz prze­szedł kil­ka­dzie­siąt metrów, nim zro­zu­miał, że to wła­śnie dzięki kolo­rom wieś odróż­nia się od innych. Paź­dzier­nik, szary mie­siąc sza­rego peerelu, a tutaj, wiśniowe, dwu­spa­dowe dachy, żywa zie­leń okien­nic, więk­szość domów z drewna, poma­lo­wana na jasno­żółto, biało, nawet sele­dy­nowo. Płotki dookoła ogród­ków miały naj­czę­ściej barwę inten­syw­nego brązu, tra­fiały się kar­me­lowe, jeden wście­kle nie­bie­ski.

Andrzej Gil szedł przez Sta­cho­warty ujęty panu­ją­cym tu spo­ko­jem. Więk­szość miesz­kań­ców naj­pew­niej jadła wła­śnie obiad, nie­liczni, mijani na pobo­czu, kła­niali się nisko, mówiąc „pochwa­lony”. Kobiety miały na gło­wach kolo­rowe chu­sty i nosiły spód­nice z mnó­stwem wie­lo­barw­nych pasów. Spra­wiały wra­że­nie lekko zasko­czo­nych wido­kiem męż­czy­zny w kolo­ratce, ale naj­więk­szą ucie­chę miały dzieci: roje brzdą­ców podą­żały tro­pem księ­dza, kry­jąc się za drze­wami, w chasz­czach, wpa­da­jąc za domy i wybie­ga­jąc z dru­giej strony. Dzieci jak dzieci, w luź­nych spodniach dre­so­wych, zno­szo­nych koszu­lach i koszul­kach polo, a im dłu­żej Gil na nie patrzył, tym bar­dziej ganił się za to, że widzi w nich coś nie­po­ko­ją­cego. Jakby skóra mogła być zbyt biała i zbyt nacią­gnięta na kościach, śmiech zbyt bez­po­średni, a krok mecha­niczny.

Na przy­kład dziew­czyna z naprze­ciwka: na oko ledwo po dwu­dzie­stce, ale już po dzie­ciach. Szła szybko, posłała księ­dzu zdzi­wione spoj­rze­nie, zaraz się skło­niła, a Andrzej Gil nabrał wra­że­nia, że pod pie­go­watą skórą skrywa się cho­roba i poli­czek skru­szyłby się, gdyby tylko moc­niej go dotknąć.

— Któ­rędy do kościoła? — zapy­tał.

— Pochwa­lony! — powtó­rzyła. — A do któ­rego kościoła, sta­rego, czy nowego? Bo dwa kościoły mamy!

— Na ple­ba­nię.

— Jak na ple­ba­nię to pro­sto — wyja­śniła — do nowego kościoła. Ale będzie ksiądz musiał całą wieś przejść.

Ruszył więc dalej. Domy stały daleko od sie­bie, odgro­dzone pasami schną­cej trawy, drze­wami i ogród­kami. Można by mię­dzy jed­nym a dru­gim sporą sto­dołę posta­wić, pomy­ślał Andrzej Gil i dostrzegł, że dziew­czyna bie­gnie od płotu do płotu, rów­no­le­gle do niego, wystar­cza­jąco bli­sko, żeby widział jej uśmiech, i zara­zem dość daleko, by nie dostrzegł wyrazu jej oczu. Nie wie­dział czemu, ale był pewien, że są smutne.

Dziew­czyna miała białą spód­nicę do ziemi, zakry­wa­jącą stopy, i jasną blu­zeczkę na ramiącz­kach – za lekką na paź­dzier­nik. Poru­szała się płyn­nie, jakby sunęła nad zie­mią, a kępki trawy falo­wały przed nią. Wywi­jała gięt­kim kij­kiem, niby goniąc przed sobą psa lub inne zwie­rzę, a co chwilę pod­ska­ki­wała, klasz­cząc w powie­trzu, i księ­dzu wyda­wało się, że nad jej głową widzi wiru­jący punk­cik, bar­dziej jed­nak podobny do płatka sadzy niż do motyla. Śpie­wała, a ten śpiew docho­dził do drogi:

A Łado gar­dzina Jesze,

Łado, Jesze, Kija, Nija.

Łado i Leli, Jasza, Tija.

Jesza, Łado i Leli, Jaja.

A, Łado! A, Jie­sze!

Melo­dia bez melo­dii, wiatr wpla­tał się w słowa, a księ­dzu coś brzmiało zna­jomo. Nie wie­dział, czy to ten rytm senny, czy sama barwa głosu, czy wresz­cie same słowa. Przy­sta­nął i z waha­niem poszedł w stronę dziew­czyny. Im śpiew brzmiał gło­śniej, tym księ­dza więk­szy ogar­niał nie­po­kój. Dziew­czyna spo­strze­gła nie­zna­jo­mego, zatrzy­mała się, urwała pieśń w środku nuty i ksiądz Gil poczuł dziwną pustkę, jakby nagle zatkano mu uszy.

— Niech będzie pochwa­lony! — powie­działa śpiew­nie i ksiądz Gil miał wra­że­nie, że mówi to zupeł­nie inna dziew­czyna. Chciał zaga­dać jesz­cze o drogę do ple­ba­nii, ale tylko uśmiech­nął się sztucz­nie i zawró­cił. Dopiero na dro­dze zorien­to­wał się, że kie­szeń mary­narki, w któ­rej trzy­mał dłoń, jest mokra.

* * *

Ple­ba­nia z daleka przy­po­mi­nała kon­glo­me­rat gigan­tycz­nych bia­łych kloc­ków – z bli­ska oka­zała się przy­sa­dzi­stym budyn­kiem o wiel­kich oknach, oto­czo­nym przez ogród i czer­wone czapy drzew. Obok stała szopa, biała, nie­zgrabna – za to duża.

Kobieta, która otwo­rzyła, musiała być szcze­rze zasko­czona.

— Niech będzie pochwa­lony Jezus Chry­stus — powie­dział Andrzej Gil, a gospo­dyni patrzyła na niego, jakby był upio­rem albo cyr­ko­wym dzi­wa­dłem. Kie­dyś musiała być bar­dzo piękna, teraz zmarszczki oplo­tły jej oczy, ale, gdyby księ­dzu Andrze­jowi wolno było oce­niać takie sprawy, stwier­dziłby, że biust wciąż ma prężny, a nogi pro­ste jak droga do nieba.

— Zasta­łem może księ­dza pro­bosz­cza?

Andrzej Gil wszedł do środka. Gospo­dyni puściła go przo­dem i powie­działa:

— Jest w ogro­dzie, zaraz przyj­dzie. Zaraz go zawo­łam, powiem wszystko, że jest ksiądz… — zawie­siła głos — ksiądz…?

— Andrzej Gil.

Popa­trzyła, nie­zdar­nie dając do zro­zu­mie­nia, że nazwi­sko cokol­wiek jej mówi. Pięć minut póź­niej Andrzej Gil sie­dział w prze­stron­nej kuchni, pił her­batę i kon­tem­plo­wał ludo­wego świątka spo­glą­da­ją­cego bez­myśl­nie znad szafki. Pro­boszcz wyto­czył się z głębi domu z koszy­kiem peł­nym ziół.

— Niech będzie pochwa­lony — powie­dział i zaraz dorzu­cił, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź: — sma­kuje księ­dzu her­bata? Sam przy­rzą­dzam. — Potrzą­snął koszy­kiem. — Her­bata to moja pasja.

— Na wieki wie­ków, amen — odparł Andrzej Gil. Pro­boszcz zda­wał się roz­sa­dzać kuch­nię. Bar­dzo wysoki i bar­czy­sty, cho­dził, kiwa­jąc się na boki. Twarz miał ogo­rzałą i poważną, choć śmiesz­nie wysu­nięta szczęka ujmo­wała tro­chę z groź­nego wyglądu. Dło­nie bar­dziej nada­wały się do wyry­wa­nia drzew niż przy­ci­na­nia krze­wów. Pod paznok­ciami zagnieź­dziła się zie­mia. Pro­boszcz miał też nogi tak grube, że spra­wiały wra­że­nie napuch­nię­tych.

— Mał­go­siu — zawo­łał gospo­dy­nię — Mał­go­sia zrobi gościowi obiad. Na pewno ksiądz jest głodny.

Andrzej Gil nie miał powodu, by kła­mać. Pro­boszcz poopo­wia­dał o tru­dach pro­wa­dze­nia wiej­skiej para­fii, które mogą wyna­gro­dzić tylko uczciwi wierni, i o tym, że naj­waż­niej­sza jest zżyta spo­łecz­ność. Mówiąc, cmo­kał i kasz­lał, a ksiądz Gil odpo­wia­dał pół­słów­kami. Na stół wje­chał naj­pierw rosół z maka­ro­nem, zaraz po nim potrawka z kur­czaka i mize­ria z ogór­ków szklar­nio­wych. Pro­boszcz odkroił sobie mały kawa­łek mięsa, nało­żył ziem­nia­ków na wide­lec, prze­łknął.

