Читать книгу Tracę ciepło - Łukasz Orbitowski - Страница 6
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dzień szpanu
ОглавлениеJak mógłbym zapomnieć?
Osunąłem się, uderzając goleniem o stopień. Plecak spadł na parter. Wysypały się szkolne drobiazgi – książki, zeszyty, długopisy, ołówki. Ołówki połamane, z długopisów wyciekał tusz. Rozpaczliwie zbierałem ten majdan. Banda wyłoniła się zza rogu, gdy chowałem kanapki, owinięte starannie białym papierem i folią – jakby matka tak naprawdę nie chciała, żebym się do nich dobrał.
Tupot ucichł, znak, że stanęli na szczycie schodów. Nie podnosiłem głowy, jakby w ogóle ich nie było. Zbierałem rzeczy, gryzłem wargi i próbowałem myśleć o czymś przyjemnym. Ubrudziłem dłonie tuszem. Prawie uwierzyłem, że rzeczy myślą, kierując się prymitywną wolą dokuczenia najsłabszemu, bo nikomu długopisy nie rozlewały się tak często jak mnie.
Z góry dobiegł śmiech. Podniosłem głowę. Najbardziej bałem się Greli, potężnego chłopaka z ciemnej jamy Kazimierza. Powtarzał dwie klasy, nie mieścił się w chałat, mankiety opinały mu przedramiona wysoko nad nadgarstkiem, a zszarzały kołnierz z trudem obejmował szyję. Grela miał najgrubsze kości, jakie widziałem, ramiona niczym moje uda i dłonie drwala, pokryte czarną siateczką pęknięć i strupów. Do jego ponurej sylwetki nie pasowały włosy, półdługie i niemal dziewczęce. Otaczały zaciętą twarz o przygaszonym spojrzeniu. Grela uczył się w ósmej b i czasem zaglądał do naszej klasy poszukać wrażeń.
Za Grelą stał Jarek Stawowy. Miał martensy z czubami. Nosił niebieskie dżinsy i niesamowite ciemne okulary. Wisiały na guziku chałata i wyglądały jak gadżet z innej planety, zresztą słusznie, bo ojciec przysłał mu je z Niemiec. Stawowy golił głowę do skóry i był jedynym człowiekiem, który być może dałby radę Greli. Niski i krępy, z wysuniętą szczęką, przypominał futurystyczną maszynę do burzenia murów. Wyrwał mi plecak.
Konrad stanął z boku, ręce skrzyżował na piersi. Najwyższy w klasie. Szczupły i sprężysty, sprawiał wrażenie ukręconego z żył i mięśni. Pod rudą czupryną płonęły jasnoniebieskie oczy. Zbiegł po schodach, chałat rozchylił się, ukazując czarną koszulkę SLAYER. Konrad zbierał na nią prawie miesiąc i prał ręcznie, żeby się mniej niszczyła. Konrada bałem się prawie jak Greli. Nie był tak brutalny, ale widywałem go na każdej przerwie – Grela wpadał do nas okazyjnie, jeśli pofatygował się do szkoły. Konrad nigdy nie odpuszczał. Przed końcem siódmej klasy na zajęciach technicznych przyłożył mi prądnicę do łokcia. Ogień wszedł pod skórę, skoczyłem pod sufit.
Po schodach zbiegał Kajtek, niski chłopak o twarzy złodziejaszka i długich rękach; dłonie dyndały mu przy kolanach. Gdyby Kajtek pisał scenariusze do komedii, pełno byłoby w nich nieszczęśników obrywających tortem i nóg połamanych na skórce banana. Miał bladą cerę i popielate usta, najłatwiej było go spotkać za szkołą, z klubowym albo kapitańskim w pysku. Palił jak stary marynarz, zaciskał zęby na filtrze i odginał wargi, ukazując pożółkłe zęby, rozrzucone po szczęce w fantazyjnych kępach. Wsadził nos do mojego plecaka. Bałem się, żeby nie zabrał książek. Raz tak zrobił. Była to powieść Andre Norton i Kajtek zadał sobie trud opatrzenia sentencją „to jest chujowe” prawie każdej strony.
Paweł Gulak nigdy nie zrobił mi nic złego. Lubił patrzeć. Kiedy Grela i Stawowy zamknęli mnie w kantorku Hadały i pluli przez dziurkę od klucza, Gulak stał przy szatniach i obserwował zajście. Został, gdy tamci poszli. Widział, jak wychodzę, zapłakany i zaśliniony. Przy akcji z prądnicą krztusił się od śmiechu. Bał się włączyć do zabawy. Myślę, że nie chciał spoufalić się z Grela i innymi z Kazimierza. Pochodził z dobrego domu. Rodzice mówili, żebym się z nim kolegował. Ale kiedy tak opierał się o ścianę i wąskie usta błyszczały mu od śliny, wydał mi się najbardziej nieludzki z całej bandy.
Spróbowałem wyrwać Greli plecak. Bezskutecznie. Konrad przytrzymał mnie przy ziemi. Razem z Jarkiem Stawowym pociągnęli za ręce w dół. Podkurczyłem nogi, żeby im utrudnić. Nie krzyczałem.
Zaciągnęli mnie na półpiętro. Po schodach spadał mój majdan. Trzaskały pudełka kaset, ołówki potoczyły się pod drzwi wyjściowe. Mógłbym jednym zaatakować Grelę: na przykład podrywam się i precyzyjnie umieszczam ołówek w mętnym oku. Słyszę trzask jak przy pękaniu jajka. Grela stoi oszołomiony. Wyciąga ołówek szybkim ruchem i patrzy na własne oko. Wybucha płaczem, uświadomiwszy sobie nieodwracalność straty.
Nic takiego się nie stało. Nie próbowałbym zmierzyć się z Grelą. Poddałem się jego woli, gdy obrócił mnie na plecy i docisnął do podłogi. Wszyscy się śmiali. Głosy wokoło brzmiały jak obcy język, tylko jedno słowo znajome: chałwa, chałwa.
Konrad zabrał Stawowemu mój plecak i wydobył kanapki. Rozdarł folię i papier. Ugryzł jedną, resztę podał dalej. Grela pochłonął pół kanapki jednym kłapnięciem. Kajtek też napchał sobie usta, kiwnął na Gulaka. Gulak odmówił. Usiadł na ostatnim stopniu, jakby zajście go nie obchodziło, ale nie mógł oderwać wzroku.
Chłopcy żuli. Błogość rozjaśniła piegowatą twarz Konrada. Grela mechanicznie ruszał szczęką i nie zdejmował ze mnie buta. Stawowy kiwał głową przy każdym kęsie. Kajtek napakował do ust najwięcej. Przypominał chomika i w innej sytuacji wydałby mi się zabawny. Pierwszy też nachylił się i wypluł, co przeżuł. Wyszczerzył się, resztki chleba na zębach ozdobiła ślina. Zrobiło mi się niedobrze i wtedy Konrad wypluł swoją część. Wolno i metodycznie, każdy kawałek spadał dokładnie tam, gdzie chciał – na moje oczy, nos i usta. Otarłem twarz. Przeżuty chleb wygląda jak chałwa.
Grela znudził się zabawą – wypluł wszystko od razu. Tylko część trafiła. Cofnął się o krok, językiem czyścił zęby. Nie spojrzał na mnie. Jarek Stawowy splunął na dwa razy. Dostałem w środek czoła gładkim i obłym kształtem podobnym do robaka. Gwałtownie ruszyłem głową i jedzenie zsunęło się na ziemię. Wtedy Grela mnie uwolnił. Otarł usta. Podniosłem się na łokciach. Chłopcy odwrócili się, przestałem być dla nich atrakcyjny. Nie zeszczałem się ani nie poryczałem. Rozczarowali się. Pewno zostawiliby mnie bez słowa, ale z szatni wychynął tercjan Hadała. Zobaczył, co się dzieje, i nie wyglądał na zadowolonego.
