Читать книгу Ocean - Wacław Sieroszewski - Страница 9
VI.
ОглавлениеAle nie sądzone było nikomu zaznać wypoczynku tej nocy. Zaledwie odwieziono na brzeg bajdarą posłańca z listem do Ochotyna, jak dano znać Beniowskiemu, że przypływ zerwał linę kotwiczną i prąd grozi rzuceniem statku na mielizny. Kazał więc natychmiast Beniowski uderzyć na alarm, wezwał całą załogę na pokład, aby nową kotwicę zapasową zarzucić, a starą z odmętów wyłowić. Długo pływali po rozfalowanej zatoce tam i napowrót żeglarze, włócząc po dnie na sznurze żelaznego drapacza, zanim udało im się ciężką, nasiąkłą wodą linę podchwycić i koniec jej do okrętowego kołowrotu przymocować.
Już dniało, kiedy skończyli.
Beniowski, który sam osobiście robót doglądał, nie kładł się wcale; zarządził, aby mu sparzono mocnej kawy czarnej, poczem widząc, że piąta dochodzi, kazał strzelić trzykrotnie z działa i gotować szalupę do drogi. Oddał komendę okrętu Panowowi, aby Czurina i innych od sądu nad wczorajszymi buntownikami nie odrywać, i wyruszył na wyznaczone Ochotynowi miejsce wraz z Urbańskim, z Gałką i jeszcze dwoma rosłymi żeglarzami, w ogólnej liczbie czterech.
Płaski przylądek, niby cienka, długa igła, wdrążał się daleko w białawo-modry przestwór otwartego Oceanu. Z obu jego stron nieustannie wrzały niskie, perliste fale, jakby silące się przeskoczyć lub rozmyć dzielącą ich nikłą smugę ziemi.
Pośrodku, na samym grzbiecie osuchy, już czerniały zdaleka widne postacie pięciu ludzi. Przybywający natychmiast ich spostrzegli, gdyż jasność niezmierna wodnego obszaru i mglistość poranku wyolbrzymiały niepomiernie ich spokojne sylwetki.
Gdy nareszcie ludzie Beniowskiego, wyciągnąwszy na piasek łódź, ruszyli ku nim, oni również postąpili kroków kilka naprzód, poczem, sprezentowawszy broń, obie grupy złożyły ją natychmiast w kozły.
Bezbronny Beniowski szedł nieprzerwanie naprzód, a gdy opóźnieni ustawianiem broni towarzysze chcieli się z nim przyśpieszonym krokiem połączyć, dał im znak, aby zatrzymali się opodal.
Ochotyn uczynił podobnież i obaj naczelnicy zeszli się niebawem sami na małej płaszczyźnie ziemi wśród szumiącego morza.
Ochotyn był to niewysoki, ale niezmiernie barczysty mężczyzna, o wojskowych ruchach i postawie. Twarz miał mięsistą, szeroką, starannie wygoloną, ciemne brwi krzaczaste i szaro-niebieskie oczy, o wąskiej tygrysiej źrenicy. Potężne żuchwy wciąż mu się ruszały, jakgdyby nieustannie przeżuwał niemi coś drobnego. Wpatrywał się przenikliwie, trochę natrętnie w twarz i oczy Beniowskiego.
— Witam cię, naczelniku i gospodarzu tej wyspy! — zaczął ten swobodnie, wyciągając ku adwersarzowi rękę. — Jestem Beniowski, były generał konfederacji polskiej. Ranny i wzięty do niewoli przez hrabiego Apraksyna, byłem wywieziony do Kijowa a następnie do Kazania, gdzie internowany z wielu jeńcami polskimi, zostałem wkrótce obwiniony o rzekomy zamiar napadu na załogę miasta oraz podburzenie w tym celu okolicznych Tatarów... Musiałem uchodzić, lecz zostałem pojmany w Petersburgu, długo i ciężko byłem więziony, a następnie wywieziony na Kamczatkę... Tam Bóg mi poszczęścił, udało mi się wyrwać z towarzyszami i, oto, płynę ku wolności... Szczęśliwe wiatry w twoją zagnały mię dziedzinę, z czego rad jestem, gdyż pozwoliły mi poznać tak dzielnego i wsławionego tylu już czynami bohatera.
