Читать книгу Borderlina - Wera Kubicka - Страница 6
Rozdział II
ОглавлениеCzekam na izbie przyjęć już kolejną godzinę. Zaraz zwariuję. Ręce mi się trzęsą. Nie mogę płakać, nie mogę płakać. Ciężko mi się oddycha. Spokojnie. Wdech i wydech. Nie mogę płakać. Powtarzam to sobie w głowie jak mantrę. Przełykam głośno ślinę i rozglądam się po ludziach, którzy siedzą w poczekalni. Na pierwszy rzut oka widać, że to wariaci. Kompletnie tu nie pasuję. Wypuszczą mnie tak szybko, jak mnie tu przywieźli. Przecież nie będą trzymać mnie tu siłą. To pewne. W końcu nie jestem chora psychicznie.
Z gabinetu wychodzi pani doktor i wskazuje na mnie ręką, zapraszając do środka. Biorę głęboki oddech, uśmiecham się do niej i wchodzę. Bułka z masłem, myślę sobie. Zajmuję miejsce po przeciwnej stronie biurka, starając się ukryć swoje zdenerwowanie.
– Elizabeth… – lekarka przegląda papiery, które dostała z oddziału toksykologii.
– …lat 23, przywieziona do szpitala po zatruciu farmakologicznym. Dobrze, to może powiesz mi, co się stało? Dlaczego to zrobiłaś?
– Wie pani, bo ja… pokłóciłam się ze swoim chłopakiem – zaczęłam niewinnym głosikiem. – No i tak jakoś wyszło. Trochę się wkurzyłam, wzięłam kilka tabletek i zasnęłam. Nie wiedziałam, że coś może mi się stać…
– Ale z tego, co ja tutaj widzę, wzięłaś cztery opakowania leków nasennych, a nie kilka tabletek. I próbujesz mi teraz powiedzieć, że nie wiedziałaś, co robisz? – uniosła jedną brew bez przekonania, spoglądając na mnie spod okularów.
– No tak… Ale to nie jest tak, jak pani myśli. Nie chciałam zrobić sobie krzywdy, to była głupota, wiem. To był… po prostu taki impuls. Naprawdę nie chciałam się zabić.
– A więc twierdzisz, że zażyłaś je pod wpływem impulsu, tak? – kiwnęłam głową na potwierdzenie. I kolejne pytanie:
– Skąd miałaś te leki?
– Byłam prywatnie u psychiatry, bo ostatnio trochę gorzej się czułam. Pracuję w korporacji… Bardzo to stresujące, wie pani… No i nie mogłam spać, dlatego dostałam receptę na te proszki. Do tego mam problem ze współlokatorkami, nie mogę się z nimi dogadać… I ciągle się kłócę z chłopakiem, ale tak to wszystko w porządku.
Lekarka patrzy na mnie sceptycznym wzrokiem. Chyba powiedziałam za dużo. Trudno. I tak nie mają prawa mnie tutaj trzymać bez mojej zgody. Przez cały czas się uśmiecham jak głupia, ciekawe, co ona sobie o mnie myśli. Kij ci w oko, stara babo.
– Już wszystko wiem, nie będę dłużej cię męczyć. Zostajesz przyjęta na oddział obserwacyjny…
– Ale zaraz! Jaki oddział? – otwieram szeroko oczy ze zdziwienia. Tego się nie spodziewałam. Ona nie może mi tego zrobić.
– Zagrażasz swojemu życiu, Elizabeth… – mówi tonem bez jakichkolwiek emocji.
– Przecież powiedziałam pani, że ja nie chciałam się zabić! Nie może mnie pani trzymać w szpitalu siłą. Nie zgadzam się! – złożyłam ręce na piersi, podkreślając swój sprzeciw miną naburmuszonego dziecka.
– Właściwie to mogę, Elizabeth. To była bardzo poważna próba samobójcza, byłaś nieprzytomna prawie dwie doby. Jeśli nie zgodzisz się na leczenie, zatrzymamy cię na co najmniej 10 dni i skierujemy sprawę do sądu. Takie mamy procedury postępowania w tym wypadku.
– Ale… Ale… – oczy mi się zaszkliły. – Ale to nie była próba samobójcza… – jęknęłam żałośnie.
– Decyzja należy do ciebie. Zgadzasz się na pobyt na naszym oddziale, czy nie?
Zaczynam płakać.
Nie mogę już dużej wytrzymać. Zanoszę się szlochem, ledwo łapię powietrze. Lekarka kręci tylko głową, po czym zaczyna wypełniać formularze przyjęcia. Przez załzawione oczy widzę, jak wpisuje moje dane i na podstawie tej krótkiej rozmowy ocenia mój stan psychiczny. Diagnoza: depresja. Gówno, a nie depresja. Nie mam żadnej depresji. To, że chcę umrzeć, nie znaczy, że jestem chora. To nie ma żadnego związku ze sobą.
Do samego końca nie odzywam się już ani słowem. Macham tylko nerwowo nogą i próbuję powstrzymywać napływające łzy. 10 dni. To tylko 10 dni, a potem będę mogła się wypisać. Cóż, jak to się mówi, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Będę miała więcej czasu na zaplanowanie tego tak, aby nikt mnie nie uratował. Wzdycham ciężko, kiedy przychodzi po mnie pielęgniarz, ale wstaję bez sprzeciwu i daję się odprowadzić na oddział obserwacyjny. Dostaję łóżko na korytarzu. Świetnie. Wprost cudownie. Nawet nie będę mogła spać, bo w każdej chwili któryś z tych wariatów może mi coś zrobić. Każdy wygląda tu podejrzanie i patrzy się na mnie, jakbym była zielona. Widzę jakiegoś chłopaka, który gada sam do siebie. Niestety, zauważył, że mu się przyglądam i zaczyna do mnie podchodzić. Mamrocze coś, pokazując mi nogę i wymachuje przy tym rękami w powietrzu, po czym staje prosto. Rozgląda się dookoła i ucieka.
Boże, ja nie chcę tu być… Niech mnie ktoś stąd zabierze. Niech mnie ktoś zabije, proszę. Osuwam się na łóżko i zaczynam kołysać w przód i w tył. Chowam twarz w dłonie i ryczę. Wyję wniebogłosy, ściskając ramiona tak mocno, że następnego dnia mam na nich sińce. Przybiega do mnie pielęgniarka i pyta, co się dzieje. Kręcę tylko głową, nie przestając się bujać. Zaciskam powieki i zagryzam dolną wargę, czując po chwili metaliczny posmak krwi. Przez głowę przebiega mi myśl, że jednak nie straciłam kubków smakowych po tej płukance, co z jakiegoś powodu mnie rozśmiesza, więc zaczynam się śmiać. Śmieję się przez łzy, a pielęgniarka patrzy na mnie przerażonym wzrokiem i biegnie do dyżurki, zadzwonić po lekarza. Chyba aż tak bardzo nie różnię się od tych wszystkich pacjentów. Ta myśl z kolei mnie dobija, więc przestaje mi być do śmiechu. Po chwili pojawia się lekarz z kolejnymi lekami uspokajającymi. Nie wiem, czym mnie faszerują, ale działa tak szybko, że nie zdaję sobie nawet sprawy z tego, kiedy zasypiam. Śpię przez następne półtora dnia.
Okazuje się, że mamy weekend, więc żaden lekarz nie męczy mnie już więcej tymi rutynowymi pytaniami ze wstępnego wywiadu medycznego.