Читать книгу Far Cry. Odkupienie - Urban Waite - Страница 8

Оглавление

Tydzień wcześniej…

To był duży niedźwiedź grizzly, który przyszedł z Kanady.

Huk gromu obudził Willa Boyda – wstał, wyszedł w noc i spojrzał ku północy, gdzie zarys Gór Skalistych przypominał sylwetki okrytych cieniem strażników. Odcinały się na tle szarych chmur rozświetlonych blaskiem księżyca. Szalała burza. Mężczyzna przez cały dzień podczas pracy czuł, jak przybiera na sile. Powietrze stawało się coraz bardziej duszne i wilgotne, aż w końcu przyszedł deszcz i przyniósł orzeźwienie, niebo zaś rozświetlało się i rozszczepiało niczym lód na jeziorze, skruszony przez wzbierającą pod spodem wodę.

Sześć czy siedem mil dalej, na zboczu góry, Will widział już pierwsze zasłony deszczu popychane przez wiatr. Stał przed swoim domem na wzgórzu i przyglądał się nawałnicy. Wszędzie wokół rósł las: sosny wydmowe i świerki kanadyjskie. Błyskawice rozświetlały porośniętą strzęplicą łąkę, która rozciągała się między przedgórzem a skrajem lasu.

W ciągu ostatnich kilkunastu lat wielokrotnie ją przemierzał. Wiedział, jak wygląda w pełni wiosny, pokryta fioletowymi dzwonkami i niebieskim kwieciem lnu. Latem zaś łąka stawała się złociście zielona, by potem zbrązowieć na jesień, a jeszcze później znikała na sześć miesięcy pod białym kobiercem. Chodził tamtędy w najgorsze mrozy i smrodliwym latem. Opuszczał otrzymaną chatę i z dwoma plastikowymi wiadrami na wodę przemierzał ziemię, nad którą opiekę powierzył mu kościół. Często widywał łosie i jelenie, czasem dostrzegał krążącego wysoko nad głową jastrzębia lub orła.

Teraz stał tu, wysoko nad tą łąką, zawinięty w ten sam wełniany koc, pod którym wcześniej spał, i przyglądał się odległej ulewie, gnanej od grani do grani przez wiatr sprawiający wrażenie czegoś widzialnego i namacalnego. Ze snu wyrwał go już pierwszy pomruk burzy. Tkwił pod granatowym nocnym niebem i czekał, przyglądając się odległej górze. Po chwili pojawiła się błyskawica, a wkrótce po niej dudnienie gromu. Okoliczne wzgórza i góry ponownie zalało elektryczne, biało-błękitne światło. Will otulił się szczelniej kocem i zrobił kilka kroków naprzód, wpatrzony w blaknącą poświatę, stopniowo przywykając ponownie do mroku. Zapłonęła kolejna błyskawica, tym razem rozgałęziona. Kiedy zamknął oczy, wciąż, w ciemności, widział ją pod powiekami.

Najpierw dostrzegł jelenia, dojrzałego byka, któremu właśnie zaczynały rosnąć tegoroczne rogi. Kiedy uderzył kolejny piorun, Will Boyd był już w połowie drogi przez łąkę. Uchwycone w ruchu zwierzę zastygło w blasku błyskawicy z wyciągniętą jedną z przednich nóg i potężnymi kończynami zadnimi w połowie skoku. Zdawało się unosić w powietrzu. Gdy po chwili niebo na powrót pociemniało, jeleń zniknął. Huknął grom. Burza była coraz bliżej, a odległe garby pogórza zaczynały znikać w strugach deszczu.

Will zrobił jeszcze kilka kroków między kępami strzęplicy i turzycy, wypatrując w mroku jelenia, ale ten zdążył już umknąć z łąki, pierzchnął, jakby przed czymś uciekał.

Wtedy pojawił się niedźwiedź. Pokryta szczelnie futrem góra mięśni, przemierzająca mrok gęstniejący przed burzą. Zwierz pędził po łące z uszami położonymi płasko na łbie. Wysoko na niebie rozjarzyła się kolejna błyskawica i oświetliła niedźwiedzia, który wyglądał jak eksponat znajdujący się w głębi jakiejś rozległej muzealnej sali – wielki i groźny.

Kiedy blask na niebie pociemniał i nadszedł huk gromu, zwierz wciąż stał na łące. Zatrzymał się w pół drogi. Spadły pierwsze krople opadów przyniesionych wiatrem poprzedzającym burzę. Niedźwiedź zdawał się badać powietrze; uniósł pysk w stronę odległych drzew i nadciągającej zasłony deszczu. Kiedy stanął na zadnich nogach i obrócił się w stronę gór, Will nie mógł uwierzyć własnym oczom, taki był wielki; niczym jakaś prastara istota, pół człowiek, pół bestia, która mogła władać ludzkością w dawnych czasach.