Kiedy byłem w pierwszej klasie, Hadała już wydawał się stary. W ósmej myślałem, że tak długo się nie żyje. Naprawdę Hadała miał koło pięćdziesiątki, ale picie dodało mu wieku. Z perspektywy podłogi wydawał się idealnie kwadratowy – miał kanciaste nogi, ramiona i twarz, którą zachwyciłaby się pani od geometrii. Nosił niebieski chałat, podobny do mojego, ale o wiele większy. Poruszał się z trudem, jakby buty miał z ołowiu. Nawet na mnie nie spojrzał.
– Coście tutaj za gnój zrobili? – zapytał. – Kto to ma posprzątać?
Hadała mówił szybko i niewyraźnie. Kilka słów zlało się w jedno. Nikt nie odpowiedział.
Podniosłem się, strząsnąłem z siebie resztki kanapki. Musiałem wyglądać jak nieszczęście, bo Hadała nie robił mi wymówek. Kątem oka zauważyłem, że Paweł Gulak zniknął ze schodów. Tylko plecy mignęły. Hadała stanął w rozkroku, zmrużył oczy i patrzył wyniośle.
– Coście, gnojki, narobili?
Nikt mu nie odpowiedział. Hadała już otwierał usta, gdy obok wyrósł Grela. Był wyższy o głowę. Pchnął Hadałę w pierś. Stary zachybotał się, cofnął o krok. Grela strącił mu czapkę.
– Nie rządź się, dziadek, bo ci tu kolana przestrzelą – powiedział powoli i odszedł, nie czekając na reakcję Hadały.
Za nim podążyli inni. Konrad niedbale rzucił mi plecak pod nogi. Odwróciłem się do starego Hadały, przez moment widząc w nim towarzysza niedoli. Hadała podniósł czapkę, naciągnął na czoło.
– Spieprzaj i pozbieraj swoje dziadostwo – powiedział.
Tak zrobiłem. Poszedłem do łazienki, umyłem twarz i przetarłem chałat. Spieszyłem się, było po dzwonku. Dochodziłem do siebie. W końcu nic się nie stało. Nie zrobili krzywdy. Za trzy miesiące opuszczę szkołę i prędzej diabły pobudują w piekle lodowiska, niż tu wrócę.
W drodze do klasy widziałem, jak Hadała mozolnie wyciera podłogę.
* * *
Po historii i polskim lekcje biologii lubiłem najbardziej. Nie dlatego, że przedmiot wydawał się interesujący. Świat drobnoustrojów jest nudny jak podwójny album Eltona Johna, można oszaleć od słuchania. Ale sala biologiczna wyróżniała się – ściany pokrywały tablice niemające nic wspólnego z tematyką lekcji. Najbardziej lubiłem pożółkłą kartę, na której przedstawiono łańcuch pokarmowy na przykładzie lasu: kuropatwa jadła ziarno, jastrząb zjadał kuropatwę, wilk zabijał jastrzębia i nie wiedzieć czemu, człowiek spożywał wilka. Nigdy w Krakowie wilczyny nie spotkałem. Przez pięć lat nauki każdy inny szczegół w tej sali zdołał mi się opatrzyć, nawet tasiemiec uzbrojony w formalinie. Pani Barbara wysławiała się jak na próbie generalnej przed mową pogrzebową.
Lubiłem lekcje biologii też ze względu na ławki. Były najstarsze w szkole i gdy siedziałem, sięgały mi do klatki piersiowej. Kiedyś pod blatem musiały być szuflady – zostały po nich wnęki, upstrzone napisami i gumą do żucia. Można było czytać książkę i nauczyciel nic nie zauważył. Pani Barbara nie miała zwyczaju wstawać z krzesła, więc schowany za szerokimi plecami Jarka Stawowego, oddawałem się lekturze.
W ostatniej klasie podstawówki czytałem trzy książki tygodniowo. Lektury na cały rok miałem z głowy już w październiku, więc mogłem wejść w świat magii. Tolkiena znałem na wyrywki. Uwielbiałem Michaela Moorcocka, Izaaka Asimowa, Franka Herberta, a najbardziej opowiadania Karla Wagnera o Kanie, rudowłosym barbarzyńcy naznaczonym piętnem nieśmiertelności. Zaglądałem do powieści Stephena Kinga i Grahama Mastertona. Czytałem o świecie czarownic Andre Norton i do dziś pamiętam moje zdziwienie, gdy się dowiedziałem, że autor jest kobietą.
* * *
Szkoła jak gułag, ostatni dzwonek wyznaczał wolność. Najgorzej było w poniedziałek – raz, że za jego plecami czaiły się jeszcze cztery ponure dni, i dwa, że lekcje kończyły się o trzeciej trzydzieści, bite dziewięć godzin. Wtorek był niezły (sześć godzin), w środę i czwartek mogłem odetchnąć (pięć, cztery, za to wychowanie fizyczne o świcie), ale piątek był straszny – znów dziewięć godzin, dwie matematyki z rzędu. Byłem pewien, że taki plan ułożono ze złośliwości, żeby wydrapać jak najwięcej z weekendu.
Nigdy nie uczyłem się w domu. Zadania z matematyki, fizyki i chemii odpisywałem w czasie przerw, te z polskiego i historii powstawały na pierwszych lekcjach. Nie jestem leniem, ale nie mogłem pozwolić, żeby szkoła kradła mi choć minutę z krótkiego popołudnia. Przed ostatnią lekcją miałem przy sobie rzeczy z szatni. Zaraz po dzwonku w zmienionych butach wybiegałem na ulicę.
Szło się wzdłuż ceglanego budynku szkoły. W czasie wojny Niemcy zrobili tu obóz przejściowy. Strach więźniów udzielił się budowli. Stała na ulicy jak na brzegu urwiska, wrośnięta w ziemię i zarazem gotowa oderwać się, uskoczyć przed zagrożeniem. Łuk bramy przypominał usta stęsknione za powietrzem, okna odbijały brud ulicy. Nic nie mogło dodać życia temu miejscu, ani tupot nóg, ani śmiech pierwszaków. Dla mnie było zimne, czerwień kojarzyła się z krwią, sędziowską togą. Pewnie nauczyciele myśleli podobnie, każdy się cieszył, że idzie do domu.
Byłem umówiony na placu Wolnica. Nie musiałem się spieszyć, ale chciałem opuścić Wąską. Przed szkołą wpadłem na wstawionego Hadałę – dzielił się mądrością życiową z synem, na którego wołaliśmy Pelucia. Nie wiem, skąd to przezwisko, bo Pelucia nigdy nie grał w piłkę, a o Brazylijczyku Pelem dowiedzieliśmy się później. Pelucia stał oparty o ścianę i nawet nie udawał zainteresowania. Hadała perorował, jakby chciał powetować sobie wcześniejsze upokorzenie. Jedną ręką podparł bok, drugą wywijał, wystawiwszy do góry palec wskazujący. Głowa Peluci kiwała się jak u lalki, ale nie chciało mi się czekać, aż Hadała spostrzeże, że własny syn go nie słucha.