— Więc z czym ksiądz do mnie przy­cho­dzi?

* * *

— O to wszystko mnie już pytano — pro­boszcz lubił sie­dzieć z nogą zało­żoną na nogę i głową lekko spusz­czoną tak, że wyda­wał się niż­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści. — Nie widzia­łem, nie byłem, nikt nie widział.

— Ksiądz chyba rozu­mie, że nie jestem mili­cjan­tem.

Pro­boszcz zamru­gał i poki­wał głową.

— Nie jestem mili­cjan­tem, ale jeśli ma ksiądz jakieś podej­rze­nia, szcze­gól­nie deli­kat­nej natury, może byłoby lepiej, żeby ksiądz podzie­lił się nimi ze mną.

— Jest ksiądz sam? — wypa­lił pro­boszcz.

— W tej chwili tak.

— Powiem tyle, że to był ktoś z zewnątrz. W zeszłym tygo­dniu, ktoś tu się krę­cił. Jakiś łachu­dra, ankiety robił, pró­bo­wał wła­mać się na ple­ba­nię. Odgra­żał się, że wróci. Jest jesz­cze… — Chrząk­nął. — To może za chwilę. Przy­kra sprawa. — Spoj­rzał smutno na Andrzeja Gila. — Czy ksiądz przy­je­chał zamknąć nasz kościół?

Andrzej Gil lekko opu­ścił powieki.

— Nie ja zamy­kam kościoły — powie­dział. — Czy tam doko­nano mor­der­stwa?

— Nie wia­domo. — Pro­boszcz nachy­lił się do Andrzeja Gila. Spra­wiał wra­że­nie szcze­rze zatro­ska­nego. — Prze­cież zna­leźli go przy moście, ale mili­cja uparła się, że w kruch­cie są ślady krwi. Pewno są. Mówili, aż boję się o tym myśleć, że są przy ołta­rzu. Co wtedy?

— Biskup może zamknąć kościół. Na pewno będzie trzeba go wyświę­cić.

— Ja wiem, ja wiem — przy­znał pro­boszcz — prze­cież w nim mszy nie odpra­wię. Prze­nio­słem się do sta­rego kościółka. Co powie­dział biskup?

— Nie roz­ma­wia­łem jesz­cze z bisku­pem — przy­znał Andrzej Gil, jakby kie­dy­kol­wiek miał taki zamiar. — Powie­dział ksiądz: stary kościół.

— Mamy taki. Tam­tego uży­wa­li­śmy, odkąd rzeka zmie­niła bieg. W tym nowym to straszny kło­pot. A tam­ten zabyt­kowy, bar­dzo stary.

— Wiem — rzekł ksiądz Gil.

Pro­boszcz otarł ręka­wem pot z czoła. Tęsk­nie spoj­rzał w stronę koszyka z zio­łami.

— Mamy mieć nie­długo inspek­cję z gminy. Będą też stra­żacy. Kośció­łek jest z drewna, suchy jak próchno, a w środku tyle cen­nych rze­czy. Wszystko może pójść z dymem, a tego już nie odra­tu­jemy. Raz już cudem oca­lał, dawno temu. Boję się, że wła­dze każą go zamknąć. Jakby lato było, mógł­bym jakiś ołtarz może… ale zima za pasem.

— Co na to kon­ser­wa­tor zabyt­ków?

— Nie wiem. — Pro­boszcz wzru­szył ramio­nami. — Może to i dobry czło­wiek. On myśli o przed­mio­tach, a ja o ludziach.

Zapa­dło mil­cze­nie. Pro­boszcz oży­wił się nagle i zapro­po­no­wał wino.

— Podzię­kuję. — Gil wstał. — Może będzie dobrze.

Pro­boszcz roz­pro­mie­nił się.

— Póki co pokaże mi ksiądz kościoły? — rzu­cił Gil, niby obo­jęt­nie, patrząc na świątka.

— Kościoły? — Pro­boszcz złą­czył dło­nie na brzu­chu. — A po co zaraz kościoły? Prze­cież nie­szczę­snego Mar­cina zabili w nowym. — Przy­gryzł wargi i zaraz się uśmiech­nął. — Oczy­wi­ście, ma ksiądz rację. Pokażę oba kościoły.

* * *

Pro­boszcz Kalanda musiał przy­sta­wać co kilka kro­ków. Pochy­lał się jakby zamie­rzał kaszl­nąć, ale tylko ze świ­stem wydmu­chi­wał powie­trze. Andrzej Gil pró­bo­wał na niego nie patrzeć i wodził wzro­kiem po domach – kolory zda­wały się głęb­sze niż w połu­dnie, ludzi było wię­cej, kła­niali się nisko, a ksiądz nie mógł się nadzi­wić ozdo­bom kobiet. Męż­czyźni wypa­dali przy nich szaro, tak jak inna wieś bla­dła przy paste­lo­wych bar­wach sta­cho­warc­kich domów. Nie pozbył się dziw­nego wra­że­nia, że w ludziach czai się jakieś zła­ma­nie – w ich kościach, w kroku, może zwy­czaj­nie nie­szczę­ście ich przy­gnio­tło?

Naprze­ciw kościoła wzno­sił się budy­nek szkoły pod­sta­wo­wej. Aku­rat Kalanda znów sta­nął, a Andrzej Gil zde­rzył się z szczu­płym męż­czy­zną po trzy­dzie­stce. Męż­czy­zna odru­chowo rzu­cił „szczęść Boże” i podrep­tałby dalej, gdyby nie ksiądz Gil, który zawo­łał, aby się zatrzy­mał.

— Pan jest nauczy­cie­lem? — zagad­nął, a męż­czy­zna roz­chy­lił ze zdzi­wie­nia usta, jakby zapo­mniał o prze­źro­czy­stej siatce z zeszy­tami.

— To ksiądz pro­fe­sor Andrzej Gil — pospie­szył z wyja­śnie­niami pro­boszcz. — Przy­je­chał aż z Kra­kowa, żeby zoba­czyć nasz kościół. A to Robert Har­daj od klas pierw­szych.

Nauczy­ciel odsta­wił siatkę i podał rękę: Gil nie zno­sił takiego uści­sku, wła­ści­wie nie był to uścisk, ale mię­dle­nie mięk­kiego mięsa.

— To już ksiądz wie — Har­daj miał głos dosko­nale obo­jętny. Gil był prze­ko­nany, że gdyby bel­fer musiał bła­gać o życie, wydo­by­wałby z sie­bie to samo bucze­nie na jed­nym tonie. — Takie nie­szczę­ście — stwier­dził Har­daj — takie nie­szczę­ście.

— Znał pan wika­rego?

— Wszy­scy prze­cież go znali. I każdy chyba lubił…

No, ktoś to go jed­nak nie lubił, pomy­ślał ksiądz Gil.

— Uczył reli­gii, dzieci go uwiel­biały. Sam nawet odno­wił salkę przy para­fii, ze szkoły poży­czy­li­śmy ławki. Pół roku był z nami, niby krótko, tak naprawdę dużo, a tak zupeł­nie szcze­rze, za krótko. Ni­gdy coś takiego się nam nie zda­rzyło, bo widzi ksiądz, ja w tej szkole pięt­na­ście lat pra­cuję, a wszy­scy pra­wie są starsi ode mnie. Tak już jest, ludzie nawet po stu­diach wra­cają — Har­daj roz­ga­dał się, a Gil poża­ło­wał, że w ogóle go zatrzy­mał — cza­sem i po wielu latach. Tak samo lekarz, tak nauczy­ciele, nie zapo­mnieli, skąd są.

Har­daj otwie­rał usta do następ­nego zda­nia, gdy pro­boszcz zgro­mił go wzro­kiem. Nauczy­ciel uśmiech­nął się głup­ko­wato, pode­rwał siatkę i poczła­pał mię­dzy domy.

— To dobry czło­wiek — rzekł prze­jęty Kalanda. — Wszy­scy tutaj są pode­ner­wo­wani.

— Nic dziw­nego — przy­znał obo­jęt­nie Andrzej Gil.

— To dobry czło­wiek — powtó­rzył pro­boszcz, po czym wydo­był klucz od kościoła.

* * *

Andrzej Gil prze­kro­czył obry­so­wany na biało ślad po krwi i wszedł w czer­wień. Począt­kowo nie roz­po­znał jej źró­dła, cof­nął się i wpadł na pro­bosz­cza. Kalanda poło­żył mu dłoń na ramie­niu – wszystko będzie dobrze. Tylko że wszystko było czer­wone: nawa, ławy, paskudny obraz ze świętą trójcą, ołtarz i ściany. Kalanda zapa­lił świa­tło i nie­zwy­kły efekt znik­nął. Two­rzyło go sło­neczne świa­tło, wpa­da­jące przez czer­wone kwiaty na witra­żach. Te kwiaty o ogrom­nych płat­kach, podob­nych do pła­tów mięsa, nie spodo­bały się księ­dzu Gilowi, a jesz­cze bar­dziej nie spodo­bał mu się obraz za bla­tem ołta­rza.

