Читать книгу Dieta długowieczności - Вальтер Лонго - Страница 9
Rozdział 1
Fontanna Carusa
ОглавлениеPowrót do Molochio
Kierując się na północ z najdalej na południe wysuniętego krańca Kalabrii, samego wierzchołka włoskiego buta, po godzinie jazdy samochodem docieramy do miejscowości Gioia Tauro i jednego z najbiedniejszych, a zarazem najpiękniejszych rejonów Europy. Dalej droga prowadzi pod górę i po przejechaniu kolejnych trzydziestu kilometrów dojeżdżamy nią do miasteczka Molochio, którego nazwa najprawdopodobniej pochodzi od greckiego słowa molokhion oznaczającego „ślaz”, roślinę o właściwościach przeciwzapalnych, bardzo rozpowszechnioną w południowej Kalabrii. Tutaj, na głównym placu, znajduje się fontanna, której krystaliczna, lodowata woda wypływa wprost ze źródła bijącego w masywie Aspromonte.
W 1972 roku jako 5-letni chłopiec spędziłem w Molochio 6 miesięcy, towarzysząc mojej matce Angelinie, która wróciła do miasteczka, by opiekować się swoim ciężko chorym ojcem.
Pamiętam moment, kiedy wszyscy go wołali, by sprawdzić, czy jeszcze żyje, a ja wszedłem do jego pokoju i powiedziałem: „Nie widzicie, że jest martwy?”. Odszedł w następstwie przebytego zapalenia, które choć nie było szczególnie poważne, a zatem uleczalne, to jednak zbyt długo pozostało zaniedbane. Bardzo kochałem dziadka i było mi potwornie żal, ale postanowiłem stawić czoło sytuacji i nie płakać, kiedy informowałem wszystkich, że dziadek Alfonso nie żyje.
Dopiero 15 lat później zdałem sobie sprawę, jak silne piętno odcisnęły na mnie tamte wydarzenia. Rozbudziły one we mnie pragnienie umożliwienia wszystkim, nawet obcym mi ludziom, jak najdłuższego życia w jak najlepszym zdrowiu.
W odległości około 100 metrów od domu dziadka żył Salvatore Caruso. Był mniej więcej jego rówieśnikiem i widział, jak dorastałem. Czterdzieści lat później wraz z Salvatore pojawiliśmy się na łamach renomowanego czasopisma naukowego „Cell Metabolism”, gdzie opublikowałem następujące wyniki moich badań: diecie niskobiałkowej, podobnej do tej, którą stosują stulatkowie z Molochio, towarzyszy niższy wskaźnik zachorowalności na nowotwory, a co za tym idzie – zwiększenie długości życia. Na okładce ukazało się zdjęcie Salvatore na tle kalabryjskich drzew oliwnych odmiany ottobratico. Prawdopodobnie nawet prezydent Obama dowiedział się o istnieniu Salvatore i o jego diecie low protein, kiedy zdjęcie to obiegło świat, ukazując się m.in. w „Washington Post”.
Czterdzieści dwa lata po śmierci dziadka Salvatore był najstarszym mężczyzną we Włoszech i jednym z 4 stulatków w Molochio, co czyni miejscowość rodzinną moich rodziców i dziadków jednym z miejsc o najwyższym odsetku ludzi w wieku powyżej 100 lat na świecie (4 stulatków na 2000 mieszkańców, trzy razy więcej niż na Okinawie, gdzie wskaźnik ten uznaje się za najwyższy na świecie, biorąc pod uwagę wielkość miasta). Salvatore Caruso (ur. 1905) zmarł w 2015 roku w wieku 110 lat. Pił wodę z fontanny na głównym placu Molochio niemal od urodzenia. Zważywszy na długowieczność najstarszego mężczyzny we Włoszech, zawsze myślałem, że ta fontanna jest czymś w rodzaju źródła młodości, z którego każdy z nas może zaczerpnąć.
Prześladowała mnie myśl, że z dużym prawdopodobieństwem wystarczyłby dostęp do właściwych informacji i odpowiednie leczenie, by dziadek nie został pozbawiony kilku dekad życia, w czasie których moja matka i reszta mojej rodziny mogliby się cieszyć jego obecnością.
1.1. Fontanna na placu w Molochio.
W filmie dokumentalnym poświęconym moim badaniom w Ekwadorze i Kalabrii, który zrealizowała francusko-niemiecka telewizja ARTE, Sylvie Gilman i Thierry de Lestrade porównali mnie do alchemika z powieści Coelho. Przedstawili mnie tam jako chłopca, który z małego europejskiego miasteczka wyrusza w świat w poszukiwaniu źródła młodości, a następnie wraca do miejsca, skąd pochodzą jego rodzice i gdzie jako dziecko i młody chłopiec spędzał wakacje, i tam znajduje owo źródło.