Z Pelucią miałem dobry kontakt. Mieszkał naprzeciwko szkoły, w zdewastowanej, śmierdzącej kamienicy. Ludzie srali tam po kątach, ściany miały kolor ziemi, ziemia kolor gówna, ale wystarczyło opuścić zapluty korytarz, by znaleźć się w dwupokojowym mieszkaniu, gdzie dywan był czysty, a na półkach stały książki i mnóstwo zabawek. Matka Peluci od lat mieszkała w Kanadzie i przysyłała cudeńka, za które mógłbym odciąć sobie palec, a bliźniemu nawet trzy – były tam ludziki G.I. Joe, z sześć figurek He-Mana i jego przyjaciół, dżip na baterie oraz samochód, który zmieniał się w robota. Bardzo chciałem mieć to wszystko, ale pamiętałem, że do kanadyjskich skarbów doczepiony jest stary Hadała.
Zapytałem kiedyś Pelucię, jak żyje mu się z ojcem. Swoim zwyczajem siedział na podłodze i jadł snickersa. Ciotka prawie codziennie dawała mu na jednego, czego też mu zazdrościłem. Czasem ofiarował gryza, a raz cały batonik, mówiąc, że już mdli go od słodyczy.
– Tato jest taki i tyle – oświadczył. – Nie ma się czym przejmować.
Potem zdradził jeszcze, że stary Hadała rzadko bywa w domu, a większość czasu, także noce, spędza w kanciapie przy szatni. Zaniósł tam materac i stary telewizor. Pelucia mieszkał sam – i to dopiero był powód do zazdrości. Kilka razy w tygodniu odwiedzała go ciotka z jedzeniem i garstką pieniędzy. Pelucia, syn ciecia, stanowił dla mnie symbol wolności.
Zostawiłem ich i skręciłem w prawo – Hadała odprowadzał mnie tym samym spojrzeniem, którym wodził za czapką toczącą się po stopniach. Dotarłem do ulicy Wawrzyńca. Na rogu stali chłopcy z klasy b, w tym Grela, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Uznali, że mam dosyć.
* * *
Od roku zero minęło piętnaście lat, Kazimierz przeobraził się nie do poznania i tylko ulica Wawrzyńca pozostała niezmieniona. W 1990 roku nie stał tam jeszcze pobielany bank, a Zakład Energetyczny miał więcej z budy na narzędzia niż z pałacu, w jaki zmienił się dzisiaj. Ulicę Wawrzyńca roku zero pokrywały sędziwe kocie łby. Najładniejszym budynkiem była siedziba MPK, gdzie kupowało się kartę tramwajową albo płaciło karę. Inne kamienice wyglądały przy niej jak stado zazdrosnych żebraków. Z ludźmi było tak samo. W oknach Wawrzyńca widniały twarze jak maski i można by pomyśleć, że ktoś powsadzał we framugi obrazy starych i brzydkich ludzi, obrazy tak wiekowe, że farba odchodziła całymi płatami.
Trochę dalej, po przeciwległej stronie, wznosił się drugi czysty budynek – tu mieściły się salki katechetyczne, gdzie uczyli księża z parafii Bożego Ciała. Jednopiętrowe maleństwo doczepiło się do przykościelnego muru i nie próbowało konkurować z przepychem siedziby oddziału Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego Kraków Śródmieście. Salki wybudowano dwa lata temu i natychmiast stały się niepotrzebne – religia weszła do szkół w trzasku walącego się systemu. Część sal księża oddali naszej szkole, a część przeznaczyli na potrzeby parafii.
Ulica Wawrzyńca biegła przy kościelnym murze, kocie łby ustępowały asfaltowi, aż wreszcie dochodziło się do placu Wolnica. Otaczały go kamienne donice wypełnione ziemią. Stało na nim tylko jedno drzewo, pod drzewem ławka, na której siadywali pijaczkowie. Przechodziłem tędy codziennie i nigdy nie zastałem jej pustej. Nawet w najzimniejsze dni trzy lub cztery sylwetki tuliły się do siebie, opatulone po uszy, a butelka zmieniała właściciela. W ciepłe dni wokół ławeczki robiła się impreza. Starsi siedzieli, młodsi krążyli w około, kucali, co bardziej zmęczeni kładli się pod drzewem. Tu omawiano sytuację polityczną, tu rozkwitały pijackie miłości i nieodmiennie zbierano na wino.
Ławeczka nie istniałaby, gdyby nie sklep naprzeciwko. Kiedyś był tu Pewex, jedyne kolorowe miejsce na całym Kazimierzu. Pewex zamknięto, ale kolory nie zniknęły z wystawy. Samych tanich win było z sześć rodzajów, każde ozdobione stosowną etykietką, do tego jeszcze nalewki w litrowych butelkach – czas win w kartonach jeszcze nie przyszedł. Sprawy załatwiano szybko. Kiedy na ławeczce przeliczono fundusze, najtrzeźwiejszy brał butelki i stawiał je na ladzie. Wypowiadał tylko jedno słowo, liczbę. Tyle butelek dostawał. Kiedy taki delegat mówił „jedno”, w jego głosie słyszałem zażenowanie, „dwa” pobrzmiewało pewniej, a „trzy” wypowiadał z taką dumą, jakby chodziło o cadillaki albo diamentowe kolie.
Przy wylocie ulicy Wawrzyńca stała pompa, przy pompie – przedsiębiorstwo. Pięciu chłopaków kręciło się tutaj popołudniami i we wszystkie weekendy. Dwóch chodziło do naszej szkoły, jednego widywałem u siebie na ulicy, pozostałych nie znałem. Mieli dwa wiadra, szmaty i detergenty. Myli samochody. Konrad opowiadał, że zarabiają lepiej niż dyrektorka szkoły, a nawet moi rodzice. Przedsiębiorstwo skończyło się, kiedy poszedłem do liceum. Ktoś zadał sobie trud złamania pompy. Nowej nie postawiono. Ale w roku zero przedsiębiorstwo dzielnie cięło fale młodego kapitalizmu. Cała piątka uwijała się z wiadrami i myjką. Na donicy obok siedział Kajtek i palił.
– Co jest, młody? – zagadnął. Splunął za siebie.
– Nic nowego – odparłem, bo wolałem nie opowiadać o chałwie sprzed godziny.
Kajtek nie domyślił się albo udał, że nie wie, o co chodzi.
– Patrz, jak zapieprzają. – Wskazał ręką na swoich chłopaków. Milczeliśmy przez chwilę.
– To co byś chciał?
– Żeby dupy wychodziły z gazet. – Żart wydawał mi się wspaniały.
– Każdy by chciał. – Kajtek wzruszył ramionami.
– Są takie przypadki.
– Córka starsza od matki. To dawaj te pieniądze. Co chcesz?
Powiedziałem.
Kajtek raźno powędrował do kiosku. Z daleka wyglądał jak dziesięciolatek, ledwo dostawał głową do okienka. Wziął gazetę dla mnie, resztę zgodnie z umową schował do kieszeni. Wrócił, wymachując nowym numerem „Penthouse’a”.
– Weź, schowaj to – syknąłem.
Byłem przerażony, że ktoś nas zobaczy. Kajtek spojrzał lekceważąco i wcisnął mi gazetę w dłoń. „Penthouse” miał papier jedyny w swoim rodzaju, bardzo śliski, o dziwnym zapachu, jakby już w drukarni nasączano go spermą.
– Dziwny z ciebie facet – powiedział. – Niby w porządku, ale dziwny.
Jak wytłumaczyć mu, że się wstydzę? Kupując świerszczyk, stanąłbym w ogniu.
* * *
Gdy ma się czternaście lat, nic tak nie zdumiewa jak dojrzewanie koleżanek z klasy. W ósmej a było wiele pięknych dziewczyn. Najbardziej podobała mi się Anna Jabłoń, brunetka o kręconych włosach. Nosiła bordowy sweterek, pod którym nabrzmiewały krągłości, a o dotknięciu których mogłem tylko marzyć. Uroku dodawał jej głos, bardzo niski, z lekką chrypką. Wracając do domu, zobaczyłem, jak idzie za rękę z Konradem. Jedli lody. Pomyślałem o świerszczyku w tornistrze i zrobiło mi się smutno.
