Читать книгу Wakacje Fryderyka - Walter R. Brooks - Страница 9
II
ОглавлениеO tym, co opowiedziały mu ptaki wędrowne, Karol rozmawiał z wieloma zwierzętami na farmie, jednak nie zająknął się ani słowem na ten temat przy swojej żonie.
O zebraniu w oborze nie powiadomił ani Henrietty, ani jej ośmiu sióstr.
– Ona kręci nosem na wszystko, co tylko wymyślę – mruknął do siebie – a siostry oczywiście zawsze się z nią zgadzają. Zebranie uda się lepiej, jak Henrietty na nim nie będzie. Potem mogę jej o wszystkim opowiedzieć.
Żona Karola, Henrietta, była bardzo zajętą kurą, miała bowiem na głowie dziesięć małych kurcząt. I spoglądała koso na Karola, który rzadko imał się jakiejś pracy, a tylko wciąż właził jej w drogę i przeszkadzał.
Tego wieczoru, kiedy Karol wychodził, kazała mu zawrócić i spytała, dokąd to się wybiera.
– Mam ważne spotkanie w interesach – rzekł wyniośle. – Wygłoszę podczas niego mowę.
– Phi! A co komu po twojej mowie? – obruszyła się Henrietta, ale miała mnóstwo roboty, bo trzeba było ułożyć do snu wszystkie kurczaki, więc Karol zdołał wymknąć się, nim zdążyła powiedzieć coś więcej.
Zebranie udało się znakomicie. Przybyły prawie wszystkie zwierzęta z farmy, więc obora była pełna aż po wrota. Karol przemawiał długo i kwieciście, w żywych barwach odmalowując obraz życia na południu, błogiego nieróbstwa w cieniu drzewek pomarańczy, dni spędzonych na pogawędkach oraz wesołej zabawie. Świnie, które zjawiły się licznie i zasiadły w pierwszym rzędzie, przyklasnęły mu z całym entuzjazmem; krowy muczały, kaczki kwakały, a psy szczekały i nawet myszy, które rozsiadły się rządkiem na jednej z belek stropu, popiskiwały entuzjastycznie.
– Tak więc, drodzy przyjaciele – rzekł Karol, gdy przekazał im już wszystko, czego dowiedział się od ptaków – przedstawiłem wam fakty. Teraz do was należy decyzja, jak się do nich odniesiecie.
Jeśli o mnie chodzi, pragnę pójść za przykładem ptaków wędrownych i udać się na południe, by tam spędzić zimę. Co prawda, im jest łatwiej niż nam. Ptaki mogą przefrunąć nad rzekami, które my będziemy musieli przepłynąć lub przebyć w bród, ponad górami, które dla nas oznaczają konieczność mozolnej wspinaczki. Nie będę ukrywał, że uczestników wyprawy czekają prawdopodobnie niemałe trudy. Jednak z mojego doświadczenia wynika, że niczego, co naprawdę zdobyć warto, nie da się zdobyć łatwo. Chętnie jednak usłyszę, co macie na ten temat do powiedzenia – a więc przystąpmy teraz do dyskusji.
Pośród burzy oklasków zeskoczył ze starej bryczki, która służyła mu za trybunę.
Przez jakiś czas wszystkie zwierzęta mówiły naraz. Wszystkie obawiały się długiej, mroźnej zimy, a kiedy ktoś – mam wrażenie, że był to Fryderyk, najmłodszy i najbystrzejszy z prosiaków – zawołał: „Ruszajmy już dziś!”, odpowiedziały trzykrotnym „hurra!”, po czym naprawdę zaczęły zbierać się do wymarszu.
Jednak wtedy głos zabrał Dżok, większy z dwóch psów, mądry owczarek szkocki:
– Panie i panowie – zaczął. – Wszyscy słyszeliśmy, co powiedział mój przyjaciel kogut. Trudno mi się z nim nie zgodzić, pięknie by było, gdybyśmy wszyscy mogli spędzić tę zimę na południu.
– Tak, tak! – zawołały wszystkie zwierzęta chórem.
– Jednak chyba zapomnieliśmy o jednym. Nie umiem się tak pięknie wysławiać jak Karol, ale chciałem tylko powiedzieć, że nie wolno nam zapomnieć o naszych obowiązkach. Nie możemy wszyscy porzucić pana Beana, bo bez nas sobie nie poradzi…
Tutaj Karol przerwał mu:
– Pan Bean?! – zawołał z oburzeniem. – A co nas obchodzi pan Bean? Czy on kiedyś coś dla nas zrobił? On nie marznie podczas mroźnych nocy, ma piec i pierzynę, a my co? My się nie liczymy! Mógłby się przecież postarać, żeby i w naszych domach było ciepło. Dlaczego.
– Tak, tak, Karolu – powiedział Dżok – ale daj mi skończyć. Posłuchaj, pan Bean karmi nas, zapewnia nam dach nad głową, dba o nas, kiedy któreś z nas zachoruje. Nie możemy go przecież nagle porzucić.
– No, może i masz rację – przyznał niechętnie Karol.