Od tradycji do nauki
Przypadek bądź przeznaczenie sprawiły, że moje życie od początku było bardzo interesujące z punktu widzenia związku między sposobem odżywiania a stanem zdrowia. Począwszy od wyjątkowo zdrowych nawyków żywieniowych z Molochio, poprzez te stosunkowo zdrowe z Ligurii, gdzie dorastałem, przechodząc do negatywnych doświadczeń z Chicago i Dallas, aż po zdrową żywność z mekki odżywiania przedłużającego życie – Los Angeles. Ta podróż, poniekąd również kulinarna, obejmująca całą gamę propozycji, od najgorszych do najlepszych, odegrała decydującą rolę w sformułowaniu mojej hipotezy o związkach pomiędzy jedzeniem, chorobami i długowiecznością oraz sprawiła, że szybko zrozumiałem, iż aby żyć długo i cieszyć się dobrym zdrowiem, musimy w równym stopniu czerpać wiedzę od długowiecznych populacji, jak i z badań naukowych, szczególnie epidemiologicznych i klinicznych.
Podczas wakacji spędzanych w Molochio w latach 70. właściwie każdego dnia ja, mój brat Claudio i siostra Patrizia na zmianę chodziliśmy do piekarni po dopiero co wyjęty z pieca chleb. To był najlepszy chleb, jaki kiedykolwiek jadłem, ciemny, razowy. Z roku na rok stawał się jednak coraz jaśniejszy, do tego stopnia, że dzisiaj niczym nie różni się od tych, które możemy kupić w innych sklepach.
Niemalże co drugi dzień na obiad lub kolację jedliśmy pasta e vaianeia, to znaczy stosunkowo małą ilość makaronu z dużą ilością warzyw, w szczególności fasoli. Kolejnym daniem, które często pojawiało się na naszym stole, był sztokfisz z warzywami. Innym razem były to czarne oliwki, oliwa z oliwek i ogromne ilości pomidorów, ogórków, zielonych papryk. W niedzielę jadaliśmy domowy makaron z sosem pomidorowym i mięsnymi pulpetami, ale w ilości nie większej niż dwa na głowę. Piliśmy zazwyczaj wodę (źródlaną, z pobliskich gór), lokalne wino, herbatę, kawę i mleko migdałowe. Na śniadanie często dostawaliśmy kozie mleko, natomiast poza godzinami posiłków niekiedy pozwalano nam przekąsić orzeszki arachidowe, migdały, orzechy laskowe lub włoskie, rodzynki, winogrona i pieczone kolby kukurydzy. Kolację jadaliśmy około godziny 20.00 i kolejnym posiłkiem było dopiero śniadanie następnego dnia.
Desery, które towarzyszyły obchodzeniu świąt religijnych, przyrządzane były na bazie suszonych owoców bądź orzechów. Do pobliskiej miejscowości Taurianova, oddalonej o 9 kilometrów, jeździliśmy raczej po granitę niż po lody. Były to granity o smaku truskawkowym, przygotowywane ze świeżych owoców, które dla mnie były i pozostają najlepszym deserem pod słońcem, mimo że zawierają masę cukru.
Dzisiaj nie tylko chleb, ale i to, co jedzą z chlebem mieszkańcy Molochio, w drastyczny sposób uległo zmianie. Zamiast fasoli je się dużo więcej makaronu i mięsa, oliwki i bakalie zastąpiono słodyczami, a wodę i mleko migdałowe – słodzonymi napojami. Większość przyrządzanych niegdyś potraw można jeszcze dziś spotkać, ale ludzie przyjęli raczej północnoeuropejski styl odżywiania, z dużą ilością serów, mięsa i cukrów prostych.
Kiedy byliśmy mali, poruszaliśmy się po Molochio pieszo, samochodem jeździliśmy tylko do innych miast i miasteczek. Dzisiaj niemal zupełnie zarzuciliśmy spacerowanie i jeśli zdarzy wam się przejść odcinek od klasztoru do centrum miasteczka – zaledwie 800 metrów – z dużym prawdopodobieństwem ktoś się zatrzyma, by zapytać, czy nie potrzebujecie podwózki. Te same zmiany w sferze odżywiania i aktywności fizycznej zaszły w Stanach Zjednoczonych, tyle że dużo wcześniej niż we Włoszech. Kiedy się tam przeprowadziłem w 1984 roku, zjawiska te od dawna były regułą.
Od kuchni liguryjskiej do Chicago pizza
Kiedy miałem 12 lat, zamykałem się w swoim pokoju, pogłaśniałem amplifikator do granic możliwości i grałem na gitarze przy albumach Dire Straits, Jimiego Hendrixa i Pink Floyd, marząc o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych i zostaniu gwiazdą rocka. Marzenie to, ku zadowoleniu sąsiadów, spełniło się w 1984 roku, kiedy to z Genui wyjechałem do Chicago. Tam poznałem światowej sławy muzyków bluesowych, których nawyki żywieniowe wołały o pomstę do nieba.