* * *
Mieszkałem z rodzicami na Paulińskiej, przy samej Wiśle. Przed oknami mojego pokoju przetaczały się szare chmury, pijacy, tajfuny podstarzałych kobiet i ich psów. Rozmowy, krzyki, przekleństwa zlewały się w jeden dźwięk. Miałem łóżko obok okna i wystarczyło się podnieść, by zobaczyć brudny łuk Wisły i niebo w jednym kolorze.
Lubiłem swój pokój. Ojciec rzadko tutaj zaglądał. Raz w tygodniu, kiedy mnie nie było, matka wpadała ze ścierką, ogarnąć chaos, jaki może zrobić tylko nastolatek bez dziewczyny, przyjaciół i pomysłu na zmianę życia. Każda taśma zawsze trafiała do właściwego pudełka. Z biurka, spod biurka, z podłogi, parapetu i najczarniejszych zakamarków mojej samotni wydobywała książki, które stawały w rządku wedle wielkości i koloru, z zakładkami, jeśli znalazła je otwarte. Na uprzątniętym biurku zostawiała świerszczyki, czasem rozłożone równo na całej długości. Gdziekolwiek je schowałem, zawsze znajdowała i układała w ten pieprzony, upokarzający rządek, chociaż nigdy tego nie komentowała. Miałem mnóstwo świerszczyków różnego rodzaju.
Wybuch wolności w roku 1989 uderzył falą pornografii. Najbardziej lubiłem zachodnie czasopisma w rodzaju „Men’s World”, gdzie dziewczyny wprost wychodziły z lakierowanych stron. Trudno było je zdobyć. Pewien człowiek handlował nimi w niedzielę na giełdzie książek przy Grzegórzeckiej. Nigdy nie zebrałem się na odwagę, żeby podejść. Raz zdołałem namówić Kajtka, żeby poszedł ze mną. Nabył trzy sztuki, z którymi popędziłem do domu, jakbym niósł w plecaku świętego Graala. Były jeszcze „Cats”, prostacka podróbka „Playboya” – „Playtboy”, plus pisma z niższej półki – „Wamp” i liczne mutacje. „Wamp” i pochodne w heroicznym okresie pornografii nad Wisłą próbowały lansować swojskość. Gdybym dojrzewał pięć lat później i odkrył, jak prosto jest znaleźć każde świństwo w internecie, byłbym zgubiony.
Przed nastaniem roku zero zdumiewały mnie pokoje innych chłopców, które oglądałem na zachodnich filmach lub podczas rzadkich odwiedzin u znajomych. Zdumiewała liczba drobiazgu rozrzuconego po półkach i na ścianach. Skąd mieli te wszystkie plakaty? Każdy pokój był ich pełen. U Peluci na półkach stały figurki z Kanady i modele samolotów. W Koszmarze z ulicy Wiązów były miliony pierdół zagracających przestrzeń. Nie zdobyłbym ich, choćbym co tydzień chodził na Grzegórzki i wydawał majątek na wycinki z zachodniego „Bravo” – każda karta kosztowała tyle, ile książka tuż obok. Miałem wrażenie, że świat toczy kierat prosto w przepaść i że nikt poza mną nie wie, co w życiu ważne.
Mój pokój był duży i jasny. Ojciec obiecał amigę, jeśli zdam do liceum. Galimatias zeszytów i podręczników skrywał pod sobą książkę. Wystarczył jeden ruch, by ją przykryć, kiedy wchodził tato. Dalej stało fantastyczne łóżko z mnóstwem delikatnych sprężyn. Za łóżkiem leżały książki, kolorowe pisma i zeszyt, w którym zapisywałem rymowane dyrdymały o miłości, ciemności i umieraniu. W natchnieniu pomagał mi rząd kaset – kolekcja wrzasków, zdaniem ojca. Słuchałem metalu, muzyki tak słabej i głupiej, że musiała ubrać czarne łachy, by udawać mroczną. Słucham jej do dziś.
Czytałem trzy książki tygodniowo, co daje dwanaście tytułów w miesiącu i dobrze ponad sto pięćdziesiąt na rok. Ojciec mówił, że czytam gówno i gówno wlewam sobie do uszu za każdym razem, gdy włączam dwukaseciaka. Odburkiwałem byle co, przekonany, że ojciec jest przeciwny wszystkiemu, co robię, i nie znajduje we mnie żadnej dobrej cechy. Pewnie tak było.
* * *
Kiedyś do mojego pokoju wszedł ojciec. Czytałem na łóżku. Ojciec miał flanelową koszulę i niebieskie dżinsy. Z czarną brodą i długą grzywą wyglądał jak dubler złego faceta z jugosłowiańskiego westernu.
– Jak tam? – zapytał, stając w progu. Był mistrzem pustych pytań: „Co tam dobrego?”, „Jak leci?”, „Idzie jakoś?”. Mógłby tym wyłożyć schody do samego piekła.
– Idzie.
– Aha. Idzie.
Zamknął drzwi.
* * *
W szkole musieliśmy nosić niebieskie chałaty, żeby biedniejsze dzieci nie czuły się gorzej, gdy inni przystrajaliby się w złote piórka. Zdychająca komuna pilnowała, żeby wszyscy byli równi, choć równość oznaczała ustawienie narodu w szambie po uszy. Po wybuchu wolności różnorodność gustów była w cenie, ale nie w szkole. Tu dalej musieliśmy być identyczni, w chałatach, które nawet na Salmie Hayek wyglądałyby do dupy. Różnorodność oznaczała kłopot. Gdyby dać każdemu prawo do przychodzenia na lekcje, jak chce, trzeba by uznać, że każdy dzieciak dorasta w innym domu, ma inne zdolności, jest dobry albo okrutny, bystry lub irytujący. Nic dziwnego, że belfrzy z woźnym trzymali się chałatów jak pijany klamki. Ale na wiatr historii nie ma mocnych – niebieski łach odfrunął.
W roku zero wprowadzono dzień szpanu. W pierwszą środę miesiąca mogliśmy przychodzić, jak chcemy. Krzykliwość ubioru stawała się mile widziana. Lubiłem ten dzień, choć był kłopotliwy.
Dzień szpanu budził w dziewczynach kobiety, jeszcze zbyt młode, by dopasować fryzurę do szminki, zbyt mało doświadczone, aby złączyć elementy stroju w służbie piękności, ale dość dojrzałe, żeby eksponować to, co mają najlepszego. Nogi Anety Bajek biegły do samego nieba i tylko anioł mógł wspiąć się na ich szczyt. Usta Baśki Czarniawskiej stawały w krwistoczerwonym ogniu, drobne piersi Kasi Surman nabierały krągłości w fiszbinach stanika, pod cienką koszulką wydawały się twarde jak skała. Patrzyłem na nie, zwykły niedojda. Dziewczyny świetnie wiedziały, co robią. Ubierały się tak, żebyśmy wszyscy pojęli, że nie są dla nas. Nie dla mnie, nie dla Jarka Stawowego, nie dla Pawła Gulaka. Grela mógłby najwyżej wytrzepać konia w kantorku Hadały. Byliśmy chłopcami, zwykłymi dziećmi, za męskość musiały wystarczyć trzy kłaczki pod nosem i przekonanie o dojrzałości. Aneta, Basia i Katarzyna nie były dla nas dostępne. Z jednym wyjątkiem.
