Читать книгу Pan doktor i Bóg - Violetta Ozminkowski - Страница 7
ОглавлениеTo było tak: przez przypadek usłyszałyśmy opowieść córki jednej z pacjentek, uratowanej przez docenta Marka Edelmana. Zaczęłyśmy szukać relacji innych jego podopiecznych, ale szybko okazało się, że historie przyjaciół i znajomych docenta, którzy mieli naprowadzić nas na trop pacjentów, są jeszcze bardziej fascynujące. Musiałyśmy je spisać.
Przed napisaniem tej książki Edelman był dla nas postacią z pomnika. Wielkim bohaterem powstania w warszawskim getcie, ostatnim jego przywódcą. I bohaterem wciąż pozostał. Ale dzięki wielu godzinom opowieści jego przyjaciół i współpracowników poznałyśmy go jako zwyczajnego człowieka. Jako tego, który osobiście smażył kotleciki dla znajomych i częstował ich whisky. Który szybko tracił cierpliwość, by za chwilę godzinami siedzieć przy łóżku chorego i trzymać go za rękę. Jako człowieka, który poruszał niebo i ziemię, by obronić skrzywdzonego bliźniego. Jako fantastycznego lekarza diagnostę, który z nieodłącznym papierosem w ustach patrzył na chorego nie jak na zbiór wyników badań laboratoryjnych, ale jak na człowieka z duszą.
Z drugiej strony Edelman nie miał złudzeń dotyczących ludzkiej kondycji, i wciąż ostrzegał, że w człowieku bardzo łatwo rodzą się upiory. Jemu z całą pewnością nie było wszystko jedno. Każdego dnia robił wiele, żeby Polskę, żeby świat uczynić lepszym miejscem do życia. I udawało mu się to nieraz.
Takim samym przywódcą jak podczas powstania w getcie był u siebie na oddziale w Szpitalu im. Mikołaja Pirogowa w Łodzi. Potrafił zrobić awanturę, gdy pacjent miał zimną herbatę w kubku, ale potrafił też ciepło zapytać swoją współpracowniczkę: „Co ci jest, córuniu?”. Był przywódcą szczególnym; obcy był mu narodowy patos, alergicznie wręcz nie znosił fanfar. Przyjaciele barwnie opisują, jak wszelkie próby „włożenia go w ozdobne ramy” torpedował ironią albo szyderstwem. Nie chciał być traktowany jak bohater, autorytet moralny czy świadek epoki. Ale jednocześnie był bohaterem, autorytetem moralnym i świadkiem epoki, więc trudno było traktować go inaczej.
Gdy zadzwoniłyśmy do jednej z jego przyjaciółek i powiedziałyśmy, że chcemy napisać o Marku Edelmanie jak o człowieku, z radością przyklasnęła:
– Już za życia ustawiono go na cokole i traktowano jak pomnik, a on był żywym człowiekiem, który jadł, spał, żył i kochał się tak samo jak inni ludzie – powiedziała nam.
Dziękujemy wszystkim, którzy opowiadali nam o wielkim doktorze, a bez których nie powstałaby ta książka: Sewerynowi Blumsztajnowi, którego Edelman uważał za „swojego człowieka”; Andrzejowi Czeczotowi, który był autorem odalisek na szafie doktora w sypialni; Markowi Czekalskiemu, który opłakiwał jego śmierć bardziej niż śmierć swojego ojca; doktor Hannie Dworzyńskiej, która towarzyszyła mu w pracy zawodowej ponad trzydzieści lat, a dzisiaj ma cierpliwość dla dziennikarzy, którzy ją licznie nawiedzają; Aleksandrowi Edelmanowi, synowi, który na pogrzebie ojca przyznał, że bardzo trudno było się nim dzielić z całym narodem; Noemi Ekert, przyjaciółce poznanej po wojnie, którą Edelmanowie przygarnęli pod swój dach; Tomaszowi Filipczakowi, łódzkiemu opozycjoniście, który często się z doktorem nie zgadzał, ale to nie przeszkadzało Edelmanowi wystawiać jego kandydatury do różnych nagród; Konstantemu Gebertowi, któremu doktor przez dwadzieścia lat nie wierzył, iż jest Żydem, bo nie mówił w jidysz; Irenie Jaros, przyjaciółce, która opiekowała się domem Edelmana, a której pieczone jabłka w cieście podczas wizyty Václava Havla w jego domu przeszły do historii; Barbarze Maciejewskiej, pielęgniarce, która czasem przychodziła do docenta, żeby posiedzieć, kiedy on spał; Janinie Ochojskiej, która nie mogła odmówić, kiedy doktor powiedział, że chce jechać w konwoju z darami do Sarajewa; Stefanowi i Zofii Rossetom, sąsiadom, z którymi Edelmanowie żyli przez ścianę, od kiedy sprowadzili się do Łodzi; Aleksandrowi Smolarowi, którego całe życie docent fascynował sposobem, w jaki był Polakiem, nie przestając być Żydem; Danucie Stołeckiej-Wójcik, która pierwszy raz poznała doktora na zjeździe „Solidarności” i dla której do końca pozostał mistrzem; Józefowi Wancerowi, który cieszył się ogromnie, kiedy wyszła książka „I była miłość w getcie”, bo wierzył, że Edelmanem przez całe życie kierowała właśnie miłość; Adze Żuchowskiej, która, choć jest na końcu listy ze względu na alfabet, powinna być na początku, bo znała docenta od tak dawna, że pamięta jeszcze, jakim przystojnym był mężczyzną.
Za wszystkie, nawet te najkrótsze wspomnienia, dziękujemy z całego serca, bo dzięki nim możemy raz jeszcze przypomnieć sobie o tym, co w życiu ważne, a co najważniejsze.