Wyprostowane zwierzę tkwiło tak, wsparte na zadnich nogach, przodem do nadciągającego frontu burzowego, a zasłona deszczu oderwała się od drzew i zaczęła sunąć zwartą ścianą przez łąkę. Woda lała się z nieba tak gęsto, że wszystko za nią – góry, przedgórze, las – znikało bez śladu. Kiedy ulewa dotarła do niedźwiedzia, wyglądało to tak, jakby go nigdy tam nie było. Will stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się strugom deszczu nacierającym ku niemu po zboczu wzgórza, w końcu ogarnęły wszystko wokół. Tylko wiatr, woda i gałęzie trzaskające dwadzieścia, trzydzieści stóp nad nim. Nie widać już było łąki ani lasu. Kiedy koc zaczął nasiąkać wodą, Will zawrócił do swojej małej chatki, otworzył drzwi i wszedł szybko do środka.

Po około godzinie wsłuchiwania się w bębnienie deszczu o cienki blaszany dach i dźwięk drgających pod naporem wiatru okiennych szyb Will otworzył drzwi i wyjrzał w noc. Księżyc wyszedł zza chmur i rozświetlił srebrzyste krople wody, wiszące i spadające ze źdźbeł trawy i sosnowych igieł. Wysoko w górze światła pozycyjne samolotu odrzutowego sunęły po rozgwieżdżonej czerni niczym jakiś przybysz z innego świata.

Na ślady bytności niedźwiedzia Will natrafił dopiero trzy dni później.

***

Najpierw znalazł odcisk wielkiej łapy w błotnistym korycie strumienia, milę na wschód od jego chaty. Przez dłuższy czas wpatrywał się we wgłębienie, po czym uniósł wzrok i przyjrzał się gęstym krzewom porastającym drugi brzeg, niemal nie do przejścia, bo bujnym, obsypanym zielonymi liśćmi.

Podążając śladami zwierzyny, zszedł nad strumień. Aż dotąd nie widział w całej okolicy ani śladu niedźwiedzia. Zazwyczaj trudnił się tropieniem zwierząt i sprawdzaniem zastawionych pułapek, by zapewnić żywność kościołowi. Cały swój czas dzielił między sprawy kościelne a bezludne ostępy. W każdym miesiącu przez trzy tygodnie tropił i polował, po czym jeden tydzień spędzał w Bramach Edenu. Od tamtej burzliwej nocy sprzed trzech dni Will sądził, że jeśli niedźwiedź wciąż jest gdzieś w pobliżu, to natrafi na jakiś jego ślad – strzęp futra, odchody, ślad pazurów na ziemi lub pniu sosny. Ale niczego takiego nie znalazł. Deszcz zmył wszelkie ślady bytności zwierzęcia i mężczyzna uznał, że grizzly zwyczajnie przeniósł się w inną okolicę. Dzisiejsze znalezisko nad strumieniem wszystko zmieniało.

Will miał już sześćdziesiąt dwa lata i przez całe życie nie widział tak wielkiego niedźwiedzia. Teraz zastanawiał się, co go przyciągnęło z północy do doliny. W minionych latach wiele zwierząt odeszło z tego terenu na skutek polowań albo coraz intensywniejszej uprawy roli i wypasania bydła. Will musiał zapuszczać się coraz dalej, żeby coś złapać – jelenia, łosia, indyka, bobra czy zająca.

Szerokie rondo starego zapoconego kapelusza rzucało cień na jego brodatą kwadratową szczękę. Mięśnie pod koszulą wciąż były mocne, zaprawione codzienną wędrówką po okolicznych wzgórzach. Will rozejrzał się po okolicy, zlustrował między innymi las rosnący za krzewami na drugim brzegu strumienia. Przyjrzał się ponownie odciśniętemu w błocie zarysowi łapy. Przyklęknął, czując przenoszący się na grzbiet ciężar plecaka, rozpostarł palce i przyłożył je do odcisku. Drugą dłonią przytrzymał pasek swojego wiernego remingtona, nie chcąc, aby karabin zsunął mu się z ramienia w błoto.

Zagłębienie w błocie było większe od jego dłoni o co najmniej cal w każdym kierunku. Will założył, że najpewniej jest to odcisk prawej przedniej niedźwiedziej łapy. Przy każdym koniuszku jego palca widniała głęboka na kilka cali wklęsłość po pazurze.