Ania Jabłoń przyszła w sukience do kolan. Teraz myślę, że jej łydki były trochę zbyt grube, a wysokie podkolanówki za bardzo pomarańczowe. Bluzka odsłaniała ramiona jak białe szkło, bez jednego pieprzyka czy krosty, rysowane od cyrkla, a sutki napierały na materiał. Idę o zakład, że Ania specjalnie włożyła bluzeczkę o numer za małą. Przez jej kręcone włosy przechodziło słońce, a gdy się śmiała, wszystko milkło wokoło. Inne dziewczyny wydawały się przy niej szare.
Ania i Konrad ukrywali, że się spotykają, i tylko ja wiedziałem, że ubrała się tak dla niego. Konrad siedział na ławce, skrzyżował nogi, niby z kimś rozmawiał, ale co chwilę zerkał na Anię. Nienawidziłem go wtedy bardziej niż kiedykolwiek. Mógłby codziennie robić mi szuwarka, opluwać przeżutym żarciem, razić prądem, tarzać w błocie, a nie czułbym połowy tego gniewu.
Kochałem dzień szpanu dla dziewczyn i bałem się ze względu na siebie. Spore kieszonkowe (nie tak duże jak Gulaka czy Peluci, ale większość chłopaków zamieniłaby się ze mną) wydawałem na kasety i książki. Ubierali mnie rodzice. Na dzień szpanu ojciec przyszykował białe dżinsy Calvina Kleina, które przywiózł dziesięć lat temu z Ameryki, i dżinsową kurtkę z przeceny, pod którą włożyłem koszulkę IRON MAIDEN. Do tego chińskie trampki z placu Żydowskiego i ten sam plecak co zwykle, skórzany i tak uszyty, że więcej gubiłem, niż donosiłem do domu. Z kręconymi półdługimi włosami wyglądałem jak opóźniony w rozwoju fanatyk Policjantów z Miami. Mama mówiła, że jest ze mnie dumna, ale dzień szpanu przebiegał podobnie do innych dni w roku zero. Na lekcjach próbowałem każdej metody zabijania nudy, a na przerwach włóczyłem się samotnie, uważając, żeby nie znaleźć guza.
* * *
Pogoda nie uznawała dnia szpanu. Kiedy wyszliśmy z petardami przed szkołę, spadły pierwsze krople.
Wybuch wolności skłaniał do małych detonacji. W sklepie na Podwalu można było kupić mnóstwo petard, od zupełnie maleńkich, powiązanych ze sobą tak, że wybuchały seriami, po pojedyncze sztuki, grube jak kciuk Greli i stylizowane na laski dynamitu. Sam miałem tylko cztery, takie, których nie trzeba było podpalać, starczyło potrzeć o draskę. Inni mieli więcej, ale żałowałem pieniędzy.
Moda na petardy trwała niecały miesiąc – ten rodzaj zabawy szybko się nudzi. W dniu szpanu mieliśmy apogeum. Nigdy wcześniej ani później okolicami szkoły nie wstrząsało tyle wybuchów, nigdy już w powietrzu nie unosiło się tyle siarki. Bawiłem się z chłopakami z klasy i na moment mogłem zapomnieć, że gdyby podstawówka była drabiną, mnie przypadłaby rola najniższego szczebla, po którym depcze każdy.
Duża przerwa trwała dwadzieścia minut. Wystarczająco, by dotrzeć do niewielkiego pasma zieleni na Dajworze, przy Muzeum Etnograficznym. Było nas dziesięciu, siódemka z naszej klasy, dwóch z b i jeden chłopak o rok młodszy. Jarek Stawowy miał naręcze petard, a najwięcej żółtych, które wybuchały bardzo głośno i robiły dużo dymu. Konrad przyniósł sześć zielonych kulek zakończonych lontem. Wyglądały jak bomby z kreskówek Warnera. Wybuch był cichy, ale dawał dużo dymu i światła.
Swoje cztery petardy zdetonowałem najszybciej i odsunąłem się, by nie mieć kłopotów. Ludzie nie lubili, kiedy bawiliśmy się w ten sposób. Z okien sypały się przekleństwa. Konrad albo Jacek wystawiali środkowy palec. Jeden facet, gruby i zarośnięty, szczególnie nas nie cierpiał. Mieszkał na ostatnim piętrze gomułkowskiego bloku. Stał w oknie, machał pięścią i przeklinał tak fantazyjnie, że nawet Grela musiał uznać jego wyższość. Raz, zamiast krzyczeć, zszedł na dół i nas pogonił. Od tego czasu rozglądałem się uważnie, żeby dać nogę pierwszy. Biegałem najwolniej.
Chłopak z klasy niżej ciskał petardę za petardą. Konrad trzymał je w tylnej kieszeni spodni. Wyjmował, zapalał i rzucał mechanicznie, z kamienną twarzą, jakby zajęty czymś innym. Paweł Gulak stał z boku. Miał jedną petardę, największą. Wsunął ją między zęby jak ogromne cygaro.
Plac przy Dajworze należał do nielicznych zielonych miejsc na Kazimierzu – żeby zobaczyć następny kawałek trawy, należało pofatygować się nad Wisłę. Stojąc plecami do muzealnego austriackiego muru, można było na moment zapomnieć o odrapanych blokach, serwisie autobusów za rogiem ulicy Szerokiej, wielkim parkingu, gdzie każdy pijak był czystszy niż ściany kamienic wokoło. Na plac przy Dajworze przychodzili ludzie z psami. Czasem wypuszczali je, żeby pobiegały samopas.
Kilkadziesiąt metrów od nas kręcił się czarny, wilczuropodobny. Za każdym razem, kiedy petarda wybuchała, odbiegał, by wrócić, zaciekawiony. Kiedy eksplodowała ostatnia, zbliżył się i zaczął wąchać trawę osmaloną siarką. Z ogromnym tyłkiem i trójkątnym pyskiem, w którym płonęły żywe oczy, wydał mi się cholernie sympatyczny. Ogon ruszał się jak wiatrak. Ujadając radośnie, podbiegł do mnie, do Konrada, obwąchał wszystkich.
Paweł Gulak zapalił petardę. Pies utkwił w nim wierne spojrzenie.
– Aport! – krzyknął Gulak.
Pies pognał za petardą.
Miałem nadzieję, że lont jest na tyle krótki, że spali się, nim psiak dobiegnie. Ale wilczur schwycił petardę w locie, cudownie i filmowo okręcił się w powietrzu, opadł na cztery łapy i pognał do Gulaka z ogniem w oczach i pysku. Wszyscy się odsunęli, tylko Gulak stał bez ruchu. Pies sadził ogromne susy. Lont się skończył, powietrze zamarzło mi w płucach. Gulak zacisnął wargi. Petarda eksplodowała. Ciało zwierzęcia zwinęło się w skurczu, opadło na bok. Tylne nogi biły ziemię, przednie próbowały podnieść korpus. Na karku krew lśniła jak bursztyn. Pies uniósł głowę. Pyska nie miał w ogóle. Z poszarpanej dziury niczym szamańska ozdoba dyndała szczęka. Powstał, zrobił parę kroków i zarył łbem w ziemię. Zdołał obrócić się na plecy i wystawił brzuch do góry na dowód, że nie chciał niczego złego. Przednią łapą trącał zmasakrowaną szczękę, jakby wierzył, że zdoła ją wsunąć na właściwe miejsce.
Nikt się nie odezwał.
Paweł Gulak stał z rozłożonymi dłońmi, a jego palce wydawały się ostre niczym noże. Odgiął głowę, grdyka mu drżała. Nagle wbił ręce w kieszenie i splunął. Omiótł nas spojrzeniem.