— I mnie również!... — odparł Ochotyn po francusku. — Może siądziemy, generale, ot, tam pod wzgórkiem, gdyż tu wiatr zbytnio trzepie!...
Wskazał na małą wydmę nieopodal i, nie czekając na zgodę Beniowskiego, skierował się w tamtą stronę. Po drodze mówił głuchym, twardym głosem:
— Dziwnie się zdarza, gdyż służyłem właśnie pod hrabią Apraksynem i byłem nawet jego adjutantem... I choć to pewnie nie ten sam, ale zawsze z tej samej rodziny... Za jego to sprawą zostałem owego czasu wraz z innymi oficerami aresztowany i z baronem Kluczewskim zesłany do Jakucka. I zupełnie bez winy, gdyż jestem z pochodzenia Saksończyk i wcale się do spraw państwowych nie mieszałem, ale znana wam jest sprawiedliwość urzędników rosyjskich... Zagrabili mi wszystko, com miał...
Zatrzymał się, zmrużył zlekka swe oczy tygrysie i smółkę modrzewiową, żutą obyczajem kamczackim zamiast „tytuniowej prymki“, na drugą stronę dziąseł przełożył językiem.
— O, tak!... — zgodził się grzecznie Beniowski. — Szczęśliwy jeno zbieg wypadków pozwala się niekiedy z ich rąk cało wydostać!...
— Wypadkom należy pomagać!... Będą mię długo pamiętali! — uśmiechnął się marynarz.
I dalej tym samym głuchym i monotonnym głosem opowiadał, jak z Jakucka pozwolono mu wreszcie po długich prośbach i staraniach udać się do Ochocka, gdzie zaciągnął się na okręt, przeznaczony do połowu bobrów. Odprawił na nim dwie podróże; za trzecią, ująwszy sobie wymową i obejściem blisko pięćdziesięciu ludzi z ekwipażu, opanował okręt na wyspach Aleuckich. Poczem wpadły mu w ręce dwa inne moskiewskie statki, których ekwipaże także do niego się przyłączyły.
Tym sposobem mając pod sobą stu trzydziestu zgórą na wszystko zdeterminowanych ludzi, otwartym poszedł bojem na całą carską potęgę na tutejszych morzach. Na sam Ochock napadł, aby zdobyć sobie żelazo, broń, proch, armaty i towary, potrzebne mu do założenia kolonji na wyspach Aleuckich, których wyspiarzy zjednał sobie obroną przed rosyjskimi poborcami, oraz związkami ślubnemi z możnemi wyspiarskiemi rodami.
— Wszędzie tam, aż po Amerykę znają mię i poprą... Gdyby więc waszmość pan zechciał się jeszcze ze mną połączyć, moglibyśmy nietylko wszystkie miasta pobrzeżne kamczackie spalić, złupić i zniszczyć, ale nawet w Ochocku samego gubernatora porwać i skarbem państwowym owładnąć, co mi się tamtym razem nie udało... W ten sposób pomścilibyśmy nasze krzywdy i założyli początek ogromnych, niby nowe królestwo kolonij!...
Skończył i utkwił zwężone źrenice w obliczu Beniowskiego. Ten, zaskoczony niespodzianą propozycją, czas jakiś milczał i chował wzrok, puszczając go wdal Oceanu.