Gil twier­dził, że w semi­na­riach duchow­nych powinni uczyć este­tyki, a przy­naj­mniej nazw kolo­rów: niebo nad głową Pana Jezusa było sele­dy­nowe, a trawa – brą­zowa – chyba schła pod doty­kiem boskiej stopy. Nad głową Zba­wi­ciela fru­wał gołą­bek z lau­ro­wym liściem, a na wszystko spo­glą­dał Bóg Ojciec, wzro­kiem karcz­ma­rza, któ­remu wła­śnie roz­nie­siono lokal na cztery wia­try. Kościół para­fialny w Sta­cho­war­tach był pod wezwa­niem Świę­tej Trójcy.

Ksiądz Gil przy­klęk­nął, prze­że­gnał się i zoba­czył, że pro­boszcz Kalanda pada na kolana. Popa­trzył jesz­cze chwilę i popro­sił o wska­za­nie drogi do zakry­stii.

— Myśla­łem tro­chę o tej spra­wie — rzekł Gil po chwili, krą­żąc po pomiesz­cze­niu. — Obie­cam tyle, że w piśmie do ordy­na­riu­sza wspo­mnę też o pro­ble­mach księ­dza. Nie wiem, co na górze posta­no­wią.

Pro­boszcz Kalanda sie­dział na ludo­wym krze­śle. Dło­nie złą­czył na kola­nach.

— Tak — mruk­nął — dobrze, ja to rozu­miem.

Odwró­cił głowę.

— Wiem, co biskup Rurak myśli — pod­jął Gil. — U niego to łączy się w spójną całość. Mor­der­stwo. Zbez­czesz­czony kościół. Ta tajem­ni­cza zbrod­nia i, w jej cie­niu, zamknię­cie kościoła.

— Jezu — wyrzu­cił Kalanda — prze­cież ja mówię cały czas, że co ja mogę, że nic nie wiem, prze­cież nie można karać tylko za to, że nie byłem, nie patrzy­łem, nie mogłem. Biskup nie zro­zu­mie? Ja to nie­ważne, ale prze­cież o ludzi cho­dzi, czy ksiądz tego nie rozu­mie? — Wycią­gnął ręce. — To dobrzy ludzie, pro­ści ludzie. Zawsze żyli spo­koj­nie, bli­sko sie­bie, i zawsze był nasz kośció­łek. — Spró­bo­wał się pod­nieść, ale zachwiał się i padł na kolana. Gil pochy­lił się, a Kalanda wcze­pił się w niego, przy­cią­gnął i mówił, nie kry­jąc łez — dobrze, powiem, nie powi­nie­nem, ale powiem. To dobra kobieta. To pewno nie ona, ale powiem, skoro trzeba. Powiem.

Puścił wresz­cie Gila, wdra­pał się na sto­łek i mówił dalej, ocie­ra­jąc twarz ręka­wem:

— Mamy taką Jadźkę, Jadźka to nie zły czło­wiek, dużo wycier­piała. Naj­pierw umarł jej mąż, też dobry czło­wiek, a sie­dem lat temu, Jezus Maria — prze­że­gnał się — jej córka zmarła straszną śmier­cią. Spa­liła się, rozu­mie ksiądz? Na sty­pie, w sto­dole, scho­wała się, nikt nawet nie wie­dział… A wła­śnie jej narze­czo­nego cho­wali, już na ślub byli umó­wieni, pamię­tam, dobry Boże… — Zgar­bił się, łok­cie wepchnął mię­dzy kolana. — No zwa­rio­wała od tego i z nożem po wsi lata. Cza­sem, rzadko, tylko ostat­nio było gorzej. Mili­cja sama do tego doszła, ale jej w końcu nie zabrali. Z niej nic ksiądz nie wycią­gnie, a i tak zabiorą ją do szpi­tala — kaszl­nął — na zawsze. Teraz ludzie ją kar­mią, ina­czej by umarła, i wła­śnie mówili, że to może ona, bo w wika­rym dia­bła się dopa­trzyła. Ale nikt nie wie. Takie nie­szczę­ście, każdy by osza­lał — wstał gwał­tow­nie — mar­twy mąż, spa­lona córka.

Gil poki­wał głową, a pro­boszcz wygrze­bał chustkę z mate­riału. Prze­tarł oczy. Gilowi zro­biło się go żal.

— A stypy? — zapy­tał łagod­nie. — Sły­sza­łem o tym.

— Stypy. Są stypy.

— Pożary na sty­pach. Trupy.

— U nas na każ­dej sty­pie jest cała wieś, stąd sto­doły prze­waż­nie. To dobrzy ludzie, ale jak nie­szczę­ście, to lubią popić. No to stąd pożary.

— Czemu ksiądz na to pozwala? — zapy­tał Gil, a Kalanda skrzy­wił się, jakby wła­śnie otrzy­mał cios na odlew.

— A co ja mogę? — roz­ło­żył ręce. — Zna­czy mogę, ale ci ludzie tak zawsze robili. Ja też tu byłem wika­rym i pro­boszcz nie­bosz­czyk zaraz na wstę­pie mówił, że nie można wystę­po­wać prze­ciwko tra­dy­cji, bo tra­dy­cja to dobro w ludz­kich ser­cach. — Tar­gnęły nim dresz­cze, kaszl­nął, błysz­cząca plwo­cina wylą­do­wała na pod­ło­dze, a Kalanda roz­ry­czał się na nowo. — Ale teraz już rozu­miem, że trzeba, po tym, co się stało. Ja to zro­bię. — Chwy­cił księ­dza Gila za mary­narkę i natych­miast puścił. — Jeśli to ma pomóc, to ja to zro­bię.

Oczy powięk­szyły mu się nagle, rozej­rzał po zakry­stii i podrep­tał, koły­sząc sadłem, za róg. Księ­dza Gila dobiegł szum wody. Gdy Kalanda poja­wił się ponow­nie, był jesz­cze bar­dziej czer­wony, ale trząsł się mniej.

— Ja bar­dzo prze­pra­szam — wykrztu­sił.

Gil, który nie­wiele zro­zu­miał z tego co usły­szał, a jeśli coś zro­zu­miał, to tyle, że powi­nien poczuć się winny, pokle­pał Kalandę po przy­ja­ciel­sku. Pro­boszcz wes­tchnął głę­boko i zapy­tał, czy mają teraz iść do sta­rego kościoła.

— Nie chce ksiądz odpo­cząć? — upew­nił się Andrzej Gil, a Kalanda zaprze­czył ruchem głowy.

— Spać? — wyszep­tał. — Jak mam spać?

Nim wyszli, zga­sił świa­tło, i ostat­nim, co ksiądz Andrzej Gil zapa­mię­tał z wizyty w kościele Trójcy Świę­tej, był czer­wony blask spły­wa­jący z witraża wprost na jego stopy.

* * *

Porucz­nik Enka nabrał prze­ko­na­nia, że poste­run­kowy Tuta spraw­dziłby się pod­czas prze­słu­chań i naj­tward­szy nawet opo­zy­cjo­ni­sta śpie­wałby jak na rora­tach. Pierw­szym, co Enka zro­bił po zapar­ko­wa­niu w Sta­cho­war­tach, była wizyta w budce i wla­nie w sie­bie litra szczyn, choć zapła­cił za piwo. „Tuta, tuta”, dźwię­czało mu w gło­wie, nazwi­sko jak stu­kot pociągu, „tuta, tuta”, męcząca menda, jeden z tych gnoj­ków, któ­rzy płasz­czą się przed każ­dym, a potem okła­dają wła­sne dzieci osiką, głu­pek, dureń, buc. Enka czuł się zmę­czony. Zmę­czył go też obiad – ziem­nia­czana papka i kotlet tak cienki, że można by przez niego świat oglą­dać.

Zadzwo­nił do Gruli i zde­ner­wo­wał się jesz­cze bar­dziej.

— Sta­cho­warty? — mówił Enka do słu­chawki. — Jestem w Sta­cho­war­tach, patrzę sobie po ludziach i nic mi się tu nie podoba.

— Może po pro­stu nie lubisz wsi? — zagul­go­tał Grula.

— Dopiero przy­je­cha­łem.

— A ksiądz?

— Ksiądz to mądrala, ale zęby sobie tutaj poła­mie. Nie wiem, co on teraz robi. Wsa­dzi­łem go w auto­bus. Miał zapu­ścić żura­wia mię­dzy kata­basy.

— To coś ty robił przez trzy godziny?

— Co robi­łem? Wła­ści­wie nie wiem. Spo­tka­łem idiotę stu­le­cia, nie­ja­kiego Tutę, robi tutaj za han­dla­rza uda­ją­cego mili­cjanta, tak mnie bał­wan wymę­czył, że nie wiem wła­ści­wie, co się dzieje. Straszny czło­wiek, zresztą kle­cha nie lep­szy. Prze­cież jego można moczem prze­ciąć w naj­grub­szym miej­scu, mówisz do niego i mówisz, a on może i zro­zu­mie, ale nie przy­swoi, zrobi swoje.

— Prze­sa­dzasz.