Siódmoklasista zniknął pierwszy. Pozostali ruszyli wolniej, przecież nic nie zrobili. Jarek Stawowy z trudem nad sobą panował. Wiedziałem, że położyłby Gulaka jednym ciosem. I pewnie miał na to ochotę, ale poszedł w stronę szkoły, jakby nic go nie obchodziło. Konrad stał obojętny. Wówczas myślałem, że rzeczywiście jest mu wszystko jedno. Nonszalancko zapalił papierosa, zapałka poleciała w stronę psiaka. Mijali mnie tak jeden za drugim. Nim się zorientowałem, zostałem na Dajworze sam z Gulakiem.
Chciałem odejść, ale Gulak zatrzymał mnie spojrzeniem i zrobił krok w moim kierunku. Zupełnie swobodnie, brakowało tylko, by zaczął pogwizdywać. Uśmiechnąłem się na znak, że tak w sumie, stary, to nie ma żadnego problemu, takie rzeczy po prostu się zdarzają. Nagle wyrósł tuż przede mną. Przez środek czoła sunęła mu strużka potu. Ręce także miał mokre.
– Ani słowa – powiedział. – Nikomu.
Skinąłem głową. Bóg świadkiem, nikomu bym się nie wygadał.
Pięść Gulaka zatoczyła łuk. Głowa mi odskoczyła, przed oczyma pojawiła się krwawa mgiełka. Uderzył ponownie. Upadłem, podparłem się dłońmi. Stał nade mną w rozkroku.
– Ani słowa – powtórzył i odszedł.
Rozpadało się.
* * *
Mieliśmy w szkole trzy łazienki. Ta na pierwszym piętrze przypominała kantorek starego Hadały – może ze względu na zieleń drzwi i ścian, a może przez to, że nic nie znajdowało się na miejscu. Lustro wisiało za nisko, za to ustęp zrobiono z myślą o wielkoludach. Kiedy siadało się na desce, nogi dyndały w powietrzu. Sikając, musiałem robić z moczu łuk na kształt tęczy. Ostatnią lekcję mieliśmy na pierwszym piętrze, ale poszedłem wyżej. Chciałem przemyć twarz i przekonać się, czy w lustrze wciąż zobaczę człowieka.
Toalety na wyższych piętrach były wykafelkowane, ale z ubikacji śmierdziało tak samo. Pływały papierosy. Zwymiotowałem, nie mogłem wygonić spod powiek nieszczęsnego wilczura. Wciąż skomlał, piszczał, zamiatał ziemię wyrwaną szczęką, jego oczy należały do Pawła Gulaka i były zimne jak drobinki lodu.
Długo obmywałem twarz. Jedyne lustro znajdowało się nad ostatnią umywalką. Dotknąłem tafli i mógłbym przysiąc, że odbicie się spóźnia, jakby nie miało do mnie zaufania. Ciosy Gulaka nie zostawiły śladu, wiedział, jak bić. Wyglądałem jak zbrodniarz – zielone policzki, czoło koloru przypiekanego mięsa. Nie wyobrażałem sobie powrotu na lekcję ani do domu. Moją głową władał czarny wilczur. Potrzebowałem powietrza, ale bałem się podejść do okna. Wiedziałem, że kiedy spojrzę na ulicę, zobaczę krwawy ślad biegnący przez asfalt, jakby pies znalazł dość siły, by odszukać swojego oprawcę.
Nie mogłeś nic zrobić, powtarzałem sobie, gdybyś nawet dopadł Gulaka, i tak nie wyrwałbyś mu petardy. Nie dogoniłbym jej przed psem. A gdybym spróbował donieść na Gulaka, zemściłby się. I tak nie wróciłbyś psu życia.
W wyobraźni trafiłem na plac przy Dajworze. Bawiliśmy się petardami. Wilczur krążył w pobliżu. Gulak wyjął petardę, zapalił lont, pies pognał za nią jak za patykiem, ale byłem szybszy. Minąłem Konrada i Jarka Stawowego, dopadłem petardę przed zwierzakiem i zgasiłem lont w palcach. Gulak wyrósł przede mną, czerwony od gniewu. Wepchnąłem mu petardę w gardło. Gulak zaczął się krztusić i charczeć. Zapaliłem lont wystający mu spomiędzy zębów. Oczy Gulaka nabiegły krwią, jęczał, potrząsał głową, w końcu wyrwał się z mojego uścisku i popędził w stronę Szerokiej. Dopadał już bramy, gdy wybuch zmiótł mu głowę z karku. Pies zaszczekał radośnie, chłopcy patrzyli na mnie ze zdumieniem, a ciało Gulaka zrobiło jeszcze kilka kroków, by osunąć się na chodnik.
Otworzyłem przestraszone oczy. Odbicie zaciskało dumne usta. Za nim otwierały się drzwi od kibla. To stary Hadała z butelką w ręce rozpoczynał piękniejszą część dnia.
– Ale model z ciebie – oświadczył, i nie wiem, czy miał na myśli moje białe spodnie czy coś innego.
Udałem, że przyszedłem umyć ręce. Zgarbiłem się nad umywalką. Hadała stanął obok. Wyjął kapitańskiego, zapalił.
– Usyfiłeś się – wskazał na spodnie.
Nogawki miałem upaćkane ziemią, przez kolano biegł zielony ślad trawy.
– Dziękuję. – Pospiesznie próbowałem się oczyścić. Lekcja trwała od dziesięciu minut.
– Kto to widział, żeby tak do szkoły przychodzić – trącił moje ramię. – Kolego, kolego, żaden z ciebie przykład.
Spuściłem głowę. Hadała kontemplował moją koszulkę.
– To szatan? – zapytał.
– Po prostu obrazek – wyjaśniłem. Wytarłem ręce o spodnie.
– Obrazek. – Hadała cmoknął szyjkę butelki. – Strasznie mądry z ciebie chłopiec. Chcesz wiedzieć, czemu jest tak, jak jest? Hę?
Próbowałem wyjść. Zagrodził drogę. Owiał mnie odór przetrawionego alkoholu.
– Otóż nie dostałeś jeszcze w dupę – zabrzmiała groźba pijanego ciecia. – Nikt z was w tej szkole jeszcze nie dostał. Jakbyście dostali, nie zawracalibyście sobie torby takimi pierdołami. – Dotknął obrazka na koszulce. – Mi ojciec umarł, jak miałem dwa miesiące, i z matulą żeśmy się wszystkiego czepiali. Każdej roboty, młody. Wiesz, co to jest odśnieżać ulice o trzeciej rano? A młodszy od ciebie byłem, kolego. – Odsunął się, pozwolił przejść. – I nie było takiej opcji, żebym chodził wytytłany w ziemi – smędził dalej za moimi plecami. – Matula toby mnie prześwieciła. Leć, leć, ale pociechy to z ciebie nie będzie.
Obejrzałem się. Hadała stał w drzwiach i bębnił palcami w butelkę.
– Bo nie dostałeś jeszcze w dupę – powtórzył.
* * *
Izba Pamięci Narodowej upamiętniała okres, kiedy budynek szkolny służył za obóz przesiedleńczy. Gabloty gromadziły wszystko, co mogło fascynować czternastolatka. Samych zdjęć z egzekucji było ponad dwadzieścia. Większość przedstawiała rozstrzelanie, ale przy mojej ławce przybito takie duże, na którym rząd ludzi wisiał na szubienicy, równiutko, jak mięso w rzeźni. Wisielcy wydawali się papierowi. Mieliśmy też pasiaki i niemiecki mundur, kilka pistoletów, karabin, górę listów, a nawet mydło z ludzkiego tłuszczu, dokładnie takie, o jakim David Irving pisał, że nie istniało. W Izbie Pamięci Narodowej nie sposób było się nudzić, nawet na matematyce. Najbardziej lubiłem zdjęcie niemieckiego oficera. Wyglądał na żywcem wyjętego z radzieckiego filmu. Miał wąskie usta i zimne oczy, schowane pod przekrzywioną czapką. Stał w rozkroku, z pejczem, drugą rękę trzymał na kaburze i brakowało mu tylko wampirzych kłów.
