Читать книгу Rok 1794. Powieść historyczna - Władysław Stanisław Reymont - Страница 6
INSUREKCJA ROZDZIAŁ I.
ОглавлениеW nocy z 22 na 23 marca 1794 r. jeden z najsrożej spustoszonych przez czas i opuszczenie pawilonów tynieckiego opactwa, dawał obraz prawdziwego obozowiska. Bowiem pomimo nieustającej i nad wyraz przykrej pluchy już od samego zmierzchu ściągały do niego drobne oddziałki żołnierzów najdziwaczniej poprzebieranych, roztasowując się z wojskową sprawnością. Rozpalano ogromne ogniska i w czerwonych brzaskach i gryzących kłębach czarnych dymów coraz gęściej majaczyły srogie, obrośnięte twarze. Wraz też wybuchały niemałe spory i zaciekłe kłótnie o zaciszniejsze i suchsze miejsca, bowiem ogromna rudera, będąca kiedyś generalnym refektarzem opactwa, przedstawiała się poprostu opłakanie. W potrzaskanych murach, obdartych z tynków, nie dojrzałeś już ani okien ani drzwi, natomiast czerniały w ich miejscach dzikie wyłomy, jakby wybite harmatami. Przez zapadnięte sklepienia widniały resztki dachów, częściej jednak wskroś obnażone krokwie i łaty; niby przez żebra kościotrupa, patrzała noc i zacinał deszcz, pomieszany ze śniegiem, zaś na środku piętrzyły się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach, przeżartych wilgocią, błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiukowych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziałami. Stał w głównych drzwiach prowadzących na dziedziniec i szerokich, niby wierzeje stodoły, kopcił lulkę a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem:
— Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą, jak zmokłe kokosze!
— Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! pokornie melduję.
— Toczą się juchy, niby antały. Wchodzić na pokoje! — Zaśmiał się, dając im przejść.
Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartemi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów, niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Za niemi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem.
— Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! — Meldował ktoś z głębi dziedzińca.
— Wchodzić! A obijać buciory z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimentu — śmiał się rubasznie. — Ho! ho, pyski się im świecą, jak rądle, i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołajczyk, a gdzie zostały wozy?
— W błocie! Pod samym klasztorem uwięzły, melduję pokornie.
— A dałeś znać w Samborku i Podgórkach?
— Wedle rozkazu! Ino ich patrzeć. Wozy już słychać w bramie — dodał...........................