Читать книгу Ocean - Wacław Sieroszewski - Страница 6
III.
ОглавлениеÓsmego dnia podróży zaczerniała na bezrzeżnym dotychczas widnokręgu chmura ziemi. Wymierzywszy długość i szerokość miejsca, Beniowski orzekł, iż musi to być wyspa „Komandora Beringa“. Okręt szybko zbliżał się ku lądowi przy wietrze pomyślnym. Niedługo gołem okiem można było rozróżnić góry śniegiem pokryte i stromy nagi brzeg. Nie znajdując w nim nigdzie szczerby dogodnej na statku ostoję, rozkazał Beniowski spuścić na wodę bat i wysłał na nim Panowa z dziesięciu zbrojnymi ludźmi dla obejrzenia skraju wyspy. Zalecił im przedewszystkiem szukać jakowej zatoki lub portu bezpiecznego, a skoro znajdą, aby dali znać trzema ogniami rozłożonemi na lądzie. Mieli wtedy odesłać natychmiast bacikiem kogokolwiek dla prowadzenia okrętu, a sami, pozostawszy na lądzie, pilne dawać baczenie na wszystkie strony i w razie niebezpieczeństwa ostrzec załogę strzałami z muszkietów lub sygnalizacją ogniową.
Jeżeliby zaś spostrzegli jakowy okręt u brzegu, mieli niezwłocznie powracać, zgoła nie lądując. Czurinowi tymczasem kazał Beniowski, nie tracąc z oczu wyspy, drajwować.
Gdy zbliżyli się do niej o ćwierć mili, wiatr ucichł zupełnie, jednocześnie tuż u wody rozgorzały umówione ognie. Przybył niedługo pilot, spuszczono szalupę i, ciągnąc wiosłami statek na linach, wprowadzono go do zacisznej przystani, gdzie za skałą w głębi bieliła się dogodna piaszczysta osucha. Tu zarzucili kotwicę na głębokości ośmiu sążni.
Był wieczór zupełny i nikomu dnia tego Beniowski zejść na ląd nie pozwolił. Radzi, że ustało kołysanie, podnieceni nadzieją jutrzejszej na ziemię wycieczki, długo gromadzili się ludzie u burt na pokładzie, patrząc na czerniejący nieopodal skalisty ląd, gwarząc cicho i wyśmiewając się z przebytych niedawno przykrości. Do mężów przyłączyły się niewiasty, które najwięcej cierpiały od morskiego zawrotu. Nawet swą wspaniałą Agafję Kuzniecow z kajuty wywabił. Nie było jedynie widać nigdzie Nastazji. Kręcił się u przywartych drzwi jej mieszkanka Stiepanow, odchodził i wracał, ale nie śmiał zastukać. Aż go spłoszył Bielski, który, idąc do swojej komory, naskoczył nań niespodzianie w ciemnościach.
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... Kto tu? — krzyknął stary, mocno wystraszony.
— Tsy!... To ja, Stiepanow!...
— Co waćpan tu robisz?... Czy tu twoje miejsce?
— Cicho!... Czego pan krzyczy? Czyż po statku chodzić wzbroniono?
— Pewnie, że nie wzbroniono, ale każdemu wyznaczon w ciasnocie kąt. Mógłbym, naprzykład, niosąc lekarstwa, rozbić butelkę, potknąwszy się o pana...
— A właśnie szedłem prosić o jakowy dekokt... od bółu... zębów!
— No, to co innego! Tak powiadaj!... Chodź, jeśliś chory, do ambulatorjum. Lecz Medera niema, poszedł z raportem do Beniowskiego, więc ci sam chyba zaaplikuję! — mruczał udobruchany stary, bardzo przejęty swemi nowemi obowiązkami.
W ambulansie, z którego jeden bok zajęty był posłaniem Bielskiego, a drugi wielką szafą z lekarstwami, pachniało suszonemi ziołami, octem oraz mocnemi orjentalnemi smołami, ale nadewszystko górowała przykra woń tranu i zjełczałego łoju. Żywo się zakrzątnął Bielski, zapalił ogarek świecy i, włożywszy na nos okulary, zbliżył się do pacjenta.
— Gdzież cię to boli? Pokaż! Otwórz usta!...
Ale Stiepanow nie kwapił się bynajmniej spełnić polecenia.
— Tak, boli!... Ot, tutaj!... — mruczał, machając ręką w nieokreślonym kierunku.
— Ząb?... W dolnej, w górnej?... Co?...
— Ząb... ząb!...
— Najlepiej wyrwać!... Mam nawet szczypce! Chcesz, napoczekaniu zrobimy operację... Zaraz ci ulży!... Zobaczysz!
— O, nie boli mię do tego stopnia!... Jeszcze zdrowy, szkoda go!...
— Wszyscyście tacy: szkoda, szkoda!... Dopiero jak wam tak gęba napuchnie, że nietylko kleszczy, ale słomki do ust wprowadzić niesposób, to rwij!... Stanowczo radzę ci, chłopcze, uczynić to zawczasu!...
— Nie, nie!... Nie chcę!... Lepiej dekokt!... Może octu z mirrą mi dacie? Zawsze mi pomagał! Albo olejku kamforowego!...
— Mogę dać, ale gruntowne wyleczenie zawsze następuje z wyrwania.