Siedziałem w ławce obok Michała Skałki, o którym wiedziałem tyle, że pochodzi z „dobrego domu”, jak ja i Paweł Gulak. Skałka zignorował dzień szpanu i siedział w tym samym sweterku, który nosił zazwyczaj pod chałatem. Zawsze zajmował się sobą, resztę chłopaków uważał za wykolejeńców, mnie zaś za klasowego durnia, co nie przeszkadzało mu sprawiać mi drobne przyjemności i przykrości. Zwykle nie interesował się tym, co robię, i mogłem spokojnie pisać wiersze przez dwie lekcje języka polskiego.
Pisałem wierszem białym i liczyłem zgłoski. Tylko w roku zero stworzyłem kilkaset utworów, bliźniaczo podobnych, a każdy z osobna przyprawiłby o suchoty niejednego polonistę. Pisałem o tym, co każdy, kto nie ma tematu nawet na haiku – o mrocznej miłości naznaczonej klątwą wampiryzmu, o niespełnieniu i wyjątkowości deptanej przez brutalny tłum, o zbrodniach popełnianych w imię prawdy uczuć, wreszcie o drodze wrażliwego indywidualisty, nie wspominając, że wyznacza ją breja przeżutego chleba. Zawsze więc pisałem o sobie i zawsze używałem liczby mnogiej, jakbym nie wierzył w moc własnych słów.
Przez czterdzieści pięć minut potrafiłem zapełnić kilkanaście stron zeszytu. Nauczycielka cieszyła się, że notuję efekty erupcji jej wstrząsającej umysłowości. Też byłem szczęśliwy. Z każdym kolejnym słowem szkolne mury oddalały się, ustępując miejsca kosmicznej przestrzeni, gdzie szalał słoneczny wiatr. Nie czułem już zapachu trzydziestu młodych ciał, nie słyszałem monotonnego głosu pani od polskiego ani szeptu uczniów. Pisałem szybciej i szybciej, litery pochylały się i wykrzywiały. Gdy długopis z wylanym wkładem odmawiał posłuszeństwa, brałem kolejny, aż wreszcie nieznośny obraz psa wyślizgiwał się spod powiek, a uszy stawały się wolne od jego kwiku. Powietrze wchodziło głęboko do płuc, oddychałem wolniej, wędrując w wyobraźni przez wymarłą krainę własnego bohaterstwa i wampirycznego seksu.
Wyrwano mnie do odpowiedzi. Odsunąłem zeszyt, słyszałem końcówkę pytania. Polonistka rzadko zawracała mi głowę, wiedząc, że z literatury jestem dobry i zawsze odpowiadam po swojemu. Wstałem i zacząłem mówić. Chodziło chyba o losy Baczyńskiego i śmierć na życzenie. Nieważne. Słyszałem, co mówię, i mówiłem, co słyszę, tworzyłem złożone zdania godne maturzysty, który Zamek Kafki zna na pamięć. Na twarz polonistki wypłynął pyzaty uśmiech. Pewno dostanę kolejną piątkę do kolekcji, a moje świadectwo na koniec roku będzie wyglądało jak sinusoida: piątki z polskiego i historii, dety z matematyki i chemii, wyproszone zaliczenie z WF-u, celujący z zachowania. Zawsze gdy odpowiadałem, nie mogłem utrzymać wzroku – błądziłem spojrzeniem po twarzach i rękach. Zobaczyłem, że Michał Skałka bierze zeszyt z wierszami, przegląda, zaczyna się śmiać. Coś zabolało mnie w sercu i opowieść o Baczyńskim zaczęła się psuć.
Skałka skończył kartkować, a Jarek Stawowy, który siedział przed nami, odwrócił się. Skałka podał mu zeszyt i bawili się we dwóch. Zakaszlałem, spróbowałem sięgnąć tak, żeby polonistka tego nie dostrzegła, ale zeszyt podążył dalej, z ławki do ławki, i już wszyscy mieli ubaw. Konrad aż poczerwieniał, trącił Pawła Gulaka, a Gulak wziął go i ledwo przewrócił stronę, wyszczerzył się w uśmiechu. Baczyński odleciał w kosmos. Polonistka zorientowała się, że coś jest nie tak. Zbliżyła się, więc spróbowałem mówić składniej. Gdyby wiersze wpadły w jej ręce, spłonąłbym ze wstydu.
Najgorsze, że zeszyt dostały dziewczyny. Nawet Ania Jabłoń się śmiała; jej piersi podskakiwały jak dwie piłeczki. Nie wolno się popłakać, myślałem, kiedy zeszyt otworzyła Basia Czarniawska, a jej usta stały się pełniejsze niż kiedykolwiek. Potem Ania Surman. Ta już nie wytrzymała, najpierw zaświszczała, potem śmiała się cicho, aż polonistka odwróciła głowę. Zeszyt powędrował dalej. Nie mogę się rozpłakać, myślałem, czując na sobie trzydzieści upokarzających spojrzeń. Niech już psy aportują petardy na każdej przerwie, a chałwa niech stanie się moim udziałem do matury. Mówiąc językiem czternastolatka, klasa ósma a ugodziła w najczulszą część mojej duszy.
Polonistka, widząc, że moja wypowiedź się nie klei, że czymś się martwię, nie dociekała, o co chodzi. Kazała usiąść, coś wpisała do dziennika. W ustach czułem smołę. Bałem się podnieść głowę i zobaczyć, gdzie teraz jest zeszyt.
– Dajesz po jajach – powiedziała Ania Jabłoń.
* * *
Po dzwonku pobiegłem na ostatnie piętro i odczekałem dwadzieścia minut, aż ósma a rozejdzie się do domów. Nasłuchiwałem, jak milkną głosy, jak cichnie tupot stóp, i z plecakiem na jednym, a duszą na drugim ramieniu zszedłem do szatni.
Wolę nie myśleć, co działo się w podziemiach szkoły podczas okupacji. Niskie korytarze ginęły w mroku, a dziesiątki drzwi kazały podejrzewać, że to tylko część labiryntu. Kiedy byłem młodszy, szatnia napawała mnie grozą. Zawsze ciemna, wilgotna jak jaskinia, zdawała się nie kończyć, a wyobraźnia zaludniała tę przestrzeń zmorami i ludźmi tak okaleczonymi, że musieli żyć w ciemnościach. W roku zero szatnia nie budziła już emocji, stała się kolejnym brudnym miejscem w szkole. Upiorny labirynt zamienił się w kilkanaście pomieszczeń oddzielonych kratami. Na hakach wisiały kurtki, pod ławką stały buty.
Myślałem, że wszyscy poszli, ale w naszej części zostało kilka ubrań. Rozpoznałem dżinsową kurtkę Jarka Stawowego, sweter Konrada i płaszczyk Pawła Gulaka. Za kratą zobaczyłem flyers Greli i ciuchy innych chłopaków z klasy b. Na dworze padało, być może zaszyli się w świetlicy. Popatrzyłem po innych szatniach – pusto. Siedział tam tylko chłopiec o jasnych włosach i patrzył na własne nogi.