Mężczyzna wstał i ruszył wzdłuż koryta w stronę, w którą zwrócony był trop.

Kiedy dotarł do bobrzej tamy, usytuowanej jakieś ćwierć mili w górę strumienia, przyklęknął w ukryciu i przez chwilę obserwował tłuste małe ssaki pływające w powstałym za konstrukcją niby-stawie. Poruszały się drobnymi ruchami, pozostawiając za sobą rozchodzące się na powierzchni wody zmarszczki. Will przyglądał się ich pracy. Zwierzęta powaliły pokaźną osikę, której górna część była zanurzona w wodzie, i w dużej mierze ogołociły ją już z gałęzi.

Na stawie, niekoniecznie równo na jego środku, znajdowało się żeremie. Will wycofał się pięćdziesiąt stóp w las, po czym obszedł siedlisko bobrów szerokim łukiem. Dostrzegł, jak jedno z tych zwierząt wyszło z wody i zębami oraz potężnymi przednimi łapami zaczęło mocować gałąź nad świeżo wykopaną z boku żeremia dziurą. Zobaczył również, że wiele starych kłód nosiło głębokie ślady pazurów niedźwiedzia, który ewidentnie usiłował dostać się do środka.

Podążył dalej wzdłuż niewielkiego strumienia spływającego z gór i meandrującego między wzgórzami, ale nie natrafił już na żaden ślad grizzly. Zastawił sidła na zające, po czym wrócił okrężną drogą, aby sprawdzić te naszykowane poprzedniego dnia. W trzech z sześciu znalazł uwięzioną zdobycz.

Z wyrobioną latami doświadczenia sprawnością skręcił zwierzętom karki. Swoje umiejętności i całą wiedzę zawdzięczał ojcu, który z kolei wszystkiego nauczył się od swego ojca. Po sprawdzeniu i ponownym przygotowaniu wszystkich sideł zaniósł zające do strumienia, gdzie je wypatroszył i przepłukał w chłodnej wodzie. To było jego ulubione miejsce – płaska połać nagiej skały, na której wartka struga rozlewała się szerzej.

Will wielokrotnie się tu kąpał. Najpierw prał ubrania, po czym rozwiesiwszy je do wyschnięcia, pływał nago w długim i głębokim zbiorniku nieopodal. Ręce i twarz miał ogorzałe od wiosennego i letniego słońca, a resztę ciała – poza blizną na piersi, gdzie kiedyś widniał tatuaż – całkowicie bladą, niemal świecącą w czystej lodowcowej cieczy.

Teraz przyklęknął na skraju wody. Przyjrzał się cieniom na drugim brzegu strumienia; jego powierzchni dotykał pstrąg, który szukał unoszących się nad taflą niewielkich skrzydlatych owadów. Co kilka minut ryba wyrzucała ogonem fontannę wody i nurkowała w chłodną głębię, do samego dna, by nacieszyć się swoją zdobyczą. Will przyglądał się temu tańcowi przez dłuższy czas. Dłonie zdążyły mu zdrętwieć od czyszczenia zajęczych trucheł z wnętrzności w zimnej wodzie. Przyjrzał się efektowi swojej pracy i odprowadził wzrokiem resztkę krwi płynącej powolnym nurtem niczym smuga dymu. Strumień rozciągnął posokę w długą wstęgę, która stopniowo zanikała, mieszając się z wodą.

Kiedy ponownie uniósł wzrok, niedźwiedź przyglądał mu się ze skraju lasu rosnącego po drugiej stronie strumienia. Ujrzał zwał mięśni nad barkami i szerokie, potężne przednie łapy zaparte o brzeg strumienia. Zwierzę wpatrywało się w niego. Podłużny pysk i matowe czarne oczy zwróciło w jego stronę, nozdrza miało wilgotne, a sierść pokrytą fragmentami ziemi i trawy z miejsc, gdzie dzisiaj żerowało. Will zamarł w bezruchu. Jego karabin, dwudziestoletni sztucer model Remington 700, leżał pięć stóp od niego razem z plecakiem i pozostałościami sideł. Nie obrócił głowy, aby spojrzeć na niedźwiedzia, tylko pozostał w swojej pozycji: przykucnięty nad wodą, z nożem myśliwskim w dłoni i leżącymi obok na skale wypatroszonymi zającami.