– Oczywiście, że mam rację – podjął Dżok, a następnie stwierdził, że te zwierzęta, których pan Bean nie będzie potrzebował zimą, mogą wyruszyć na południe, jeżeli mają na to ochotę, natomiast jego zdaniem inne powinny zrezygnować z wyprawy. – Ja nie mogę wyruszyć na południe – oświadczył. – Poza tym jeden z koni musi tu zostać, żeby pan Bean mógł pojechać bryczką do miasta. Musi też być w gospodarstwie przynajmniej jedna z krów i kilka kur, żeby pan Bean miał jajka oraz mleko. To wszystko, co mam do powiedzenia.
Ukłonił się i usiadł.
Wywiązała się długa dyskusja, jednak ponieważ wszystkie zwierzęta chciały wyruszyć, żadne z nich poza Dżokiem nie zamierzało przyznać, że jest niezbędne na farmie. Mówiły jedno przez drugie coraz głośniej, coraz bardziej złościły się na siebie i mało brakowało, a zebranie przerodziłoby się w bijatykę, kiedy rozległo się rozdzierające:
– Miaaauuuuuu!!! – po czym przez wrota wmaszerował kot Jinx.
Zapadła cisza, wszystkie myszy na belce pisnęły w przelęknieniu, wstały jak jedna mysz i cichutko skryły się w mysiej norce.
– Cześć, zwierzaki – rzucił Jinx. – O co tyle zamieszania? Słychać was aż przy stawie młyńskim, polowałem tam na żaby. Nie róbcie takiego hałasu, bo staruszek Bean przyjdzie tu ze strzelbą. No, o co chodzi?
– Pięknie! – stwierdził z uznaniem, gdy dowiedział się, w czym rzecz. – Świetna myśl! Doskonale, Karolu! Kto by się spodziewał, że właśnie ty wpadniesz na taki wyśmienity pomysł. Ale wiecie co? Nie ma sensu się kłócić, kto wyruszy, a kto zostanie. Ciągnijmy losy, tak będzie najsprawiedliwiej. Powiadacie, że na wyprawę może się wybrać tylko jedna krowa, a są trzy: Pani Wanda, Pani Wilhelmina i Pani Wiśnia. Dżok, weź do pyska trzy słomki, jedną długą i dwie krótkie. Niech losują – ta, która wyciągnie dłuższą słomkę, zobaczy Florydę.
Dżok przygotował źdźbła, w losowaniu zwyciężyła Pani Wanda.
– Widzicie? Można wszystko załatwić uczciwie i bez kłótni – stwierdził Jinx. – A teraz konie. Pospieszcie się, już późno.
Odkąd pojawił się kot, zebranie przebiegało płynniej. Ponieważ Jinxowi udało się zaprowadzić w obradach jaki taki porządek, dość szybko zapadły decyzje co do tego, bez których zwierząt pan Bean będzie mógł się obyć zimą. Kiedy już wszystko zostało postanowione, Karol znowu zabrał głos. Nie miał już co prawda nic do powiedzenia, ale uwielbiał przemawiać, zresztą mówił tak pięknie, że lubiano go słuchać i nikomu nie przeszkadzało, że po zakończeniu przemowy nic z jego słów nie zostawało w pamięci.
– A teraz, drodzy przyjaciele – zagaił – nim zakończymy nasze doniosłe spotkanie, chciałbym podzielić się z wami pewną refleksją; pragnę, żebyście zabrali ją w waszych sercach, gdy się rozejdziecie, jako pamiątkę tego porozumienia i poczucia wspólnoty, które nas dziś połączyło. Gdy tak spoglądam na te młode, pełne zapału oblicza, zgromadzone pod jednym dachem, staje się dla mnie jasne.
Na zawsze pozostanie tajemnicą, co stało się jasne dla Karola, bo właśnie w tym momencie nagle przerwał i pospiesznie zeskoczył z bryczki. We wrotach obory pojawiła się jego żona, Henrietta.
Pośród milczących zwierząt ruszyła prosto ku niemu. Chwyciła go za skrzydło.
– Młode, pełne zapału oblicza, co?! – zawołała gniewnie. – Ja ci zaraz urządzę młode, pełne zapału oblicze!
– To mówiąc, trzepnęła go w głowę prawą nogą. – Masz tu coś, co możesz zanieść sobie do domu! – huknęłą i uderzyła go z drugiej strony. – W życiu jeszcze nie słyszałam takich bzdur! – Karol skulił się i wcisnął głowę między ramiona.
– Ależ, moja droga…! – zaprotestował.
– Żadna tam „moja droga”! – zagdakała Henrietta.
– Wracaj do domu, tam jest twoje miejsce. Żeby tak się wałęsać po nocach! Żeby się szlajać w towarzystwie niemądrych świń i płochych krów! Co za pomysł! – Rozgniewana kura bezceremonialnie pchnęła męża w stronę wrót.
Jednak nim zdążyli wyjść, pojawiła się kolejna postać – niewysoki, brodaty mężczyzna w długiej, białej koszuli nocnej i dywanikowych kapciach. Harmider obudził w końcu pana Beana, więc gospodarz wyszedł z domu, żeby zobaczyć, co się dzieje. W jednej ręce trzymał latarnię, w drugiej bat. Na głowie miał białą bawełnianą szlafmycę z czerwonym frędzlem.
– Marsz do łóżek, zwierzaki! – zarządził zrzędliwie. Nie czekając na ich odpowiedź, odwrócił się i poczłapał z powrotem do domu.
Nie minęło pół minuty, a w oborze nie było już nikogo. To znaczy nikogo oprócz Pani Wandy, Pani Wilhelminy i Pani Wiśni, które tam mieszkały.