— Znasz ten typ czło­wieka, który zamiast oczu ma dwa dro­go­wskazy? No to taki gość. A teraz stoję sobie w tej dziu­rze i im dłu­żej patrzę, tym lepiej rozu­miem, że sprawa jest bez­na­dziejna. Poczy­ta­łem akta, kle­cha z kimś zadarł, to ten ktoś go zabił, a wieś nabie­rze wody w usta. Mogę mie­siąc tu spę­dzić, cho­dzić od domu do domu i niczego się nie dowiem. Nie dzi­wię się, że tutejsi zęby sobie poła­mali.

Zapa­dła chwila mil­cze­nia i Enka wyobra­ził sobie Grulę, jak opada na fotel, przy­trzy­muje słu­chawkę ramie­niem i czy­ści paznok­cie zło­żoną na pół wizy­tówką.

— Roz­ma­wia­łeś cho­ciaż z kimś? — rzekł wresz­cie Grula.

— Zaraz będę roz­ma­wiał — sap­nął Enka. — Czy ty, Grula, kie­dy­kol­wiek byłeś na wsi?

— No pew­nie.

— Takie sprawy jak nasza na wsiach po pro­stu nie wycho­dzą. Są dwie moż­li­wo­ści — strze­lił pal­cami — albo zabił go ktoś miej­scowy, albo przy­jezdny. Jak przy­jezdny, to wszyst­kie dane mamy na dłoni, jak miej­scowy, to się nie dowiemy. Tu nikt nikogo nie wyda, choćby jadał dzieci z kapu­stą. Tu, zro­zum Grula, każdy ma sekret. Dom źle posta­wiony, szambo na drogę wylane. Wieś, Grula, pol­ska wieś wesoła.

— Zupeł­nie cię nie rozu­miem.

Enka wes­tchnął.

— To ja ci, Grula, wyja­śnię. Jestem we wsi kolo­ro­wej jak klocki i ludzie, jak klocki, będą mil­czeć. Dali­ście mi czło­wieka, który będzie robił tu wła­sną robotę i ja mu nawet się nie dzi­wie. Poga­dam z pro­bosz­czem, pójdę do soł­tysa i spie­przam stąd, bo mam to wszystko w dupie.

Usły­szał, że Grula nabiera powie­trza, by coś powie­dzieć, i odło­żył słu­chawkę.

Wszystko, co miało mu pomóc: piwo, obiad, ksiądz Andrzej Gil, wyda­wało się szko­dzić.

* * *

W Sta­cho­war­tach nic do sie­bie nie paso­wało: domy przy­po­mi­nały Ence atrapy, kosmyk rzeki za nimi sztuczne źró­dło, a ludzie maszyny. Szedł szybko i dzi­wił się, że jest wła­ści­wie sam. Inne wsie żyły, tu ludzie się pocho­wali. I jesz­cze ta idio­tyczna nume­ra­cja domów, dwójka koło sie­dem­dzie­siątki, nie spo­sób się było poła­pać. Roz­glą­dał się bez­rad­nie i nie­mal wpadł na sie­dzącą po turecku na pobo­czu starą kobietę, która żuła skórkę chleba. Spoj­rzała na Enkę i odniósł wra­że­nie, że patrzy przez niego na domy po dru­giej stro­nie drogi.

— W porządku? — zagad­nął. — Może pani wsta­nie?

Kobieta nie­mal nie­do­strze­gal­nie kiw­nęła głową. Z ust zwi­sała jej gruba nić śliny. Miała mocne dło­nie, poła­mane paznok­cie, a na spód­nicy żółte plamy. Z zawi­niątka wydo­była pajdę chleba i długi nóż, odkro­iła skórkę. Chleb pole­ciał pod nogi porucz­nika Enki, a kobie­cina wgry­zła się w skórkę.

— Wie pani, któ­rędy do soł­tysa? — zapy­tał Enka.

Kobie­cina nie drgnęła.

— Od niej nic pan się nie dowie — zabrzmiało. Przed Enką stał chudy facet z siatką pełną zeszy­tów — a soł­tys jest tam zaraz, drugi dom. — Ręka z siatką zato­czyła łuk, męż­czy­zna uśmiech­nął się słabo i poszedł dalej.

Enka strzyk­nął śliną.

— Na pewno wszystko w po… — urwał i odsko­czył, klnąc gło­śno. Złota struga spo­mię­dzy nóg kobie­ciny opły­nęła jego buty łagod­nym łukiem i leni­wie ruszyła dalej, w ślad za nauczy­cie­lem.

* * *

Dom soł­tysa był ogromny, a soł­tys malutki. Porucz­nik Enka zde­rzył się z nim w drzwiach.

— Muszę teraz? — burk­nął gospo­darz, gdy tylko dowie­dział się, o co cho­dzi. — Spie­szę się na cmen­tarz.

— Musi pan — odparł poważ­nie porucz­nik.

Soł­tys nazy­wał się Krzysz­tof Lej. Miał szczu­rze zęby i nos, zda­niem porucz­nika Enki, stwo­rzony do rycia w ziemi. Spodnie wisiały na nim, jakby zamiast nóg miał dwa druty. Naj­wy­raź­niej nie kwa­pił się zapro­sić porucz­nika Enki do środka. Zatrza­snął drzwi, skrzy­żo­wał ramiona na piersi i oparł się o fra­mugę.

— Wika­rego ludzie lubili, a on nie nara­żał się nikomu, na tyle, na ile umiał — oświad­czył. — To wszystko już wcze­śniej mówi­łem. Ludzie go lubili.

Enka poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem.

— Mówi pan, że zabili go z miło­ści?

Soł­tys Lej podra­pał się po nosie.

— Widzi pan, panie porucz­niku, pan chce, żeby wszystko było czarne na bia­łym. A tak nie jest. Ksiądz Spi­ski przy­je­chał do nas nie­dawno i ludzie przy­jęli go z nadzieją, ale i oba­wami. Pan jest z dużego mia­sta?

— To ma zna­cze­nie?

— Ma. — Dło­nie soł­tysa zaczęły krą­żyć. — Pan przy­wykł do zmian, myśmy nie przy­wy­kli. Mamy tele­wi­zory i tele­fony, ale tutaj, we wsi — zabęb­nił o balu­stradę — wciąż bije to samo serce co pięć­dzie­siąt lat temu. Lubimy żeby nasze dzieci uczyli ci sami ludzie co nas. I nowy ksiądz, nawet wikary, to także nowe emo­cje. Cza­sem nie­zdrowe.

Enka błą­dził wzro­kiem po fasa­dzie domu soł­tysa.

— Nie­zdrowe emo­cje — powtó­rzył.

— To był rzutki czło­wiek. Przy­szedł i zaraz zaczął dzia­łać. Przed trzy­dziestką, miał mnó­stwo sił. Zaraz by wszystko zmie­niał. Naj­bar­dziej lubił uczyć, pra­co­wać z dziećmi. Uczył reli­gii, podobno zna­ko­mi­cie. Ale ludzie mówili kilka razy, że on za bar­dzo lubi te dzieci. — Po twa­rzy Leja prze­mknęło zakło­po­ta­nie. — Sły­szał pan o takich spra­wach?

— Sły­sza­łem, że za takie sprawy można zabić — rzekł porucz­nik i zro­bił krok do przodu, na znak, że chęt­nie wszedłby do środka. Krzysz­tof Lej wymi­nął go ostroż­nie i sta­nął na dro­dze do furtki.

— Nie zabić i nie tutaj. — Roz­ło­żył bez­rad­nie dło­nie. — Tutaj nie zabija się za plotkę. Tutaj w ogóle się nie zabija. Ludzie w Sta­cho­war­tach są pro­ści i lubią cza­sem coś wyol­brzy­mić. Pro­boszcz twier­dził, że to nie­prawda, sam tak dalej twier­dzę. Jeśli inten­cje księ­dza wika­rego były nie­czy­ste, to jest mnó­stwo spo­so­bów, żeby zała­twić taką sprawę. Nie trzeba noża, prawda?

Porucz­nik Enka wyjął, pierw­szego dzi­siaj, papie­rosa. Bawił się nim, zamiast zapa­lić.

— Czemu nie powie­dział pan o tym wcze­śniej?

— Może mówi­łem, a może nie. Nie pamię­tam. Takie słowa wywo­łują tylko nie­po­trzebne podej­rze­nia.

Enka wresz­cie zapa­lił, po czym wydmu­chał dym pro­sto w twarz soł­tysa.

— Kto mówił takie rze­czy?

— Nie wiem. Ksiądz pro­boszcz mi prze­ka­zał, i to dawno temu. Może pan z nim poroz­ma­wiać. Ja naprawdę muszę już iść… To dobrzy ludzie, spo­kojna wieś. To pierw­sze takie zda­rze­nie i ja bar­dzo bym chciał, żeby nie pocią­gnęło za sobą następ­nych.

