Читать книгу Szwedzi w Warszawie - Walery Przyborowski - Страница 6

ROZDZIAŁ III

Оглавление

W którym pani Hipolitowa występuje na scenę.

Pan Rafałowicz, mąż leciwy i poważny, zajmował w kamienicy Sebastyana, cyrulika, na trzeciem piętrze dwa pokoiki z kuchnią. W tej królowała niepodzielnie pani Hipolitowa, gospodyni i kucharka, kobieta niemłoda, otyła, wiecznie zagniewana i gadatliwa nad miarę. Owego wieczora czerwcowego, podawszy swemu panu gorącej polewki winnej z grzankami, siadła sobie w kuchni i zadziawszy na nos ogromne okulary, zabrała się niby do cerowania jegomościnej bielizny, ale że w kuchni było gorąco, więc dzierżąc w jednej ręce igłę z nitką, w drugiej koszulę, zdrzemnęła się na dobre. W kuchni było dużo much i te, znalazłszy tak obfity pokarm, jakim było spocone oblicze pani Hipolitowej, obsiadły je tłumnie i gryzły niemiłosiernie, na co jednak drzemiąca zgoła niezważała, ale zapadając w coraz większy sen, chrapać sobie na dobre zaczęła.

W tej właśnie chwili ktoś delikatnie do drzwi zastukał. Zrazu pani Hipolitowa tego nie słyszała, ale nakoniec, gdy pukanie się powtórzyło i stawało się coraz silniejszem, zerwała się na równe nogi i nie mogąc się zoryentować, przeżegnała się, szepcząc:

– W Imię Ojca i Syna, a co to?

A gdy się pukanie znów rozległo, pobiegła do. drzwi i nie otwierając, zapytała:

– Kto tam?

– Ja.

– Co za ja?

– Kazimierz Ginter.

– Ginter? co za Ginter?

– A przecie mnie pani Hipolitowa zna. Jestem syn starej Juliuszowej Ginterowej z Krzywego Koła.

– Aa! a czegóż ty, smyku, chcesz po nocy?

– Mam sprawę do pana Rafałowicza. Przyszliśmy tu z Maćkiem Dratewką.

– Z kim?

– Z Maćkiem Dratewką.

– A to co za licho?

– Nie licho, jeno syn przekupki Maciejowej.

– Aa! a on czego chce?

– Też przyszedł do pana Rafałowicza, Ale niech nas jejmość puści, bo czegóż my tu będziemy wystawali na schodach?

– Nie mogę, tegoby jeszcze brakowało. Pójdę przódy, poradzę się jegomości. Kto tam wie, czyś ty Ginter? a może jaki zbój albo, co gorsza, Szwed. Czekajcie, zaraz wrócę.

Pobiegła, jak mogła najprędzej do drugiej izby, gdzie pan Rafałowicz, ubrany w dostatni kitajkowy żupan, siedział sobie w wielkiem krześle, psią skórą wybitem i popijając wino grzane, przerzucał kartki w jakiejś wielkiej księdze. Był to już człowiek niemłody, łysy zupełnie, z ogromnymi jak wiechcie wąsami, na dół opadającymi, surowy z wejrzenia, pomarszczony jak purchawka, otyły, o oczach dużych, czarnych i nadzwyczaj bystrych.

– Jegomość, jegomość! – zawołała Hipolitowa, wtaczając się do izby.

– A co? – zapytał spokojnie Rafałowicz, podnosząc oczy.

– Przyszło jakichś dwóch smyków, alem ich nie puściła, bo to może Szwedy.

– Cóż to za smyki? jak się zowią?

– Jeden peda co jest synem starej Ginterowej z Krzywego Koła, a drugi przekupki Maciejowej z rynku.

– A Kacpra tam niema?

– Niema.

– No, więc idź jejmość i wpuść tych dwu smyków. Zobaczymy czego chcą.

– A nóż to Szwedy przebrane?