Przyglądał się, jak zwierzę wciąga powietrze, po czym obraca się i rusza wzdłuż przeciwległego brzegu strumienia, w stronę płycizny. Will wyprostował się i zaczął się cofać ku plecakowi i karabinowi, ściskając w rękach zające i nóż. Niedźwiedź obrócił się w jego stronę, stanął na zadnich łapach, ryknął, a następnie znów opadł na cztery nogi. Potem ruszył ponownie i po chwili dotarł do płycizny. Wybadał łapą głębokość wody. Will widział, jak potężne pazury wbijają się w miękki grunt. Zwierzę cofnęło się i kolejny raz stanęło naprzeciw człowieka po drugiej stronie rozlewiska. Od konfrontacji dzieliły ich tylko głębokość wody i niepewność wielkiego grizzly.

Will dotarł do plecaka, podniósł go i powoli wsunął na ramiona. Potem schylił się i podniósł karabin. Niedźwiedź cały czas trwał w bezruchu. Uniósł tylko lekko pysk i ponownie badawczo powęszył. Nawet widok broni zdawał się nie robić na nim wrażenia. Jeszcze raz ryknął i obnażył pożółkłe kły. Z górnej szczęki zwisała ciągnąca się ślina. Paszczę miał tak wielką, że mógłby nią w całości objąć ludzką głowę.

Will pochylił się, nie spuszczając wzroku ze zwierzęcia, wyczyścił ostrze noża o zajęcze futro, po czym wsunął narzędzie do zamocowanej przy pasie pochwy. Potem podszedł na sam brzeg wody, cały czas bacząc na niedźwiedzia, chwycił drugą ręką jedno z trzymanych trucheł i cisnął je na drugi brzeg. Zając poleciał łukiem, wirując w powietrzu, i wylądował w krzakach kilka stóp od niedźwiedzia.

Kiedy zwierz znalazł mięso, mężczyzna już wycofywał się po nagiej skale w stronę krzewów porastających brzeg strumienia. Dopiero kiedy skryły go pierwsze gałęzie, odwrócił się i ruszył w górę, z dala od strumienia. Nie słyszał niczego poza szumem potoku. Nawet kiedy przeszedł już z trzysta stóp i obrócił się, by zlustrować koryto strumienia i okoliczne drzewa, nie dobiegł go żaden inny dźwięk. Przez chwilę wpatrywał się w obraną ścieżkę. Po prawej w oddali rozległ się krzyk dzierzby. Ptak zerwał się do lotu, przemknął między drzewami i wyleciał nad otwartą łąkę.

Will odprowadził ptaka wzrokiem i ruszył szybkim krokiem przez trawę. Tylko raz przystanął na chwilę, by spojrzeć na drzewa porastające brzeg strumienia, i szybko ruszył dalej. Pozwolił sobie na krótki odpoczynek dopiero po dotarciu do swojej chaty, odłożeniu zajęcy, zdjęciu plecaka i wyjściu na punkt obserwacyjny skierowany na północ, w stronę gór.

Wziął ze sobą karabin i lustrował uważnie okolicę. Zebrał pasek w dłoni, otworzył pokrywę lunety, oparł kolbę o bark i przyłożył oko do okularu. Przyjrzał się wnikliwie dalszemu skrajowi lasu, gdzie strumień płynął jeszcze pół mili. Wiatr poruszał czubkami drzew i kładł trawę na łące, jakby wzbudzając fale na rozległym złocistym jeziorze.

W końcu odjął broń od barku i spojrzał już bez lunety na las, wzgórza i odległą górę.

– To, że go nie widzisz, nie znaczy, że go tam nie ma – zwrócił się do siebie.

Will pomyślał o dojrzałym byku, którego widział podczas burzy; o żeremiu i wykopanej w jego boku dziurze. Wiedział, co niedźwiedź tam robił. Wiedział, dlaczego tu przybył.

***

Trzy godziny później, już po zmroku, kiedy wreszcie skończył skórować zające i nacierać mięso solą, wyszedł z piwnicy i spojrzał w górę na odległe migoczące gwiazdy oraz na ubywający księżyc, widoczny za drzewami. Posilił się i wrócił do pracy. Mięso zajęcy – i innych zwierząt złapanych przez niego w sidła lub ustrzelonych w ostatnich tygodniach – odda tym, którym było należne; dla których pracował i którzy w pewien sposób zapewnili mu przyzwoite życie, kiedy sądził, że dla niego przyszedł już koniec.

Oni też sprzedadzą skóry. Większość pieniędzy szła na kościół, ale część oddawali Willowi: środki na zakup drutu do sideł, amunicji do karabinu, masła, mąki i innych rzeczy, których nie mógł pozyskać z lasu. Will był bardzo skrupulatny – zawsze wiedział, co i w jakiej ilości ma, gdzie każda z rzeczy leży, w chacie czy w piwnicy, jakby wszystko było zapisane na kartce, a nie tylko w jego głowie.