Pozo­sta­wił Enkę na środku drogi i zatrza­snął za sobą furtkę. Sta­wiał drobne kroki, jakby wła­śnie wszedł mię­dzy osty, pogwiz­dy­wał, a porucz­nik Enka zasta­na­wiał się, po co wła­ści­wie przy­je­chał i co tutaj robi. Gdy Lej znik­nął za zakrę­tem, usiadł na stop­niach i palił powoli. Zgniótł nie­do­pa­łek w pal­cach. Patrzył, jak dro­binki żaru, wiru­jąc, opa­dają na mokrą zie­mię.

Im dłu­żej myślał, tym lepiej rozu­miał, że przy­był tutaj w efek­cie bez­rad­no­ści prze­ło­żo­nych. Zakpiono z niego tak jak z Andrzeja Gila. Jeśli wikary naprawdę dobie­rał się do dzieci, nikt nie wyda jego zabójcy, a on, porucz­nik Enka, nie zamie­rzał go szu­kać.

* * *

— Śmierć wika­rego była szo­kiem dla nas wszyst­kich, ale naj­bar­dziej dla dzieci i mło­dych. — Pro­boszcz Kalanda odzy­skał spo­kój i masze­ro­wał raźno pobo­czem. — Nie­sły­cha­nie ruchliwy czło­wiek. Musia­łem go zaga­niać do łóżka, jak brzdąca. Nic tylko by dzia­łał.

Ksiądz Gil z tru­dem nadą­żał za pro­bosz­czem. Żało­wał, że nie popro­sił o kawę – nogi mu zmię­kły, oczy same się zamy­kały.

— Ja tak bym nie umiał, ni­gdy nie umia­łem — mówił dalej Kalanda — jestem spo­koj­nym czło­wie­kiem. Lubię mówić kaza­nia, lubię roz­ma­wiać z ludźmi, ale dzień prze­la­tuje mi przez palce. Potrze­bo­wa­łem kogoś w typie Spi­skiego, bar­dzo reli­gij­nego, bystrego, peł­nego pomy­słów. Przy­no­sił mi kon­spekty lek­cji, bły­sko­tliwe. Gdyby nie umarł, Boże, tak okrop­nie umarł… — wes­tchnął — ale gdyby tak się nie stało, zaraz zro­biłby oazę i chór dzie­cięcy.

W Sta­cho­war­tach zapadł zmierzch i Gil zasta­na­wiał się, co pora­bia porucz­nik Enka. Jego zja­dliwy humor być może podzia­łałby teraz ożyw­czo. Ludzie wypły­nęli na drogę, niczym śnięte ryby, każdy z mnó­stwem świec i zni­czy. Scho­dzili księ­żom z drogi, kła­niali się, a wypo­wia­dane słowa docie­rały do Gila z opóź­nie­niem.

Zza domu na zakrę­cie wyło­nił się drew­niany kościół i ogni­sty dywan. W pierw­szej chwili Andrzej Gil odniósł wra­że­nie, że cały cmen­tarz pło­nie. Z bli­ska, przez murek, widział setki świec, zni­czy i kagan­ków usta­wio­nych na gro­bach. Pło­mie­nie ukła­dały się w falu­jący poma­rań­czowy dywan, nad któ­rym wiro­wał czarny dym. Wiel­kie cie­nie ści­ga­jące się po krzy­żach i nagrob­kach ukła­dały się w kształty zwie­rząt. Ludzie nie­mal zgi­nęli w tym ogniu: Gil widział tylko czarne kształty zgar­bione w modli­twie, a ogień zda­wał się wzma­gać, jakby cmen­tarz był dla niego zbyt mały. Zda­wało się, że zaraz wesp­nie się na drzewa i wyleje sze­roką rzeką przez mur i bramę. Gil przy­znał, że ni­gdy nie widział niczego podob­nego.

— Zazdrosz­czę księ­dzu — odparł pro­boszcz. Stał oparty o cmen­tarny mur i zer­kał przez ramię. — Po dwu­dzie­stu latach tro­chę bra­kuje serca, żeby się zachwy­cać. Szcze­gól­nie w tym roku.

Andrzej Gil odparł, po chwili namy­słu:

— Teraz żałuję, że żyję w mie­ście. — Uniósł rękę do ust i popa­trzył poważ­nie na Kalandę. — Czuć Boga w tym ogniu.

Oszo­ło­miony Andrzej Gil, z początku nie zwró­cił uwagi na kościół za cmen­ta­rzem. Trój­kątny dach odbi­jał się ostrą linią od gra­na­to­wego nieba, a gdy Gil wytę­żył wzrok, zoba­czył stromą fasadę, sze­roką bramę i wielką kłódkę. Po lewej stro­nie stał krzyż, po pra­wej – figura świę­tego, któ­rego Gil w pół­mroku nie zdo­łał ziden­ty­fi­ko­wać.

— Nasz kościół — powie­dział nostal­gicz­nie Kalanda — już raz cud go oca­lił. Może tym razem Bóg też o cud się pokusi — wes­tchnął, spu­ścił oczy. — Przez księ­dza dło­nie, słowa i serce.

* * *

Jedyne świa­tło pocho­dziło z trzech gołych żaró­wek prze­wie­szo­nych pod sufi­tem i czwar­tej, leżą­cej na ziemi, tuż przed ołta­rzem. Pro­boszcz szedł przo­dem, wska­zu­jąc drogę. Ta sama siła, która cią­gnęła do wnę­trza, teraz pró­bo­wała wypchać go za bramę. W sta­rym kościele cie­nie miały ostre kra­wę­dzie, a kroki na kle­pi­sku brzmiały wyraź­nie i dono­śnie. Gil nie potrze­bo­wał już kawy – mógłby krzy­czeć i bie­gać, ale jego myśli rów­nież się roz­bie­gły. Czuł taki sam nie­po­kój jak przy ocze­ki­wa­niu na ważny tele­fon, jak przed salą egza­mi­na­cyjną lub w dniu wyświę­ce­nia.

— Nie ma innego świa­tła? — rzu­cił. Nawet okna były zabite.

— Było piękne oświe­tle­nie — rzu­cił pro­boszcz przez ramię. — Stra­żacy kazali odłą­czyć dawno temu.

Gil nie widział sufitu, tylko ciem­ność. Szedł z zadartą głową. Kalanda wyrósł przed nim, chwy­cił za ramiona i na twarz księ­dza Gila spa­dły kro­pelki śliny.

— Niech ksiądz uważa! — wydy­szał pro­boszcz. — Boże, prze­stra­szy­łem się. Jak ja się prze­stra­szy­łem.

Gdyby Andrzej Gil zro­bił kolejny krok, wpadłby do płyt­kiego dołu po środku głów­nej nawy.

— Nie­dawno wyko­pali. Kable spraw­dzali — gorącz­ko­wał się Kalanda. — Zapo­mnia­łem przez to wszystko.

W dole można by pocho­wać dużego kota.

— Mógł ksiądz skrę­cić nogę — uspo­koił się pro­boszcz. — Już dobrze? Rany boskie…

Gil uśmiech­nął się pojed­naw­czo.

— To co? Pokaże mi ksiądz kościół?

— Oczy­wi­ście. — Kalanda wresz­cie go puścił, po czym włą­czył latarkę. — Z tym będzie nam łatwiej. Nie wszystko tutaj się księ­dzu spodoba, cza­sem jest tak — pocią­gnął nosem — że ludzie mają wię­cej wiary, serca, no, niż talentu.

Ujął Gila pod ramię i pocią­gnął do ściany, moc­niej i szyb­ciej, niż Andrzej Gil by sobie życzył. Wciąż patrzył pod nogi, cie­nie umy­kały przed świa­tłem latarki. Pro­boszcz zatrzy­mał się gwał­tow­nie, pot wystą­pił mu na czoło. Uniósł latarkę z taką miną, jakby ważyła wię­cej niż wszyst­kie grze­chy świata.

Snop świa­tła padł na owalne malo­wi­dło przed­sta­wia­jące Jona­sza poły­ka­nego przez wie­lo­ryba. Pysk zwie­rzę­cia przy­po­mi­nał łeb rekina, a jego nie­pro­por­cjo­nal­nie wielka płe­twa ogo­nowa ster­czała sztucz­nie nad falami. Jonasz nie pró­bo­wał się bro­nić przed prze­zna­cze­niem i potul­nie wpły­wał mię­dzy zęby. Miał jasne włosy i musku­larne ciało, skła­da­jące się głów­nie z nóg i ramion. Na całą scenę spo­glą­dał znad burty rząd smut­nych oczu.

— To zwy­kłe ludowe malo­wi­dło — wyja­śnił pro­boszcz — nawet nie­spe­cjal­nie stare.

