Читать книгу Szwedzi w Warszawie - Walery Przyborowski - Страница 4

ROZDZIAŁ I

Оглавление

W którym jest opowiedziane jak przekupka Maciejowa pokonała trzech żołdaków szwedzkich.

Czerwcowe słońce miało się ku zachodowi i skryło się już poza wysokie kamienice rynku staromiejskiego, których spiczaste dachy rysowały się wyraziście na gorejącem purpurą niebie. Ruch był niewielki; na przyzbach domów tu i owdzie siedziały z dziećmi na kolanach mieszczki i gwarzyły; pod samym ratuszem w licznych kramach widać było ziewające lub kłócące się przekupki; sklepy w kamienicach, oprócz winiarni i szynków, były na głucho pozamykane. Na mieście leżała jakaś przygnębiająca ospałość i smutek, tylko z gromady, przechadzających się dumnie i buńczucznie zbrojnych oficerów szwedzkich, ubranych w wielkie kapelusze z piórami, kaftany łosiowe i wysokie, bronzowej barwy buty, brzmiały rozgłośnie krzyki i śmiechy. Tu i owdzie włóczyły się zgłodniałe i wychudzone psy, grzebiące w kupach śmieci, całemi górami sterczących na rynku.

Z drzwi głównych ratusza miejskiego, wznoszącego się na samym środku rynku, wyszedł młody człowiek i ziewając, stanął nad schodami kamiennemi, po których zstępowało się na dół. Ubrany był w ciemny, kusy żupanik, dobrze podszarzany, w kapelusz słomiany na głowie podgolonej starannie, o włosach ciemnych, nizko przystrzyżonych.

Szarawary niegdyś karmazynowe, dziś spłowiałe mocno, miał wpuszczone w buty wysokie o żółtych cholewach, a zato czarnych przyszwach. Pod pachą dźwigał fascykuł papierzysków i wielkiemi czarnemi oczami poglądał niedbale i obojętnie dokoła.

Ale nagle oczy to ożywiły się, bo spostrzegł idącego między kramami pod ratuszem chłopca, może szesnaście lat liczącego. Ton, z głową na dół pochyloną i rękami na tyle założonemi, szedł wolno, leniwie, powłócząc nogami, zapatrzony w ziemię, jak gdyby tam czego szukał. Ubrany był niedbale i ubogo; na głowie kapelusz słomiany miał opadłe skrzydła, a liczne w nim dziury nie osłaniały dobrze głowy od palącego słońca czerwcowego. Kusy kubraczek niewiadomej barwy, przepasany był włóczkowym pasem czerwonym, a ciżmy nizkie wyszarzane były i dziurawe. Jednem słowem wyglądał ubogo i miał minę desperata.

Stojący na schodach młodzieniec z fascykułem papierzysków pod pachą, zoczywszy owego desperata, zeszedł szybko na dół i zbliżywszy się do chłopca, uderzył go w ramię i zawołał:

– Kazik, jak się masz?

Kazik żywo podniósł głowę i rzekł głosem smutnym i płaczliwym:

– A! to ty… jak się masz?

Mam się dobrze, ale ty, widzę, jakoś kiepsko i kwaśno wyglądasz!

– Mój kochany, żebyś ty na to patrzał, na co ja patrzę i to cierpiał, co ja cierpię, tobyś jeszcze kwaśniej wyglądał.

– No, cóż to takiego? opowiedz mi.

– Ej, na co się to zdało! – machnął ręką rozpaczliwie Kazik.

– A może się i na co zdało! cóż ty wiesz?… no, no, opowiedz… może się co poradzi na twój frasunek. Wiadomo ci przecie, że mam łaski i zachowanie wielkie u pana prezydenta Aleksandra Gizy, który też jest mój krewniak, po matce… A przytem zawżdy z tobą byliśmy w przyjaźni, i gdyby nie ta pisanina na ratuszu z powodu tych przeklętych Szwedów…

To mówił szeptem i obejrzał się trwożliwie dokoła. Ale nikogo w pobliżu nie było i nikt ich rozmowy słyszeć nie mógł, więc prawił dalej:

Otóż, powiem tobie, że gdyby nie te przeklęte Szwedy, co jeno kontrybucyę na miasto nakładają i w księgach z tego powodu dużo jest pisania, a pan prezydent nie ma się kim wyręczyć, bo nikt tak pięknie jak ja nie pisze, otóż gdyby nie to, tobym co dnia wpadł tam do was na Krzywe Koło, by twej pani matce nogi ucałować, a i z tobą się też nagadać, bo widzisz mam i ja coś do powiedzenia tobie. Ale cóż tam u was nowego?