— Wierzę, iż przy waszej dzielności i rozumie udałoby się wszystkiego dokonać... — zaczął wreszcie cicho. — Lecz po pierwsze: mojem dążeniem jest przedostanie się do ojczyzny, po drugie: czy pomyślał pan, że im większą pan tu stworzy potęgę, im głośniejszych dokona czynów, tem silniejszą ściągnie pan na siebie uwagę centralnego rządu, który, myśląc wciąż jeno o coraz nowych zaborach na wszystkie strony i rozszerzaniu swych granic, czyż ścierpi powstanie młodocianego królestwa pod swym bokiem i na gruzach swych niedawnych posiadłości?... Na pewno zechce je zniszczyć i wyśle ku temu potrzebną potęgę, a skoroby nawet narazie udało się ją odeprzeć, nie ustanie w budowaniu okrętów i organizowaniu coraz nowych ekspedycyj, naco ma niewyczerpalne środki w ciemnocie i niewolniczości swego ludu oraz bogactwach wyciskanych z poddanych i podbitych narodów bezlitosnem zdzierstwem... Widziałem Rzeczpospolitą polską potężną niegdyś i bogatą, upadającą w tych chytrych, tyrańskich oplotach. Cóż wobec nich poczniesz ty, kapitanie? Naco zda się twa dzielność i rozum wobec ogromu nieprzyjaciela? Zaiste wyrobiłem sobie przekonanie, że zaborczość może być powstrzymana jeno przez inną zaborczość, silniejszą, oświeceńszą, opartą na sprawiedliwości. Od tego ludzkość ino zyska!...
— Prawda!... Ja wohl! Donnerwetter!... Cóż mi więc czynić radzisz?... — spytał nagle po niemiecku Ochotyn.
Oczy w Beniowskiego utkwił i szybko żuł swą smółkę potężnemi szczękami.
Beniowski długo z odpowiedzią zwlekał. — Ha, rada trudna, gdyż nie wiem, czy rozporządzasz jakiemi statkami! — odrzekł wreszcie, rzucając szybkie spojrzenia w twarz rozmówcy. Ten zlekka poczerwieniał koło uszu i odpowiedział z pewnem zająknięciem się:
— Statki mam!... Wystarczą na napad Kamczatki!...
— Bo w razie czego mógłbyś się do nas przyłączyć, by popłynąć na południe i tam oddać się pod opiekę wraz z założoną przez siebie kolonją jakiemu potężnemu morskiemu mocarstwu!
Ochotyn żuć przestał i usta otworzył.
— O tak!... Potężnemu morskiemu mocarstwu — racja!... Ale moje okręty... wymagają dobrej reparacji dla takiej podróży... Zimę całą przestały wśród lodów...
— No to nic, rzecz niestracona!... Można jej dokonać i potem... Teraz zaś, korzystając z naszej wyprawy, może pan przesłać angielskiej albo francuskiej admiralicji swoją ofertę, którą ze swej strony całą siłą poprę...
— Więc jedziecie?...
— Tak, i to niedługo.
— Pozwolisz pan jednakże, że się nad tem wszystkiem przez parę dni zastanowię; skoro odrzucasz stanowczo mój projekt napadu na Kamczatkę...
— Odrzucam, gdyż nie widzę w nim zbliżania się do celu, przeciwnie: oddalenie... I wam radzę lepiej organizować w cichości potęgę swej kolonji, abyście mogli postawić jak najlepsze warunki swym przyszłym patronom...
Wstał Beniowski, podniósł się i Ochotyn.
— Muszę już na okręt, gdyż pilne czekają mię sprawy... Pomyśl, kapitanie, o tem, co ci poradziłem... Wierz mi, że to jedyna droga dla ciebie do zachowania wywalczonych sobie praw i zaszczytów... Zemstą nie można rządzić się w budowaniu ani swojej, ani tem bardziej narodów przyszłości. Już to, że stanie się inaczej, niż chcieli twoi wrogowie i ciemiężyciele, jest dla ich złości i pychy dostateczną karą...
Podał mu rękę; Ochotyn uścisnął ją mocno i ze szczerem wzruszeniem w głosie powiedział:
— Wielce, wielce obowiązany jestem panu!... Istotnie może to jedyny sposób, gdyż położenie moje chwilami... bywa trudne!
Rzucił spojrzenie zukosa na swych, stojących woddali marynarzy, którzy go nie spuszczali na chwilę z oczu.
— Więc zobaczymy się jeszcze? Bardzo proszę do mnie na okręt!... Ale przedtem muszę być zawiadomiony, aby przygotować się godnie!...