Szli powoli wzdłuż ściany, mija­jąc kolejne malo­wane na drew­nie biblijne sceny. Kalanda musiał zda­wać sobie sprawę, że nie są naj­wyż­szych lotów, bo co chwilę krę­cił głową i nale­gał, by ruszali dalej. Naj­lep­sze wra­że­nie ze wszyst­kich robiło malo­wi­dło przed­sta­wia­jące Daniela obwiesz­cza­ją­cego złą wróżbę kró­lowi Bal­ta­za­rowi. Pro­rok stał w roz­kroku, król kulił się na stro­nie, ale ściany pałacu były nie­na­tu­ral­nie prze­krzy­wione. Gil doszedł do wnio­sku, że obraz wypada lepiej od pozo­sta­łych tylko dla­tego, że kolory wybla­kły i nie rażą już inten­syw­no­ścią. Twarz Józefa wpa­da­ją­cego do studni była beżowa, a sam patriar­cha miał sze­ro­kie bary i tak potężne brzu­cho, że powi­nien w tej studni utknąć. Dziura, do któ­rej wła­śnie wpa­dał nie­szczę­sny Jere­miasz, przy­po­mi­nała pie­kielną jamę, a król Saul wywa­lał bez­myślne oczy przed wróżką z Endor. Kolory zbyt żywe, pro­por­cje zabu­rzone, i im dłu­żej szli, tym pro­boszcz przy­spie­szał i Gil zasta­na­wiał się, kiedy ruszą galo­pem.

Zatrzy­mali się przed podłuż­nym malo­wi­dłem. Przy niskiej ławie tło­czyli się apo­sto­ło­wie, Pan Jezus stał z unie­sioną dło­nią, tułów prze­chy­lił do tyłu, a lewą nogę wysu­nął naprzód, jakby malarz uchwy­cił go w poło­wie tanecz­nego kroku. Sku­pione twa­rze zgro­ma­dzo­nych kon­tra­sto­wały z pogod­nym obli­czem Zba­wi­ciela. Ława ugi­nała się od jadła, a przez okno wpa­dało czer­wone słońce. Jezus miał otwarte usta i można by pomy­śleć, że wła­śnie przy­po­mniał sobie coś cho­ler­nie zabaw­nego.

— No tak — powie­dział Andrzej Gil.

— Ja w tym widzę miłość ludzi do Boga. — Pro­boszcz odcią­gnął go do ściany. — Zawsze mówię: kto śpiewa, ten modli się dwa razy, kto pisze – razy cztery, a kto maluje – razy sześć.

Omi­nęli dziurę pośrodku (ksiądz Gil był pewien, że Kalanda prze­niósłby go, gdyby tylko popro­sić), latarka oświe­tliła malo­wi­dło za ołta­rzem. Gil wypu­ścił powie­trze ze świ­stem. Rzadko widy­wał podobne obrazy: patrzysz na nie i czu­jesz się prze­dziw­nie, jakby duch otarł ci się o twarz, a dia­beł dął w plecy powie­trzem peł­nym żaru.

Oczom księ­dza Gila uka­zała się srebrna płyta wiel­ko­ści drzwi fron­to­wych. Po pra­wej mie­ściła się pie­kielna brama na podo­bień­stwo try­um­fal­nego łuku, na fun­da­men­tach z cza­szek i kości, oto­czona przez ostre jęzory ognia, spo­wita dymem, a w jej głębi doj­rzeć można było nie­na­wistne twa­rze, bar­dziej ludz­kie niż dia­bel­skie. Do bramy wio­dła droga, drogę obro­sły skały, a środ­kiem szedł Chry­stus w koro­nie cier­nio­wej, w jed­nej dłoni trzy­mał kij pastu­szy, w dru­giej miecz. Spod stóp Zba­wi­ciela pierz­chały szczury, z nieba spa­dał ptak z ludzką głową w dzio­bie. Gil patrzył uważ­nie: Chry­stus stał twa­rzą do wier­nych i nie spo­sób było stwier­dzić, czy scho­dził wła­śnie do pie­kieł, czy już powra­cał.

— Jest piękny — rzekł Kalanda — bar­dzo się o niego boję.

Spo­strzegł, że Gil zapi­suje coś w notat­niku. Odwró­cił głowę.

— Rze­czy­wi­ście, jest piękny — przy­znał ksiądz — ale sły­sza­łem, że macie tu coś jesz­cze.

Kalanda zamru­gał.

— Czy­ta­łem o tym i dziwne, że ksiądz nie wspo­mniał. Podobno jest tutaj obraz Trójcy Świę­tej na desce lipo­wej. Bar­dzo piękny i bar­dzo stary.

Pro­boszcz zatarł dło­nie, pod­gar­dle mu zafa­lo­wało i nagle się roz­pro­mie­nił.

— Mamy! Mamy — wyrzu­cił z sie­bie. — Nie wie­dzia­łem, że ksiądz jest tak dobrze poin­for­mo­wany. Zaraz, zaraz pokażę — w kilku susach zna­lazł się przy ścia­nie obok ołta­rza — tylko niech się ksiądz nie zdziwi — znie­ru­cho­miał z ręką przy przy­ci­sku — nie poka­zu­jemy go czę­sto, bo to dziwny obraz. Naj­młodsi nawet go nie widzieli.

Srebrna płyta opor­nie powę­dro­wała w górę. Ksiądz Gil pomy­ślał, że gdyby dodać trąby, byłoby jak w Czę­sto­cho­wie.

— Nie poka­zuję, bo cho­ciaż jest piękny, może nie­po­trzeb­nie namie­szać ludziom w gło­wach — powie­dział powoli pro­boszcz.

Nie namie­szać ludziom w gło­wach, powtó­rzył w myślach Andrzej Gil, od takich rze­czy cza­sem głowy pękają. Cof­nął się, zmru­żył oczy, nie był pewny, czy dobrze widzi. Znad ołta­rza spo­glą­dał na niego bro­daty Jezus o poora­nych bruz­dami policz­kach. Usta były nieco za sze­ro­kie, koń­cówki opa­dały łagod­nie ku pomarsz­czo­nej bro­dzie. Po obu stro­nach wydat­nego nosa pło­nęły dzi­kie oczy. Gil nie był już pewien, czy to Jezus, czy Bóg Ojciec, szcze­gól­nie że z pierw­szej twa­rzy wyra­stały dwie następne.

W pierw­szej chwili Gil miał pew­ność, że twarz po lewej wykrzy­wiła wście­kłość, a ta po pra­wej pra­wie się śmieje. Wyjął Kalan­dzie latarkę, przy­świe­cił – złu­dze­nie. Miał przed sobą trzy iden­tyczne obli­cza, jedno en face i dwa z pro­filu. Łączyły je oczy i czapa, którą Gil począt­kowo wziął za włosy. Obraz musiał być bar­dzo stary i dawno nie­od­na­wiany. Ten, kto ostat­nio przy nim pra­co­wał, nie popi­sał się umie­jęt­no­ściami. Farba bla­kła nie­rów­no­mier­nie, brzegi były odra­pane. Ksiądz Gil patrzył długą chwilę i oddał Kalan­dzie latarkę.

— Może ksiądz zasło­nić.

Kalanda sko­ja­rzył mu się z dziec­kiem ocze­ku­ją­cym pochwał. Srebrna płyta zsu­nęła się bez­gło­śnie. Dwaj księża sta­nęli obok sie­bie, twa­rzami do ołta­rza.

— Czy­ta­łem kie­dyś o takich obra­zach — rzekł Andrzej Gil. — Było ich bar­dzo dużo, zwłasz­cza po takich para­fiach. Prze­pa­dły w ogniu refor­ma­cji. Ten jest chyba póź­niej­szy?

Kalanda ski­nął głową.

— Póź­niej­szy — wes­tchnął. — Jesz­cze ksiądz się dziwi, że bar­dzo się boję?

— Nie — auto­ma­tycz­nie odrzekł ksiądz Gil — nie dzi­wię się ani tro­chę.

Drzwi kościoła otwo­rzyły się z impe­tem.

* * *

W drzwiach sta­nęła ciemna postać – za nią peł­zał ogni­sty dywan. Czło­wiek wyda­wał się ogromny, nie­na­tu­ral­nie sze­roki w bar­kach, a gdy ruszył w stronę ołta­rza, jego kroki brzmiały dono­śnie, jakby szedł w sta­lo­wych butach. Gil poczuł nie­przy­jemne uku­cie w żołądku, a Kalanda cof­nął się, wysu­wa­jąc ręce przed sie­bie. Postać gar­biła się lekko, ugi­nała kolana, jakby prę­żąc się do skoku, a w gło­wie księ­dza Andrzeja poja­wił się sza­lony pomysł, by chwy­cić pierw­szy ciężki przed­miot, który nada­wałby się do obrony.

Postać szła wprost na nich. Przez otwarte drzwi bił chłód, z ust Gila i Kalandy doby­wały się obłoki pary. Pomimo zimna Gil się pocił, a postać weszła w krąg świa­tła. Gil ode­tchnął z ulgą.

— Co jest? — zagad­nął wesoło porucz­nik Enka. — Wszę­dzie księ­dza szu­kam.

Gil chrząk­nął.

— Pano­wie się poznają. Porucz­nik Zbi­gniew Enka. Pro­boszcz Kalanda.

Uści­snęli sobie dło­nie, zacho­wu­jąc dystans, jakby mię­dzy nimi wyro­sło mro­wi­sko.

— Jak się panu podoba nasz kościół? — zapy­tał Kalanda.