– Nie plotłabyś jejmość nie do rzeczy! Idź i wpuść ich.

Pani Hipolitowa pokiwała głową i przeżegnała się, idąc do kuchni.

– W Imię Ojca i Syna... jegomość tota zawsze z tymi smykami ma jakieś konszachty. Ha! niech się dzieje wola Boża!

Otworzyła drzwi i na wielkie swoje przerażenie ujrzała najprzód Maciusia, ciągnącego kosz, za nim Kazika, a wreszcie Kacpra, który właśnie także nadszedł. Ale jeżeli długa, cienka postawa Maćka, ciągnącego kosz z trzaskiem i hałasem i stękającego swe „o laboga, laboga,“ przestraszyła Hipolitową, to widok Kacperka, którego znała dobrze, jako codziennego nieomal gościa jej pana, uspokoił ją zupełnie. Jednakże zaciekawiona co znaczy ten kosz olbrzymi, lękając się (bo to jej przez myśl przebiegło) czy w nim niema ukrytych jakich pół tuzina Szwedów, zapytała żywo Maćka, który najbliżej niej stał:

– A to co?

– Kosz – odrzekł Maciek spokojnie.

– Jać to wiem, że kosz, ale co w nim jest?

– Towary.

– Towary? jakie towary?

– Matusine.

I Maciek przeciągnął się, ziewnął i zajęczał:

– O laboga, laboga! a tom się zmachał!

– W Imię Ojca i Syna, ki licho... Panie Boże odpuść! – zawołała Hipolitowa, patrząc na Maćka.

Ale już Kacperek wysunął się naprzód i dowiedziawszy się od Kazika na schodach o wszystkiem, co się stało na rynku, rzekł:

– Niechno pani Hipolitowa się nie boi. To są towary z kramiku starej Maciejowej, który Szwedy rozbili.

– Szwedy? o! niecnoty!

– Niechno nas jejmość wpuści do pana.

– A idźcie, czeka tam na was. Ale cóż będzie z tym koszem?

– Ostanie tu.

– Jakto ostanie? a nuż Szwedy się o tem dowiedzą?

– Niech się pani Hipolitowa nie boi, nie dowiedzą się.

To rzekłszy, Kacperek ruszył przodem do izby pana Rafałowicza, a za nim milczący Kazik i Maciuś, stękając i jęcząc swoje:

– O laboga! laboga!

Pan Rafałowicz przyjął ich z wesołą twarzą, ale zaraz Kacperka zapytał, wskazując na Kazika i Maćka:

– Witaj mi, Kacperku! a ich po coś przyprowadził?

– Przyszli do jegomości po radę i pomoc.

– Aha! – rzekł na to pan Rafałowicz – siadajcie. A może się czego napijecie, hę?

– O! jabym się napił! – zawołał dyszkantem Maciuś.

– Zaraz. Hej! Hipolitowa!

Klasnął w ręce i niebawem zjawiła się Hipolitowa, stanęła we drzwiach i opryskliwym głosem zapytała:

– Czego?

– Niemasz ta czego dać napić się tym młodzieniaszkom?

– Napić się? a skądże? a przytem takim smykom nie godzi się i nie zdrowo jest pić. Pan Jezus dał wodę na to, by ją pić, a reszta to są... Panie Boże odpuść... dyabelskie, z przeproszeniem jegomości, wynalazki.

– No! no! – uśmiechnął się pan Rafałowicz, nie zrzędziłabyś, stara, jeno daj czego, bo jakże gadać o suchem gardle?

– Jegomość to ta zawsze sprowadza do siebie tych smyków i obaczy jegomość, że z tego będzie jeszcze jaka galimatya.

– Dobrze! dobrze! przynieś jeno co pić.

– Nie mam nic, jeno dzbanek podpiwku.

– Daj i podpiwku, skoro nic innego niema, jeno prędko, a drzwi od schodów zamknij i nikogo nie wpuszczaj.

