Читать книгу Pan doktor i Bóg - Violetta Ozminkowski - Страница 10

Оглавление

Mam dziś powiedzieć kilka słów o doktorze Edelmanie. My, lekarze i pielęgniarki z naszego szpitala, zawsze mówiliśmy o nim »pan docent«. (...) Od kiedy pamiętam, pan docent nigdy nie był na urlopie. Owszem, czasem nie było go w pracy. Zwykle wtedy można go było zobaczyć w wieczornych »Wiadomościach«. (...) Chciałem podzielić się kilkoma wspomnieniami z tego zwykłego, najczęściej pomijanego okresu, kiedy był z nami na oddziale kardiologii w szpitalu Pirogowa w Łodzi. A bycie lekarzem to tak naprawdę całe życie szefa” – od tych słów zaczął swoją mowę pożegnalną na pogrzebie Marka Edelmana jego młodszy kolega z oddziału, kardiolog i internista Piotr Utz.

Po latach w tym samym gabinecie, w którym pracował z docentem Edelmanem (bo tak go wszyscy tytułowali, choć ze względów politycznych nie mógł zrobić habilitacji), siedząc tuż pod czarno-białym zdjęciem słynnego doktora z nieodłącznym papierosem w dłoni, doktor Utz opowiada nam, dlaczego to właśnie on wystąpił w imieniu całego zespołu:

– Nie nadaję się do przemów, ale poprosiła mnie córka docenta Anna: żebym powiedział kilka słów o pracy jej ojca w łódzkim szpitalu. Postanowiłem więc zapytać pielęgniarki, które z nim pracowały, i lekarzy, jakie cechy charakteru docenta chciałyby w naszym pożegnaniu podkreślić – wspomina doktor Utz.

Wyszło na to, że powie po prostu o tym, jakim był lekarzem i człowiekiem. Najprościej jak potrafi. W imieniu ich wszystkich. Tylko na zakończenie dorzuci jeszcze parę słów od siebie.

W dzień pogrzebu 9 października 2009 r. ponad dwa tysiące żałobników przeszło tradycyjną trasą przemarszu żydowskich pogrzebów: spod pomnika Bohaterów Getta w Warszawie, ulicą Anielewicza, dawną Gęsiówką na Cmentarz Żydowski. Wielu z nich niosło żółte tulipany, które co roku Edelman składał pod pomnikiem Bohaterów Getta. „To bardzo nietypowy pogrzeb – relacjonował reporter „Gazety Wyborczej” Tomasz Urzykowski – może sprawiają to jazzowe szlagiery, w rytm których kroczymy, a może słońce, które wzeszło nad Warszawą, ale czuje się piknikową atmosferę – w dobrym tego słowa znaczeniu”.

Doktor Utz żegnał tego dnia kogoś więcej niż szefa, żegnał swojego mentora. Na zakończenie ceremonii powiedział krótko: „Ostatnio, gdy byłem na dyżurze, w pokoju lekarskim zadzwonił telefon. Była to, jak rozpoznałem po głosie, starsza pani i powiedziała, że jak co roku, od trzydziestu lat dzwoni, by podziękować docentowi za uratowanie życia. Nie miałem okazji, by przekazać szefowi te podziękowania, więc czynię to teraz. (…) We wszystkich osobach, które pracowały z docentem, gdziekolwiek teraz są, jest cząstka tego dobrego, szlachetnego człowieka. Panie docencie, na zawsze zostanie nam w pamięci obraz pana siedzącego na kanapie pokrytej dziurami po ‘gauloisach’, spoglądającego na nas spoza odłożonej specjalnie dla pana w szpitalnym sklepiku ‘Gazety Wyborczej’. Dziękujemy, że był pan z nami”.

Barbara Maciejewska, pielęgniarka z łódzkiego szpitala, stała w czasie tej pożegnalnej mowy niedaleko doktora Utza i z trudem powstrzymywała łzy. Zaledwie miesiąc wcześniej, tak jak cały personel, martwiła się o docenta, kiedy odwiedził oddział. Na polecenie Edelmana Irena Jaros zorganizowała wtedy przyjęcie dla lekarzy i pielęgniarek. To nie była jego pierwsza wizyta w szpitalu po tym, jak zaczął mieć poważne problemy z ciśnieniem krwi i z płucami. Co prawda kiedy poczuł się już na tyle źle, że nie chciał mieszkać sam, przyjął zaproszenie swojej przybranej rodziny, jak nazywał warszawski dom Pauli Sawickiej, z którą przyjaźnił się od czasów, kiedy na jego oddziale leżała jej przyjaciółka Gaja Kuroń, żona Jacka Kuronia. Ale szpital w Łodzi odwiedzał regularnie. Dawał się bowiem leczyć tylko swoim współpracownikom.

– Siadał najczęściej u mnie w gabinecie, na starym fotelu. W czasie przetaczania krwi wypijał kilka kieliszków koniaku i spalał dwie paczki „gauloisów”. W pokoju było ciemno od dymu – mówi dyrektor szpitala im. Pirogowa, Roman Bocian.

Tego dnia, zanim pożegnał się z pracownikami, musiał dostać kroplówkę z lekami.

– Pamiętam, że było wtedy bardzo smutno, wręcz przygnębiająco – opowiada nam Barbara Maciejewska. – Był w bardzo kiepskiej formie. Bałam się, że już nigdy nie wyjdzie żywy z sali na izbie przyjęć, skąd go zabraliśmy. Tymczasem tuż obok przy zastawionych jedzeniem stołach czekali pracownicy szpitala. Nie umiałam mu nawet zmierzyć ciśnienia. Co prawda powiedziałam, że opadowe ma sześćdziesiąt, ale na dobrą sprawę tych sześćdziesięciu nie czułam.