Enka wodził wzro­kiem po kle­pi­sku, na srebrną płytę jedy­nie zer­k­nął.

— Cudny, księże pro­bosz­czu. Możemy wyjść na zewnątrz? Nie lubię roz­ma­wiać po ciemku. — Odwró­cił się i nie cze­ka­jąc na duchow­nych, wyszedł.

Ksiądz Andrzej Gil wzru­szył ramio­nami, Kalanda uśmiech­nął się smutno, a gdy zbli­żyli się do drzwi, Gil wzdry­gnął się, bo myślał, że oczy na obra­zach, skryte w ciem­no­ści, podą­żają za całą ich trójką.

* * *

Enka zaży­czył sobie roz­mowy z pro­bosz­czem, w któ­rej Gil nie chciał brać udziału. Porucz­nik by sobie tego nie życzył. Gil wąt­pił, czy Kalanda zdo­bę­dzie się na wylew­ność, i po praw­dzie miał całej sprawy dosyć. Patrzył na żar papie­rosa krą­żący w ręku mili­cjanta i zaczął żało­wać, że sam nie pali. Odwró­cił się, opadł łok­ciami na cmen­tarny murek i patrzył w ogień.

Z bli­ska to, co wyda­wało się dywa­nem ognia, roz­drob­niło się na setki małych pło­mycz­ków. Na nie­któ­rych gro­bach bra­ko­wało już miej­sca i zni­cze stały na obmu­ro­wa­niu lub tra­wie. Wierni tło­czyli się w bra­mie po dru­giej stro­nie. Gil nie widział ich twa­rzy – tylko mecha­nicz­nie poru­sza­jące się cie­nie, o rwa­nych ruchach, jakby w stawy dosy­pać pia­sku. Zle­wały się ze sobą, jeden wycho­dził z dru­giego, a wokoło pano­wała cisza, aż Gil poża­ło­wał, że Enka nie znaj­duje się bli­żej. Jego głos mógłby podzia­łać kojąco. Gil sły­szał tylko stą­pa­nie po żwi­rze i cichy brzęk zni­cza, trą­ca­ją­cego inny znicz. Żad­nych roz­mów. Ludzie zasty­gali nad gro­bami nie­mal syn­chro­nicz­nie, stali tak chwilę i rap­tow­nie odcho­dzili, jakby całą cere­mo­nię mieli prze­ćwi­czoną. Zauro­cze­nie pięk­nem cmen­ta­rza ode­szło i Gil poczuł się nie­swojo.

Wodził oczyma po gro­bach i dostrzegł ciemną wyspę pomię­dzy świa­tłami. Naj­pierw myślał, że nie ma tam grobu. Zni­cze oświe­tlały kopę ziemną i dolną część krzyża. Po chwili waha­nia prze­sa­dził niski murek i ciemne twa­rze zebra­nych zwró­ciły się w jego stronę. Ludzie zro­bili mu miej­sce.

Grób był wyraź­nie mniej­szy od innych, ot, podłużna kupa ziemi na wyso­ko­ści kolan i prze­krzy­wione ku dołowi ramiona krzyża. Gil domy­ślił się, że krzyża użyto za punkt zacze­pie­nia liny holow­ni­czej pod­czas eks­hu­ma­cji czy mon­tażu płyty na sąsied­nim gro­bie.

— Niech będzie pochwa­lony Jezus Chry­stus — Andrzej Gil zwró­cił się do czło­wieka przy gro­bie obok. Facet pod­sko­czył, zamru­gał małymi oczkami. W jego siatce zabrzę­czały zni­cze.

— Na wieki wie­ków — odparł, nie kry­jąc zasko­cze­nia.

— Kto tutaj leży? — zapy­tał ksiądz.

Facet podra­pał się w łysinę.

— Zośka leży — odparł, jakby Gil wie­dział świet­nie, kim była Zośka i kiedy ją pocho­wali. Gil popa­trzył pyta­jąco.

— Córka sta­rej Żer­two­wej. Tej wariatki, sły­szał ksiądz? Biedna dziew­czyna w sumie. Głu­pia, ale biedna.

— Co się jej stało?

— Na pewno ksiądz wie. Pod­czas stypy się spa­liła. Jej narze­czo­nego pocho­wa­li­śmy. Dobry chło­pak był, póki jej nie spo­tkał. Taka to każ­dego znisz­czy, ale Boża spra­wie­dli­wość ich dopa­dła. — Kiw­nął głową. — Boża spra­wie­dli­wość.

— Sły­sza­łem o tych waszych sty­pach — zary­zy­ko­wał Andrzej Gil. — Może to nie Bóg, tylko ludzka głu­pota ją zabiła?

— To zła dziew­czyna była. — Facet zadrep­tał w miej­scu. — Wszyst­kich za nic miała, lata­wica jedna. Nosa zadzie­rała, aż na koniec naj­po­rząd­niej­szego chło­paka zba­ła­mu­ciła. Starą narze­czoną rzu­cił, wyjeż­dżać do Olszynki chciał. Do Olszynki, mówię? Ba, może i do samej War­szawy. Ale chło­pak na moto­rze się zabił i cała histo­ria. Tu nikt po niej nie pła­cze — prze­łknął ślinę — po nim, tak.

Ksiądz Gil zasu­nął zamek kurtki. Nagle zro­biło się chłod­niej. Facet poki­wał głową i podrep­tał w głąb cmen­ta­rza. Andrzej Gil zawo­łał za nim.

— Sprze­dałby mi pan jeden znicz?

Facet potrzą­snął siatką i po chwili waha­nia wepchnął znicz w rękę księ­dza Gila.

— Szczęść Boże — powie­dział na odchod­nym.

Andrzej Gil nie miał zapa­łek. Zła­mał suchą gałązkę i zapa­lił ją od świa­teł sąsied­niego grobu. Zło­żył znicz na gro­bie Zosi Żer­two­wej i zaczął się modlić.

* * *

Enka palił w polo­ne­zie. Bęb­nił pal­cami o kie­row­nicę i co chwilę zer­kał w stronę ple­ba­nii, nie mogąc się docze­kać, kiedy kle­cha wresz­cie skoń­czy i pojadą do domu. Co za dzień, myślał, niby tyle się podziało, a nic z tego nie wynika. Nawet Bach, pusz­czony na cały regu­la­tor, nie przy­no­sił wytchnie­nia. Wresz­cie w drzwiach ple­ba­nii poja­wiła się zna­joma syl­wetka. Enka, który wła­śnie zga­sił papie­rosa, natych­miast zapa­lił kolej­nego i zmie­nił radio na pro­gram trzeci. Pusz­czali jed­nego z tych nie­zno­śnie mono­ton­nych anglo­ję­zycz­nych wyko­naw­ców, któ­rych pako­wano ostat­nio w eter bez ładu i składu.

Andrzej Gil usiadł obok Enki i natych­miast zakasz­lał.

— Możemy wysiąść? — popro­sił.

Enka nawet nie drgnął.

— Mam pro­blemy z płu­cami — wykrztu­sił Gil. — Dym nie­mal odbiera mi oddech.

Mili­cjant wes­tchnął, opu­ścił szybę, nie­do­pa­łek pole­ciał na trawę. Enka ści­szył radio i zapa­lił sil­nik.

— Gdzie chce pan jechać? — zapy­tał Gil. Był cały czer­wony.

— Do domu — burk­nął Enka.

— Musimy tu jesz­cze zostać.

Enka zaklął i zga­sił sil­nik.

— Po co? Cały dzień żeśmy tu zmi­trę­żyli i nic. Po co dalej sie­dzieć?

— Wła­śnie dla­tego, że nic nie wiemy.

— Nie przy­je­cha­łem się tutaj cze­go­kol­wiek dowia­dy­wać. Przy­je­cha­łem spraw­dzić — Enka ści­szył radio — tak jak mi kazali. Piszę raport i do widze­nia. Nie chcę sły­szeć o żad­nych Sta­cho­war­tach.

Gil otarł twarz.

— Moim zda­niem za mało wiemy, żeby wyjeż­dżać. Te dziwne stypy. Nie wiemy nawet, kto zabił wika­rego.

— I ni­gdy się nie dowiemy. To nie jest sprawa księ­dza ani moja. Niech ci z woje­wódz­twa mor­dują się z tutej­szą hołotą. Widział ksiądz te paskudne pyski?

— Mówię tylko, że nic nie wiemy. Ja muszę zostać choćby po to, żeby roz­strzy­gnąć, co naprawdę stało się w kościele. Myśla­łem — przy­gryzł wargi — że przy­dzie­lono mi pana, żeby pan mi pomógł.

— To zabawne — Enka prze­krę­cił klu­czyki — ja sły­sza­łem, że to ksiądz ma mi poma­gać.

Gil poki­wał głową, otwo­rzył drzwi ze swo­jej strony i już miał wysia­dać, gdy usły­szał zna­jomą melo­dię.

Łado i Leli, Jasza,

Tija. Jesza, Łado i Leli,

Jaja. A, Łado! A, Jie­sze!