Hipolitowa spojrzała złemi oczami na siedzących chłopców, zwłaszcza na Maćka, którego figura najbardziej się jej niepodobała, chciała coś rzec, ale splunęła i wyszła. Wkrótce wróciła z dzbanem glinianym i czterema szklanicami z zielonego szkła i zabierała się do wyjścia, mrucząc coś pod nosem niechętnie. Wychodząc, jednak spojrzała na Maćka, który przysiadł był sobie na nizkim kufrze w kąciku, a że miał nogi niezwykle długie i cienkie, więc je wyciągnął, a sam ziewał szkaradnie i jęczał przyciszonym głosem, bo miał wielki respekt dla pana Rafałowicza:

– O laboga! laboga!

Pani Hipolitowa postała chwilę, popatrzyła na ziewającego Maćka, na jego nogi wyciągnięte aż na środek izby, ruszyła ramionami i przeżegnała się, szepcząc:

– W Imię Ojca i Syna... ki licho!

Nakoniec wyszła i zamknęła za sobą drzwi starannie. Wkrótce potem, gdy między rozmawiającymi w izbie, jak to często bywa wśród najciekawszej nawet pogadanki, zapanowało chwilowe milczenie, słychać było potężne, na różne tony wygrywane, chrapanie pani Hipolitowej.

– No! – rzekł po wyjściu swej gospodyni pan Rafałowicz, teraz jesteśmy sami i nikt nam nie przeszkodzi, musimy gadać. Ale nalejże im piwa, Kacperku, bo mnie nogi bolą i krzyż, to mi się mociumdzieju, trudno ruszać.

Kacperek zabrał się do nalewania owego podpiwku, a tymczasem pan Rafałowicz dalej mówił:

– Nim jednak przystąpimy do spraw tych oto młodzieniaszków (tu wskazał na Kazika i Maćka), najpierw należy pogadać de publicis. Opowiadaj, Kacperku, co tam wiesz nowego.

W tejże chwili Maciek, który wypił całą szklanicę piwa jednym tchem, postawił ją z trzaskiem na stole, obtarł rękawem od kubraka szerokie swe usta i całą piersią ryknął:

– O laboga! laboga!

– A to co? – przestraszył się pan Rafałowicz i aż podniósł się nieco na krześle – co się stało? – zwrócił się do Maćka.

– A nic – odrzekł tenże.

– A czegożeś tak wrzasnął?

– Niczego!

– Jakto niczego? przecież coś ci się stać musiało?

– Nic... jeno mi kwaśno w gębie.

– Z czego?

– Z tego podpiwku.

Ale Kacperek wmieszał się w tę rozmowę, któraby z pewnością końca nie miała, bo znał Maćka i rzekł:

– A niech jegomość na tego kpa uwagi nie zwraca. To całkiem głupi chłop, choć poczciwy.

– A nie głupi! – zaprotestował Maciek.

– Cicho bądź! – syknął mu nad uchem Kazik i wlepił mu kułaka pod bok.

– Nie bij! – mruknął Maciek.

– Jak mi się jeszcze raz ozwiesz – szeptał Kazik – tak cię razem z Kacperkiem weźmiemy za kark i za drzwi wyrzucimy na ulicę, a tam Szwedy na ciebie czekają i taką ci łaźnię w kordegardzie marszałkowskiej sprawią, że ci się rodzona babka przyśni.

– Nie gadaj! – zawołał Maciek – zali prawdę mówisz?

– Najprawdziwszą prawdę.

– No, to już pary z gęby nie puszczę.

Jakoż odtąd nie wyrzekł ani słowa, jeno oparł się plecami o ścianę i zaraz zasnął tak mocno, że jego basowe chrapanie wtórowało pięknie dyszkantowym tonom pani Hipolitowej w kuchni.

Szwedzi w Warszawie

Подняться наверх