Postanowiłem się pospieszyć. Niedbale zawiązałem buty, wyrzuciłem papier po kanapkach i zabrałem reklamówkę, by ochronić głowę przed deszczem. Ruszyłem do wyjścia. Od wolności dzieliło mnie półpiętro i obrotowe drzwi na górze. Ruszyłem raźnym krokiem, by wdepnąć w potok płynący środkiem korytarza. Woda zmoczyła mi buty. Cofnąłem się pod ścianę. Z pękniętej rury tryskało brązowe źródło. Podłoga była nierówna i mogłem iść przy ścianie, unikając brodzenia po kostki. Miałem szczerą nadzieję, że nikt nie odkryje awarii, woda podmyje fundamenty i znienawidzony budynek podąży za hitlerowcami, którym dobrze służył. Tuż przy schodach zderzyłem się jednak z panią Bibułą.
Bibuła zatrzęsła się na widok katastrofy, z rozpędu wskoczyła w środek nurtu, by zaraz wylądować przy mnie.
– Co się stało? – zapytała takim tonem, jakbym to ja był winny awarii.
– Woda cieknie – odpowiedziałem. Wydawało mi się, że jestem cholernie zabawny.
Bibuła wzruszyła ramionami.
– Tylko tyle umiesz powiedzieć?
– Tyle widziałem, proszę pani.
Tak wyglądały wszystkie rozmowy z Bibułą – ale czego wymagać od starej panny, która zaczynała lekcję, bębniąc w pianino i wyśpiewując: „Dzień dobry klasie!”. Odrykiwaliśmy równo: „Dzień dobry pani!”. Bibuła właśnie tak postrzegała stosunki między ludźmi – śpiewała i jej odśpiewywano.
– Gdzie jest pan Hadała?
– Nie wiem. – Zerknąłem w stronę kantorka. Znad progu biło światło. – Może tam siedzi.
Popatrzyła, jakby oczekując, że wypiję całą wodę, i podnosząc wysoko nogi, popędziła do kanciapy. Zastukała. Nie było odpowiedzi, więc otworzyła drzwi.
Dziupla Hadały miała trzy metry na trzy. Pod ścianą piętrzyły się kable i narzędzia, obok stała niewielka lodówka. Hadała zawłaszczył ławkę szkolną, na której umieścił telewizor marki Rubin, zawsze wyświetlający tylko jeden kolor ze wskazaniem na czerwony. Resztę blatu zapełniały talerze, strzępy folii, niedojedzone kanapki i rzędy butelek. Gospodarz siedział na bujanym fotelu, pijany w sztok. Przypominał dziadka zanudzonego na śmierć swoją bajką.
Bibuła zaczęła wrzeszczeć. Wymachiwała pulchnymi ramionami, wskazując na wodę, na burdel w kantorku, na butelkę w ręce Hadały i na samego Hadałę. Tercjan pozbierał się z fotela, otarł brodę ze śliny i stanął przed Bibułą, wyglądając jej przez ramię.
– Ryj! – fuknął.
Bibuła znieruchomiała.
– Nie dosłyszałam.
– Zamknij ryj.
Hadała odsunął oniemiałą Bibułę i nie zwracając uwagi na wodę, ruszył środkiem korytarza w stronę pękniętej rury. Bibuła stała przez chwilę zdezorientowana, po czym pobiegła za nim.
– Masz pan to naprawić! Słyszysz pan?! I jeszcze jedna taka odzywka, słyszy mnie pan? Niech pan uważa, bo takich jak pan zawsze, zawsze można zastąpić. Więc powtarzam jeszcze raz, żeby pan inny przykład nam tutaj dawał, i wie pan co, żeby to wszystko wyczyścić albo…
Hadała, który obejrzał już rurę, odwrócił się do Bibuły. Myślałem, że upadnie. Jeszcze nie widziałem go tak pijanego. Twarz mu nabrzmiała, żyłki popękały na policzkach.
– Pójdzie pani za mój kantorek. Tam są blaszane drzwiczki – obwieścił – i zakręci pani drugi zawór od lewej. Drugi od lewej, rozumie pani?
Bibuła zgięła się, jakby na plecy spadł jej kamień.
– Niech się pani pospieszy, bo nas tu pozalewa – powiedział i klęknął przy rurze.
Bibuła przygryzła wargę, spojrzała jeszcze na Hadałę, który dłubał prawą ręką przy pęknięciu, a lewą gmerał w chałacie w poszukiwaniu butelczyny. W końcu poszła.
– A ty co? – stanęła przy mnie. – Uczysz się pływać?
Uznałem, że czas iść do domu.
* * *
Jeśli jest coś gorszego od lekcji wychowania fizycznego, to lekcja wychowania fizycznego w czwartek o siódmej dziesięć rano. Zastanawiałem się, kto jest tak głupi, by wstawać z kurami, i tak okrutny, by zmuszać do tego trzydziestu chłopców z klas ósmych. Żałowałem, że nie mieszkam sam. Poniedziałkowe wychowanie fizyczne odbywało się na ostatniej lekcji i mogłem iść nad Wisłę poczytać, ale z porannych zajęć nie było ucieczki – ojciec pilnował, żebym wyszedł na czas. A skoro już wstałem, umyłem się i zjadłem, to mogłem już iść na ten pieprzony WF, bo do wyboru miałem błąkanie się po zimnych i pustych ulicach. Więc szedłem i kląłem.
Mgła ukryła brzydotę Kazimierza. Ulicą Krakowską sunęły zapełnione tramwaje, nie mogłem odróżnić ludzi od postaci z reklam na szybach. Przy delikatesach Christine grupa porannych pijaków liczyła drobne. Na placu Wolnica kobiecina rozkładała kwiaty, a ławeczka pod drzewem była już zajęta. Szedłem dalej znajomą trasą koło salek katechetycznych i budynku MPK. Chodnik był bardziej szary, a ziemia bardziej brązowa. Tylko niebo nie mogło wybrać sobie koloru – nad dachami słońce rozmazało delikatną czerwień, a nade mną wciąż wisiała noc.
Jak każde wiekowe miejsce Kazimierz jest o świcie zupełnie bezczasowy, i gdyby stanął koło mnie dziewiętnastowieczny moil, rebbe czy Herszele, poczułby się jak w domu. W załomach siedzą te same gołębie, które gruchały Przybyszewskiemu do kaca, śmigały nad czapką Piłsudskiego, jadły okruszki rzucane przez dzieci Hansa Franka, siadały na pierwszomajowych sztandarach – równie szare jak ręka, która klepała Esterkę po tyłku.
Poranek skrywał także brzydotę szkolnego budynku. Słońce nie zdążyło odsłonić chropowatości cegieł, na bazgrołach położył się cień. Był kwiecień, ale z moich ust ulatniał się obłok pary. Maszerowałem niewyspany, już zmęczony, przejęty perspektywą dziewięciu godzin lekcyjnych w pohitlerowskim molochu. Do tego zjawiłem się przed czasem. Samochodu faceta od WF-u nie było. Ojciec lubił, kiedy wychodziłem wcześniej z domu. Mówił, że wówczas się nie spóźnię, nawet gdybym bardzo się starał.
Otworzyłem drzwi i wkroczyłem w mrok szkoły. Zbiegłem po stopniach – byłem pierwszy, musiałem zapalić światło. Ciekawe, czy Hadała zdążył odwodnić szatnię? Ale nie – stałem po kostki w wodzie. Westchnąłem. Na szczęście miałem buty do ćwiczeń i mogłem w nich przechodzić cały dzień. Powędrowałem w stronę naszej szatni. Nie dotarłem.
Z rury nie ciekło. Na środku korytarza leżał Hadała. Miał twarz w wodzie. Nie odważyłem się podejść. Ani jeden pęcherzyk powietrza nie uwalniał się z ust tercjana. Leżał na lewej ręce, jakby zaraz miał robić pompki, a prawa zastygła nad głową z rozczapierzonymi palcami, którym właśnie wymknął się niewidzialny cel.