Nio­sła się mię­dzy domami, dosko­nale sły­szalna mimo radia i war­czą­cego sil­nika. Gil nie potra­fił ziden­ty­fi­ko­wać źró­dła dźwięku. Zna­jomy głos dziew­czyny zda­wał się docho­dzić jed­no­cze­śnie z ciem­nych okien ple­ba­nii, skoł­tu­nio­nych krze­wów, kościel­nej bramy. Enka aż wysta­wił głowę za okno, a głos umilkł nagle i Andrzej Gil wysiadł z samo­chodu.

— Na pewno chce ksiądz tu zostać? — zapy­tał poważ­nie porucz­nik. Gil tylko popa­trzył na nowy kościół. — Niech ksiądz uważa na sie­bie — rzekł Enka i odje­chał, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

* * *

Jeśli w Sta­cho­war­tach był tej nocy ktoś bar­dziej zmę­czony od księ­dza Andrzeja Gila, to chyba tylko pro­boszcz Kalanda. Sie­dzieli naprze­ciw sie­bie, jedli i nie mówili wiele. Mał­go­sia podała chleb, grube pla­stry bia­łego sera, her­batę zio­łową, ogórki i pomi­dory uło­żone w pół­okręgi na wiel­kim pół­mi­sku. Gil dopiero teraz zorien­to­wał się, jak bar­dzo był głodny, bar­dziej poże­rał, niż się zaja­dał, a spo­kojny, przy­ga­szony wzrok Kalandy śle­dził jego dło­nie.

— Szkoda, że przy­ja­ciel księ­dza już poje­chał — powie­dział Kalanda — chęt­nie byśmy go także ugo­ścili.

— To nie jest mój przy­ja­ciel.

— Wyglą­da­li­ście jak sta­rzy przy­ja­ciele.

— Wiele rze­czy dzi­siaj to tylko pozory — mruk­nął ksiądz Gil.

Pro­boszcz podra­pał się w brodę.

— Na pewno jest ksiądz zmę­czony. Mał­go­sia przy­go­to­wała księ­dzu pokój na górze. Po praw­dzie szy­ko­wa­li­śmy dwa pokoje.

— Wyszło jak wyszło. — Gil ugryzł ogórka.

— Zazdrosz­czę księ­dzu. — Kalanda dopił her­batę. — Ksiądz będzie zaraz smacz­nie spał, a przede mną ciężka noc. — Pod­szedł do okna. — Jak zawsze w to święto muszę cze­kać przy kościele, aż zni­cze się wypalą. Przy­znam, że czę­sto sam je gaszę.

— Ludzie nie mogą przy­pil­no­wać?

— Jasne, że mogą — pro­boszcz roz­ło­żył ręce — a jak się kościół spali to co ja zro­bię? Jaką pokutę im zadam, a jaką sobie?

Odpro­wa­dził księ­dza Gila do scho­dów. Podał dzba­nek z her­batą i koszyk z serem i chle­bem.

— Jesz­cze raz księ­dzu dzię­kuję za wszystko. — Uści­snął mu rękę i dodał smutno — naprawdę, zazdrosz­czę księ­dzu. Rozumu, serca i nie tylko.

* * *

Gil modlił się, nie pro­sząc ani o rozum, ani o serce, ani o inne przy­mioty. Pro­sił o spo­kój dla dusz księ­dza Spi­skiego i Zofii Żer­twówny. Krzyż na ścia­nie był pro­sty – dwie deseczki, bez figurki Chry­stusa, dawały Gilowi wytchnie­nie, jakże potrzebne po oglą­da­niu obra­zów w kościele. Obie­cy­wał sobie, że będzie długo się modlił, ale zmę­cze­nie zwy­cię­żyło i gdy zdej­mo­wał buty, ćmiło mu się w oczach. Zwa­lił się na łóżko w sli­pach, skar­pet­kach i koszuli. Sku­lił się i odwró­cił ple­cami do ściany. I do Sta­cho­wart też.

Zawsze miał pro­blemy z zasy­pia­niem – czę­sto pró­bo­wał zmę­czyć oczy i czy­tał do świtu, sta­wiał pasjanse, słu­chał radia, odga­nia­jąc dzi­waczne myśli. Tu sen nad­cho­dził szybko. Gil myślał jesz­cze o Zosi i o tym, czy to prawda, że śmierć w ogniu, wbrew pozo­rom, jest nie­mal bez­bo­le­sna. Koń­cówki ner­wów spa­lają się w oka­mgnie­niu, zaraz potem wysiada serce. Nie ma czego się bać? Cie­kawe też, czy porucz­nik Enka dotrze spo­koj­nie do domu. Zmę­czony, zde­ner­wo­wany, śpiący, a droga śli­ska i trasa daleka. Porucz­nik Enka… w sumie dziwny facet.

Na gra­nicy jawy i snu Andrzej Gil powró­cił do semi­na­rium i wyraź­nie sły­szał tubalny głos księ­dza pro­fe­sora Bociana. Przy­po­mniał sobie tę pocieszną syl­wetkę, twarz niczym księ­życ i parę łagod­nych oczu. Non Lada, non Yassa, non Nia… non enim salva­tur in hoc nomi­nee Lado, Yasa, Quia, Nia, sed in nomi­nee Ihe­sus Chri­stus – mówił ksiądz pro­fe­sor Bocian. Zabrzmiał trzask zamy­ka­nej książki. Gil odpły­nął w sen, żegnany przez słowa: „Nie Łada nie Jesza, nie Nija… Albo­wiem nie zba­wia się czło­wiek w imię Łado, Jesza, Kija, Nija, tylko w imię Jezusa Chry­stusa”.

* * *

Obu­dził go ból.

I dym.

Andrzej Gil stur­lał się z łóżka, przy­ci­ska­jąc ręce do klatki pier­sio­wej. Gdyby cho­ciaż mógł kaszl­nąć, o tak, wypluć to paskudz­two, ale nawet ode­tchnąć nie był w sta­nie, miał wra­że­nie, że jego naczy­nia krwio­no­śne wysy­chają, zle­piają się ze sobą. Z nie­wy­obra­żal­nym tru­dem pod­niósł się na kolana. Dalej poszło już łatwiej, dym był gęsty tylko na metr, nie wyżej. Gil, wsta­jąc, opadł na szafkę, ode­pchnął się i chwiej­nie podą­żył w stronę drzwi, gdzie stała misa pło­ną­cych ziół.

Pode­rwał misę gwał­tow­nym szarp­nię­ciem – zapach omal nie ode­brał mu przy­tom­no­ści. W pierw­szym odru­chu chciał cisnąć ją przez szybę, przy­padł więc do okna, otwo­rzył i misa pole­ciała w ciem­ność. Gil wysta­wił głowę, wpu­ścił do płuc powie­trze. Oddy­chał głę­boko, ból z wolna mijał.

Przy­ło­żył koszulę do ust. Macha­jąc gazetą, pró­bo­wał wywiać dym z pokoju, w końcu porwał spodnie, mary­narkę i wypadł na kory­tarz. Dym musiał wydo­stać się przez próg i Andrzej Gil popę­dził po scho­dach na pod­da­sze. Wepchał głowę w małe okienko. Odzy­skał oddech, ale nie spo­kój.

Ple­ba­nia nale­żała do naj­wyż­szych budyn­ków w oko­licy i Gil widział nie­mal całe Sta­cho­warty: ciemne pasmo rzeki, kon­tury domów, a nad lasem ponure chmury. Cmen­tarz pło­nął jakby sła­biej, ale blask bił z wnę­trza sta­rego kościoła, spod zabi­tych lub zama­lo­wa­nych okien. Podobny kolor, może bar­dziej czer­wo­nawy. Można by pomy­śleć, że kościół pło­nie od wewnątrz.

Gil wychy­lił się jesz­cze. Drzwi wej­ściowe zamknęły się cicho i na dróżce poja­wiła się dźwi­ga­jąca siatkę Mał­go­sia. Dotarła do bramki i szyb­kim kro­kiem podą­żyła w stronę kościoła. Gil cof­nął głowę w oba­wie, by go nie dostrze­gła. Ubrał się na pod­da­szu i zamiast zejść na dół, prze­sie­dział chwilę z głową w dło­niach. Spoj­rzał na zega­rek. Nie było jesz­cze dwu­na­stej, spał nie­wiele ponad godzinę.

Opłu­kał twarz i ręce, pusz­cza­jąc cienki stru­mień wody. Pla­no­wał opu­ścić ple­ba­nię naj­ci­szej, jak się dało. Co dalej? Powi­nien jak naj­szyb­ciej stąd wyje­chać, dotrzeć na poste­ru­nek i dalej, do biskupa. Dobrze, pomy­ślał, patrząc w lustro, i co powiem? Wysta­wie­nie misy z zio­łami to żadna zbrod­nia. Kalanda mógł zro­bić to w dobrej wie­rze. Zioła to jego pasja. Pewno chciał pomóc. Skąd miał wie­dzieć, że jestem chory?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Pies i klecha

Подняться наверх