– A cóż, Kacperku, bieda aż piszczy. Pani matka wyiskrzyła się do ostatniego grosza na tę kontrybucyę szwedzką i powiadam tobie, że do gęby niema co włożyć. I na dobitkę ten lejtnant pan Landskrona, bodaj go kat spalił… wiesz, co stoi u nas kwaterą, ciągle czegoś nowego wymaga. Zachciało mu się dzisiaj limonów, a u nas chleba niema. Skąd ja mu wezmę limonów? Idę do pana Fukiera, może się zlituje i da na kredyt. Ach, żebyś ty Kacperku wiedział, czego ja tym Szwedom życzę!…

– No, no! – uśmiechnął się Kacperek – z pewnością nie lepiej odemnie. Ale powiem ci pod wielkim sekretem, że nie długo już ich panowania.

Wymówił to znów szeptem, oglądając się na grupę żołdaków szwedzkich, którzy pijani, wziąwszy się pod ręce, szli przez rynek, śpiewając ochrypłemi głosami jakąś pieśń zamorską, krzycząc i nogami wywracając kramiki przekupek, koło których przechodzili. Przekupki oczywiście podniosły wielki wrzask, a Szwedzi, wziąwszy się pod boki, z wyzywającemi minami, śmieli się do rozpuku.

– Widzisz, co się dzieje! – rzekł Kazik, w którego oczach zabłysnął ponury ogień, wargi mu pobladły, a pięść ścisnął w kułak.

– Ba! – odpowiedział z chłodnym uśmiechem Kacperek – ja codzień na to patrzę i przyzwyczaiłem się do tego. Stary rajca, pan Rafałowicz, który, jako wiesz, jest człowiek mądry i uczony w piśmie, mówi, że człowiek to jest takie zwierzę, które się do wszystkiego przyzwyczaić może. I prawdę powiada, bo ja, na ten przykład, przyzwyczaiłem się już do tych wybryków szwedzkich i ani mię nie ziębią ani grzeją.

– Ale ja się przyzwyczaić nie mogę! – syknął Kazik – i wszystka krew się we mnie burzy…

– Pociesz się, bo ci powiadam na pewno, że niedługie Szwedów w Warszawie panowanie.

– Bój się Boga, co to takiego? skądże to wiesz?

– A wiem… ale tu na rynku gadać nie będę, bo tu może kto podsłuchać i donieść jenerałowi Wittenbergowi, a wiesz, że on nie żartuje. Nie dalej jak wczoraj obwiesić kazał za długi język jakiegoś szlachcica na szubienicy przed kościołem Bernardynów. A przytem i tobie się śpieszy po one limony… pieprzu bym hultajowi dał, a nie limonów. Idź więc, bo tam twój Landskrona zapewne historye wyprawia, a pani matka ze strachu umiera.

Kazik na te słowa zgrzytnął zębami, nacisnął kapelusz na oczy i nic nie rzekłszy, ruszył w kierunku sklepu pana Fukiera, który od dawien dawna w rynku handlował winami i rozmaitymi specyałami zamorskimi.

– Czekaj no! – zawołał za odchodzącym Kacperek – musimy się przecie obaczyć. Mam wiele nowin i mam też pewny projekt. Chcę z tobą pogadać…

– A i owszem, ale gdzie i kiedy?

– Otóż to… do ciebie iść nie można, bo tam Szwedów kupa, a to co ci chcę powiedzieć, jest srogi sekret. Ale wiesz co? jak się załatwisz, z temi limonami dla imci pana Landskrony… bodaj się hycel niemi udławił… to przyjdź do pana Rafałowicza. Wiesz gdzie… na ulicy Św. Marcina, w kamienicy Sebastyana, cyrulika…

– Wiem, wiem.

– Ba! nic nie wiesz, bo nie wiesz, gdzie się mieści pan Rafałowicz. Ma on na trzeciem piętrze od tyłu dwie izdebki. Tam trzeba wejść, a we drzwi zastukaj trzy razy, bo inaczej pan Rafałowicz cię nie wpuści. Tam będę czekał na ciebie i do syta się nagadamy, ile że pan Rafałowicz jest sam, i jako człek mądry nie poskąpi nam rady i obroku duchowego. Idź więc, załatw się z owemi limonami i przybywaj. A teraz vale, uszy do góry, Kaziku, bo wszystko będzie dobrze. I powiadam tobie na ucho, jeno dla tego, byś fantazyi nie tracił, że takiego dajfeldreku zadamy tym zamorszczykom, że popamiętają przez wieki mazurską łapę. No, bądź zdrów! czekam cię u pana Rafałowicza.

To rzekłszy, nacisnął kapelusz, poprawił pod pachą fascykuł papierzysków, ogromne pióro mocniej utrwalił za uchem i zniknął za zakrętem murów ratuszowych. Kazik zaś z otuchą jakąś w sercu, pognał do pana Fukiera po limony dla lejtnanta szwedzkiego Landskrony.