Otworzył szafę i szukał na półkach, podczas gdy Stiepanow posępnie wodził oczyma po kajucie.
— Dużo chorych na okręcie? — spytał cicho.
— Jest!... Ale głównie na morską chorobę!... Większość odrazu wyzdrowiała, jak stanęliśmy w porcie.
— Myślę, że ciężką będziecie mieli pracę z załogą przy przejściach z rozmaitych klimatów...
— O, tak!... Pewnie!... Głównie, że wcale nie słuchają rozumnych wskazań i że... niechlujstwo... niemożliwe wszędzie niechlujstwo!...
— Od ciasnoty!... — bąknął Stiepanow. — A kobiety?... Dużo kobiet wśród chorych?...
Bielski spojrzał nań podejrzliwie.
— Są... Naogół słabsze; płeć ich dla żeglugi morskiej nieodpowiednia... Więc się łatwiej poddają!
— A Nastazja Iwanówna?... Czy chora?... Dlaczego nie pokazuje się?... Powiedz mi szczerze, panie Bielski, proszę cię bardzo... Taki mię szarpie niepokój!
Bielski milczał i patrzał nań surowo z pod zsuniętych brwi.
— Znowu?... Obiecałeś przecie, zaprzysiągłeś...
— Cóż ja zrobię nieszczęśliwy: pomimo wszystko miłuję ją... Zresztą co za wielkie przestępstwo, żem spytał o jej zdrowie... Przecie mi tego nawet Beniowski za złe nie weźmie!... Mógłbym nawet wprost do niej pójść!... Nieprawda!... — ciągnął głosem stłumionym, pełnym żałości.
— Zapewne, zapewne!... — zgodził się już łagodniej Bielski.
— Ale nie chcę, sam nie chcę!... Niepotrzebnych nie chcę wzniecać podejrzeń, wywoływać swarów, które mogłyby podróż naszą opóźnić!... Co innego... gdybyś ty, Bielski... zechciał jej oddać... list... mały liścik... stary towarzyszu!
— Przenigdy! Tego żadną miarą nie zrobię!
— Aha!... Więc uwięziona!... — wybuchnął nagle Stiepanow, zmieniając ton. — Domyślałem się tego!... Biegnę zaraz do Beniowskiego, by wytłumaczył, co to znaczy?... co znaczy owa przemoc bez powodu nad dziewczyną, której wszyscy winniśmy wolność... Bo ja wszystko widzę, co się tu dzieje, wszystko! Zaraz idę!... Lepiej nawet: zwrócę się wprost do załogi, do pospólstwa, niech osądzą, niech dowiedzą się, że obok nich, śpiących teraz w spokoju, cierpi święta, uwięziona niewinność!...
Zrobił ruch ku drzwiom.
— Wstrzymaj się!... Wstrzymaj, szaleńcze!... — zawołał przerażony Bielski. — I wcale tak nie jest, jak waszmość mówisz!... Ona z własnej woli nie chce wychodzić. Przez pamięć strasznego swego nieszczęścia nie znosi widoku ludzi. Ino się modli po całych dniach...
— Ale Beniowskiego widuje!... Wiem to dobrze!... Skrycie mu chodzić tu do niej pod bokiem łacno!...
— Otóż nie!... Widzisz, jakiś ty zły podejrzliwiec!... Nie widzieli się ni razu cały czas podróży... Czystą jest ta panna, jak gwiazda, i ponad wszelkie ludzkie stoi pozory... Święta jest, jak sam mówisz, dobroci niewysłowionej... Nikogo nie nienawidzi, nikogo nie przeklina za swoje nieszczęścia, owszem za wszystkich wznosi zarówno do Boga modły... Poznałem ją dobrze ostatniemi czasy... I taka z niej bije światłość nieziemska i nieziemska uroda, że bez łez patrzeć na nią i słuchać jej niepodobna... Bo ino ze mną starym gada od czasu do czasu... Nikogo więcej widzieć nie chce, tylko mnie i swoją kamczadalkę.
Słuchał pobladły Stiepanow opowiadania starca, chowając rozgorzały wzrok pod opuszczone powieki, wreszcie szepnął drżącym głosem:
— Dobrze!... Będę posłuszny jej woli, ale obiecaj mi, stary kamracie, że nic nie powiesz o mnie Beniowskiemu.
— To się rozumie!... Pocóżbym miał plotki i waśnie szerzyć!... — odpowiedział mu gorąco Bielski. — Pocóżbym miał znowu was wadzić!... Ale i ty uzbrój się, młodzieńcze, w cierpliwość, czekaj końca podróży, a tam będzie, jak Bóg postanowi!...
— Będzie, jak Bóg postanowi!... — powtórzył bezdźwięcznie Stiepanow.
— Idź już!... Słyszę kroki i głosy w korytarzu! Mogą cię tu zastać, a to zawsze... niedobrze!
— Pójdę!... Ale mi czasem co o niej opowiesz... Dobrze, przyjacielu?...
Obruszył się trochę w duchu na taki tytuł Bielski, ale nie przeczył, pragnąc co rychlej oddalić z tych miejsc szaleńca, którego żal mu było przecie trochę ze względu na młode lata i gorącą wierność uczucia.
____________