Wszyscy zebrani wtedy wokół docenta lekarze i pielęgniarki patrzyli sobie w oczy ze strachem. Do dziś w gabinecie dyrektora Romana Bociana stoi zniszczony fotel, na którym Edelman siedział w czasie przetaczania krwi. Dyrektor ze wzruszeniem wspomina tamte wizyty i dowcipy, które opowiadali sobie, żeby skrócić czas.

Tego dnia jednak nikt nie był w nastroju do żartów. Udało się wówczas uratować docentowi życie dożylnie podanym płynem, dzięki któremu podniesiono ciśnienie. Wizyta trwała sześć godzin, ale docent na tyle doszedł do siebie, że pielęgniarki przewiozły go na wózku na salę, by mógł pożegnać się z personelem.

– Po tym spotkaniu miałam zaplanowane spotkanie z dziewczynami w kawiarni koło szpitala, ale nie mogłam tam z nimi wysiedzieć. Im było wesoło, a mnie smutno. Czułam się psychicznie zmaltretowana. Pamiętam, był piątek – opowiada Barbara Maciejewska.

W sobotę rano ledwo zdążyła zjeść śniadanie, gdy w komórce wyświetlił jej się numer docenta. To wcale nie musiało znaczyć, że dzwonił właśnie on. Ostatnio coraz częściej dzwoniła z jego telefonu Paula Sawicka. Ale w słuchawce usłyszała rześki głos samego Marka Edelmana.

– O mało nie spadłam ze stołka. To ja go wczoraj prawie żegnałam, a tutaj normalny, zdrowy głos? – wspomina pielęgniarka.

„Basia, co robisz?” – zapytał docent. „Właściwie nic, zjadłam śniadanie” – odpowiedziała niepewnie. „A może byś przyszła do mnie?” – zaprosił ją, jak zwykł to czasem robić.

Tak właśnie pytał, kiedy mieszkał jeszcze w Łodzi. Dzwonił do niej i mówił: „Możesz przyjść?”. Kiedy pytała, czy nic się nie stało, mówił, że nie, nic takiego. Gdy już docierała na miejsce, w mieszkaniu nie było nikogo oprócz docenta albo właśnie ktoś wychodził. Potem chwilę rozmawiali i Edelman prosił, żeby posiedziała przy nim, gdy się zdrzemnie.

– To się zdarzyło może dwa, może trzy razy, i mówił to takim refleksyjnym tonem, że pomyślałam sobie wtedy, iż może on by chciał, żeby ktoś z nim siedział, jak on... Bo o nic konkretnego w takich chwilach nie prosił, oprócz tego, żebym przy nim posiedziała – wspomina dziś.

Tym razem była pewna, że dzieje się coś niedobrego. Ale już od progu usłyszała:

„Wyjmiesz mi wenflon i poopowiadasz, o czym gadaliście po kątach na przyjęciu, bo nie wszystko słyszałem”, niecierpliwił się.

A później długo wypytywał o wszystkich: kim była ta ruda, jak się któryś z gości ubrał, kto wyglądał elegancko, kto przyszedł, kogo nie było. Chciał wiedzieć wszystko, a na koniec zaczął sobie podśpiewywać, bo był w bardzo dobrym humorze.

– Dla mnie to był po prostu szok, ale cieszyłam się razem z nim na nowo odzyskanymi siłami. Choć jednocześnie miałam świadomość, niemal pewność, że ta wizyta w szpitalu była jego ostatnią wizytą – wspomina pani Basia.

W ostatnich tygodniach jego życia codziennie rano spod szpitala w Łodzi ruszała karetka z lekarstwami oraz lekarzem i jechała pod adres warszawski.

– Kiedy zadzwoniła do mnie Paula, że jest już bardzo źle, pojechałam tam na dwie doby – opowiada pani Basia. – Docent umierał tej ostatniej nocy parę razy. Ja, jak to pielęgniarka, siedziałam i zapisywałam, o której godzinie dostał środek przeciwbólowy. A kiedy znów nie czułam tętna, zastanawiałam się, czy obudzić Paulę i Anię, jego córkę, które opiekowały się nim wtedy na zmianę i były bardzo zmęczone. Tętno zanikało i wracało. Nad ranem na szczęście wróciło i w miarę się ustabilizowało.

Rano umyły go i ubrały. A on zupełnie przytomnie rozmawiał o wielu sprawach. Paula czytała mu z „Wyborczej” informacje o kontrowersjach dotyczących zatrzymania w Szwajcarii Romana Polańskiego. Pytała, co o tym sądzi. „To głupoty” – odpowiedział.

Zanikanie tętna trwało co najmniej tydzień. Umierał i jeszcze na chwilę wracał.

– Gdy po tych dwóch dobach zbierałam się do wyjazdu do domu, trzymał mnie długo za rękę i powiedział tylko: „Dziękuję” – wspomina pani Basia. – Zawsze, kiedy przychodziłam do niego do domu, żeby przy nim czuwać, gdy drzemał, po obudzeniu się dziękował. Zdarzyło mi się kiedyś, że nie przyszłam, choć dzwonił wcześniej i mnie prosił. Czymś się zajęłam i zwyczajnie zapomniałam, że on na mnie czeka. Zadzwonił raz jeszcze i powiedział: „I co, młoda sklerozo? Ja tutaj czekam, miałaś być…”.


Pan doktor i Bóg

Подняться наверх