Na rynku tymczasem po dawnemu przechadzali się żołdacy Szwedzcy, śpiewali pieśni, krzyczeli, wywracali kramy przekupkom, bili, kto im się nawinął, tak, że każdy uciekał jak najprędzej i chronił się do domów, by uniknąć spotkania z pijanymi żołdakami. Zrazu kręcili się jeno między ulicą Grodzką, co ją później Świętojańską nazwano, a Jezuicką, ale potem przeszli na drugą połać rynku od ulicy Gołębiej. Tu podle kamienicy „pod trzema murzynami“, miała swój kramik znana całemu miastu pani Maciejowa, wdowa po szewcu, który przez pijaństwo stracił całą fortunę i umarł. Wdowa, ile że miała syna małoletniego, którego trzeba było chować, za resztę grosza założyła sobie kramik z nićmi, tasiemkami, naparstkami, a czasu wiosny handlowała też owocami. Kobieta była poczciwa, zabiegliwa, pracowita, ale wygadana okrutnie. Otyła, upadająca już na nogi, siedziała od świtu do nocy za swym kramem i biada temu, na kogo złość miała lub kto ją obraził. Wtedy spadał na nieszczęśliwego taki potok słów i wymyślań, wypowiadanych krzykliwym i tak donośnym głosem, że po całym rynku się rozlegał, iż nieszczęśliwy zatykał uszy i uciekał z duszą. Znano ją z tego w całem mieście i bano się bardzo, choć jednocześnie szanowano, bo była uczciwą, rzetelną, nikogo na grosz nie skrzywdziła, bogobojną, a synów jak się należy wychowała. Starszy, Maciuś, bo takie samo imię nosił, jak nieboszczyk ojciec, był już czeladnikiem szewskim i prowadził się porządnie, młodszy Janek terminował u stolarza, pana Andrzeja Kuliga na Nowem Mieście. Obaj chłopaki byli porządni co się zwie, matkę szanowali i bali jej się okrutnie, bo jak co zawinili, to im płazem nie puszczała, nawet starszemu Maciusiowi, choć był czeladnikiem i wąs mu się puszczał. Nieraz tak go sprała i za czuprynę wytargała, że chłopak aż łzy miał w oczach.

Otóż trójka pijanych Szwedów, nadokazywawszy się od południowej strony ratusza, przeszła teraz na północną i zataczając się, krzycząc i śpiewając, nagle znaleźli się przed kramem pani Maciejowej. Ta spojrzała na nich groźnie i machając ręką, rzekła po polsku:

– Poszli precz! czego tu stoicie? czego chceta?

Ale oni zaczęli się śmiać i jeden tak silnie kopnął nogą w kramik, że wszystkie rozłożone na nim nici, naparstki, tasiemki, guziki i owoce rozleciały się na wszystkie strony. Maciejowa zaczerwieniła się cała jak burak, a w jej małych sinych oczach zajaśniały pioruny. Choć z ciężkością się ruszała z powodu słabości nóg, teraz jednak zerwała się odrazu i dużym garnkiem z barszczem, który z obiadu został, trzasnęła w łeb najbliższego Szweda. Garnek rozleciał się na części i pokaleczył żołdaka, a przytem barszcz się wylał i całą twarz mu na czerwono umalował. Zrobił się straszny krzyk i dwaj towarzysze poszkodowanego dobyli pałaszy i rzucili się na Maciejową, chcąc ją zarąbać, ale ta, wrzeszcząc w niebogłosy, nie ustąpiła ani kroku, tylko chwyciwszy starą drapakę, która w kącie kramiku stała, tak dzielnie nią wywijać zaczęła i tak prać bez litości pijanych Szwedzisków, że nie tylko nic jej zrobić nie mogli, ale sami potracili kapelusze i gęby mieli szpetnie podrapane. Rzucali się wprawdzie zawzięcie z gołemi szabliskami w garści, ale że nie byli trzeźwi, więc ciosy ich padały na daszek kramiku, a przytem zbiegło się dużo ludzi na krzyk Maciejowej i jak mogli, tak jej bronili.

Właśnie w tej chwili zjawił się Kazik, wracający z limonami od pana Fukiera. Spostrzegł on, że jeden ze Szwedów, widocznie trzeźwiejszy, przestał rąbać pałaszem, a natomiast gotował się przebić zdradzieckim sztychem broniącą się walecznie dzielną przekupkę. Widząc to Kazik, który znał się a nawet przyjaźnił z synom Maciejowej, czeladnikiem Maćkiem, nie wiele myśląc, tak zręcznie i szybko podstawił nogę Szwedowi, że ten jak długi runął na ziemię. Zaraz też znalazło się kilku ochotników, którzy leżącego Szweda poczęli niemiłosiernie okładać kijami, a Kazik spostrzegłszy biegnący ront szwedzki i widząc, że tu niema na co czekać, drapnął co żywo do domu. Ront rozpędził zbiegowisko, a pokaleczonych Szwedów i biedną Maciejową zabrał ze sobą do kordegardy w Zamku.

Szwedzi w Warszawie

Подняться наверх