Rozejrzał się po niewielkim obozie i domu, nad którym pieczę oddano mu w pierwszych latach działalności Bram Edenu. Na środku rozpalonego wcześniej w celu ugotowania potrawki z sucharami ogniska wciąż jeszcze jarzyło się trochę żaru. Podszedł do paleniska, zdmuchnął z węgli szarą pokrywę popiołu i ułożył na nich świeżą rozpałkę.

Przez godzinę siedział przy ogniu i rozmyślał o niedźwiedziu; o tym, jak łatwo zwierzę mogłoby go zabić. Zastanawiał się, czy gdyby do spotkania doszło w innym miejscu, tak właśnie by się stało.

***

Dwa dni później szedł w dół zbocza przez osikowy zagajnik. Dzień był gorący. Dotarł trawiastym zboczem na południe od grani, po czym przeszedł smagany wiatrem szczyt i przemierzył jeszcze ćwierć mili, zanim dotarł do cienia pierwszych drzew. Zatrzymał się, wsunął kapelusz z powrotem na głowę i otarł rękawem pot z czoła. Przez chwilę stał, uspokajając oddech, i zaraz się rozejrzał. Dostrzegł nieopodal wiatrołom. Podszedł do niego, przysiadł na pniu i ponownie zlustrował okolicę.

W dole, między pniami osik widział złotą połać prerii, a dalej mały potok wijący się płytkim skalistym korytem jak wąż. Słońce miał za plecami. Woda mieniła się w świetlistych promieniach niczym wyszukany brylant na ślubnej obrączce.

Odstawił karabin i wyjął z plecaka metalową manierkę. Odkręcił zakrętkę z plastiku, uniósł szyjkę do ust, po czym pociągnął solidny łyk, zrobił przerwę na oddech, i napił się ponownie. Nalana rano z plastikowych wiader trzymanych w chacie woda smakowała rozpuszczonymi w niej minerałami i trochę kredą. Była wciąż chłodna.

Jakiś dzięcioł pracował gdzieś nieopodal, ale Will nie zdołał go wypatrzyć. Mężczyźnie zdawał się towarzyszyć jedynie terkot dziobu ptaka na pniu drzewa i lekki szum osikowych liści w górze.

Kiedy skończył pić, zakręcił manierkę, włożył ją z powrotem na miejsce, wstał i zarzucił na ramiona paski karabinu oraz plecaka. Uszedł może dziesięć stóp, kiedy dostrzegł niewielkie stado mulaków wychodzących właśnie spomiędzy drzew w dole stoku, wprost na skrawek prerii między lasem a potokiem.

Wśród nich Will dojrzał dużego samca, o którym wiedział, że spłoszy go najmniejszy dźwięk. Mężczyzna nie miał czystego strzału między pniami i obsypanymi zielonymi liśćmi gałęziami. Zaczął więc iść w dół zbocza, bardzo ostrożnie wybierając miejsce na każdy krok. Wiatr wiał w górę od strony prerii, dzięki czemu zwierzęta nie mogły wyczuć jego zapachu, ale słońce miał za plecami, musiał więc uważać, by nie spłoszyć stada swoim cieniem. Wyłonił się spomiędzy drzew nieco dalej i ruszył wzdłuż skraju lasu. Była tam niewielka wychodnia skalna. Will ocenił, że pierwszy samiec jest około trzystu stóp od niego. Zwierzęta sunęły po prerii w stronę strumienia, pogryzając po drodze trawę.

Zaczął wspinać się na wychodnię od drugiej strony, uważnie szukając palcami dłoni i stóp odpowiednich miejsc do postawienia nogi i chwycenia się. Gdy dotarł na szczyt, położył się płasko na brzuchu niczym jakaś jaszczurka wybudzona z długiego snu, a teraz wygrzewająca się w słońcu na nagiej skale. Ostrożnie zdjął karabin z ramienia i położył go wzdłuż ciała, po czym ściągnął kolejno oba paski plecaka i umieścił tobół przed sobą. Przedramieniem zrobił w grubym materiale spodu lekkie wgłębienie i umieścił tam nakładkę lufy.

Jeleń pogryzał właśnie trawę, powoli posuwając się przez prerię za stadem. Will odbezpieczył broń i włożył nabój do komory. Spojrzał przez lunetę, ocenił siłę wiatru i odległość do celu, obliczył w myślach trajektorię pocisku i czekał, aż samiec stanie do niego bokiem.

***

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Far Cry. Odkupienie

Подняться наверх