Jedzenie w Genui należało wtedy jeszcze do bardzo zdrowych, choć do tego z Molochio trochę mu brakowało. W przeciwieństwie do innych regionów Włoch, znanych z potraw mięsnych jak Toskania, lub z bogatych i kremowych dodatków jak Lacjum czy Emilia-Romania, kuchnia liguryjska – podobnie jak kalabryjska – opiera się na węglowodanach i warzywach. Do tradycyjnych potraw należą: minestrone, trofie z pesto oraz farinata z ciecierzycy i oliwy z oliwek. Jak głosi legenda, farinata została wymyślona podczas sztormu, kiedy to na pokładzie jednego ze statków potężnej Republiki Genui transportującego pizańskich jeńców (w tamtym czasie Genua i Piza rywalizowały ze sobą o panowanie w Basenie Morza Śródziemnego, nawzajem na siebie napadając i się podbijając) mąka z ciecierzycy wysypała się z worków i zmieszała z wodą morską. Nie chcąc jej stracić, Genueńczycy pozostawili ją do wyschnięcia na słońcu i nazwali „pizańskim złotem”, naigrawając się z pokonanych Pizańczyków.
Jeśli chodzi o słodkości, te najbardziej rozpowszechnione w Ligurii to ciastka z Lagaccio, produkowane z wysokobiałkowej mąki pszennej i małej ilości cukru. Pierwsze przekazy o nich sięgają 1593 roku. Tradycyjnie duże, a jednocześnie wyjątkowo lekkie, nie przekraczają 70 kcal na ciastko, co sprawia, że należą do najmniej kalorycznych słodyczy na rynku. W Genui spożywa się ponadto różnego rodzaju ryby i owoce morza, od sardeli po dorsza i małże. To wszystko, wraz z ciecierzycą i oliwą z oliwek, odgrywa ważną rolę w diecie długowieczności, która jest przedmiotem tej książki.
Kiedy natomiast przyjechałem do Małych Włoch (Little Italy) w Melrose Park na przedmieściach Chicago, po raz pierwszy miałem styczność z tym, co nazywam „dietą zawałową”. Miałem 16 lat, do bagażu spakowałem gitarę elektryczną, nie brakowało tam też przenośnego amplifikatora. Mój angielski był tak słaby, że w paszporcie przystawiono mi pieczątkę „No English”.
Atmosfera i środowisko muzyczne Chicago były cudowne, ale panował potworny mróz. Po lekcjach gitary, które przez kilka miesięcy pobierałem u znanego muzyka bebopowego Stewarta Pierce’a, byłem gotowy na muzyczny debiut w Chicago. W weekendy opuszczałem dom ciotki, u której się zatrzymałem, i chicagowską koleją metropolitalną – tak zwaną L-ką – dojeżdżałem do centrum, a dokładnie na Rush Street, gdzie pytałem muzyków, czy mogę podłączyć się pod ich nagłośnienie i razem z nimi grać. Zazwyczaj się zgadzali, a ja zostawałem z nimi, by grać przez całą noc. Do domu wracałem dopiero następnego dnia rano. Tam czekała już na mnie rozzłoszczona ciotka.
W tamtym czasie czułem się muzykiem. Nic nie wiedziałem o odżywianiu ani o starzeniu, ale już wtedy zaczynałem podejrzewać, że coś jest nie tak ze sposobem odżywiania w Wietrznym Mieście, skoro ogromna część moich tamtejszych krewnych, stuprocentowych Kalabryjczyków, umierała na skutek schorzeń sercowo-naczyniowych, których przypadków w południowych Włoszech było stosunkowo niewiele, a już najmniej w mojej licznej rodzinie.
Oto co wtedy jedliśmy: boczek, kiełbasę i jajka na śniadanie, przy okazji głównych dań makaron i chleb do syta, a do tego codziennie, a często i dwa razy dziennie, mięso różnych gatunków i właściwie żadnych ryb. Dodatkowo pochłanialiśmy duże ilości serów i mleka oraz desery bogate w cukry i tłuszcze. Zarówno w szkole, jak i w domu wiele z tych potraw było smażonych. Napoje zazwyczaj były gazowane, z dużą zawartością fruktozy. Zaś W Chicago Pizza zaś było więcej sera niż ciasta. Nie może zatem dziwić, że większa część tamtejszej populacji powyżej – ale i poniżej – 30. roku życia jest otyła bądź ma nadwagę.
Ja sam po 3 latach życia w Chicago – jedząc to, co jedzą tam wszyscy – znacznie przytyłem i osiągnąłem 188 cm wzrostu, to znaczy 20 cm więcej niż mój ojciec i 10 cm więcej niż mój brat. Jednym z powodów było to, że ten rodzaj jedzenia jest bogaty w białka, a także hormony sterydowe.
Dieta amerykańskiej armii
Po 3 latach odżywiania w chicagowskim stylu nigdy bym nie pomyślał, że kiedykolwiek będę jadł jeszcze więcej, i to dużo więcej, i że jeszcze przybędzie mi kilogramów, dużo kilogramów. Nie byłem obywatelem Stanów Zjednoczonych, a zatem nie przysługiwało mi żadne wsparcie finansowe, musiałem więc znaleźć sposób, żeby jakoś się utrzymać w czasie studiów. Zaciągnięcie się do wojska było w mojej sytuacji jedynym sposobem, by opłacić czesne w college’u.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.