Читать книгу Zimne popioły - Valentin Musso - Страница 11

1

Оглавление

Szczęśliwi ludzie nie mają historii.

Przez długi czas sądziłem, że moja rodzina należy do tych właśnie, którym nigdy nic złego przydarzyć się nie może. Dzieciństwo spędziłem pod kloszem. Zresztą słowo szczęśliwy nie wydaje mi się słowem odpowiednim, tak bardzo bowiem to, co później nazywać będę szczęściem, wydawało się wówczas integralną i niezmienną częścią mojej egzystencji. W szkole zdarzało mi się czasem dostrzec w spojrzeniach kolegów, z którymi życie nie obeszło się tak łaskawie, odrobinę zazdrości, coś zapewne prawie niemożliwego do wychwycenia i co można by zrzucić na karb paranoi, ale nawet oko dziecka potrafiło w zadziwiający sposób to zauważyć. Na ludzi patrzyłem obojętnie, by nie rzec – z pogardą, niewrażliwy na wszelkie nieszczęścia, które mogły dotykać wszystkich wokół mnie. Ostatecznie i bezsprzecznie dzieci są istotami, które niewinność czyni okrutnymi.

Gdy miałem już wejść w wiek dorosły, w moim życiu dokonała się gwałtowna zmiana. U mojego ojca, który miał wtedy czterdzieści sześć lat, wykryto nowotwór. Zginął kilka miesięcy potem w głupim wypadku samochodowym. Nikt nie odważył się wysunąć przypuszczenia, że ojciec postanowił z sobą skończyć. Najmniejsze choćby podejrzenie, że mogło to być samobójstwo, było dławione w zarodku, zapewne dlatego, że zmusza do zbyt wielu pytań, których nikt nie ma ochoty sobie zadawać. Dopiero później podsłuchałem rozmowę, podczas której ktoś ze współczuciem analizował złowróżbne znaki, jakie pozwoliłyby zapobiec katastrofie, chociaż nikt chyba nie zdawał sobie sprawy, że przyznanie, iż takie znaki rzeczywiście istniały, oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko potwierdzenie hipotezy o samobójstwie.

Anna, moja młodsza siostra, nigdy nie pozbierała się po jego odejściu i wpadła w długotrwałą depresję. W przedziwny sposób, jak za sprawą naczyń połączonych, jej zła kondycja psychiczna przesłoniła mój smutek i, jak mi się wydaje, nie miałem czasu, by w pełni przeżyć żałobę po ojcu. W tamtym czasie zacząłem wierzyć w metempsychozę: byłem przekonany, że ci, którzy byli kiedyś zbyt szczęśliwi, któregoś dnia będą musieli za to w taki czy inny sposób zapłacić, niekoniecznie w innym życiu. Tak więc przyszło mi raptownie pożegnać się z naiwnym i świadomie egoistycznym żółtodziobem, jakim mogłem być do tego czasu; równie raptowna była przemiana, która sprawiła, że zmieniło się moje ciało i zyskałem wygląd dorosłego mężczyzny, w którym nie rozpoznawałem siebie. Sam już nie wiem, kto powiedział, że jedyna oznaka mijającego czasu sprowadza się do bolesnego przebudzenia, kiedy to pewnego dnia, stojąc przed lustrem, odkrywamy kogoś nam zupełnie nieznanego.

Ten gwałtowny zwrot w mojej egzystencji nie pozostał zapewne bez wpływu na moją głęboką niezdolność do trwałych relacji miłosnych. Wchodziłem więc w kolejne związki bez żadnej przyszłości, nawiązywałem kontakty tyleż burzliwe, ile krótkotrwałe… Aż do dnia, w którym spotkałem Laurence. W skali Richtera stosowanej przeze mnie w odniesieniu do uczuć to było niszczycielskie trzęsienie ziemi. Ponieważ jednak wszystko jest relatywne, zwłaszcza w miłości, uczucia, jakie jej okazywałem, tak samo zresztą jak i moje zaangażowanie w nasze wspólne życie, musiało jej się wydawać niewystarczające. Na tym polega największy dramat osób emocjonalnie okaleczonych: mają one bezustannie wrażenie, że zadają sobie gwałt i przekraczają własne granice przy całkowitej obojętności otoczenia, a do tego nikt nie jest im wdzięczny za podejmowane przez nie wysiłki.

Nasz związek trwał cztery lata, w których trafiały się chwile lepsze i gorsze, wiele było nie tyle nawet autentycznych kłótni, co raczej nieporozumień, rozstań i kruchych pojednań. Z tej naszej historii urodził się mały Victor. Dziecko nad wyraz spokojne i do tego byliśmy podobni do siebie jak dwie krople wody. To jakże zaskakujące dla mnie fizyczne podobieństwo stało się dla Laurence wystarczającym powodem, aby zachowała dla mnie, nawet po tym, jak się rozstaliśmy, życzliwą wyrozumiałość i pokłady głębokiej czułości.

– Wiesz co? – powiedziała do mnie pewnego dnia. – Tak długo, jak nie pogodzisz się z samym sobą i od czasu do czasu przynajmniej sobie trochę nie odpuścisz, tak długo nie będziesz w stanie nikogo pokochać.

W innych okolicznościach takie zdanie, jak można by sądzić, wyjęte z życiowego poradnika napisanego przez niedzielnego filozofa, wywołałoby u mnie jedynie wybuch śmiechu, ale ponieważ dotyczyło mnie, wcale nie wydało mi się zabawne.

Nigdy nie miałem zamiłowania do powieści. A ta opowieść, jestem tego pewien, będzie jedyną, jaką kiedykolwiek napiszę. Dlatego że to nie tylko opowieść. To moje życie.

Zimne popioły

Подняться наверх