Читать книгу Droga - Wiktor Konrad Jastrzębski - Страница 7
2 Wesele
ОглавлениеObrazy tamtych czasów nieposkromionego entuzjazmu i graniczącej z szaleństwem wiary w przyszłość były teraz tak bardzo odległe, że zaczynała wątpić w ich prawdziwość. Nie zdziwiłoby jej wcale, gdyby były to tylko jej wyobrażenia lub sny, które w pewnym momencie zlały się z rzeczywistością. Czy potrafiłaby sama dojść do prawdy? A może była zdana na przyjaciół i ludzi, którzy znajdowali się wtedy blisko niej? Jeżeli tak, to szans na potwierdzenie czegokolwiek właściwie już nie miała. Wszystkie osoby pamiętające ją z tamtych lat gdzieś zniknęły, odeszły. Pozostał tylko jeden człowiek. Człowiek, który od pewnego czasu również pogrążał się w niebycie.
Jak mogła być tak ślepa na to, co działo się wokół niej? Jak mogła dopuścić do tego, że zupełnie straciła kontakt z ważnymi dla niej ludźmi? Ten proces był podstępny i przebiegał stopniowo, niepostrzeżenie. Ona i jej bliscy znajomi pozakładali rodziny, próbowali robić kariery, a pozostały czas zaczęli poświęcać dzieciom. Stare przyjaźnie wygasały i odchodziły w niepamięć. Zostały jej niemal wyłącznie znajomości płytkie i tymczasowe, takie, dzięki którym można było wymienić kilka uwag o parszywości pogody czy pochwalić się planami wakacyjnymi. Brak zaufania sprawiał jednak, że wciąż musiała przy tym pamiętać o wznoszeniu murów i zaciąganiu kotar, które miały szczelnie zakryć to, co naprawdę się w jej wnętrzu działo. Z takich relacji zrezygnowała już sama. Uznała, że są dla niej nic niewarte.
Kolejna zmiana nastąpiła po przeprowadzce za miasto. Wtedy nie miała innej możliwości i ostatecznie porzuciła autobusy i tramwaje, a jej jedynym środkiem transportu stał się samochód. Miał swoje plusy. Wreszcie, chyba po raz pierwszy w życiu, przestały interesować ją rozkłady jazdy i nie musiała już zwracać uwagi na prognozy pogody. Stała się panią swojego czasu. Mogła jechać tam, gdzie chciała i kiedy chciała. Była całkowicie niezależna, bo podróżowała sama.
Każdego ranka jej biały SUV transportował ją z miejsca, w którym spała, prała i które sprzątała, do świata, gdzie na pół dnia zatracała się w taskach, callach i raportach. Jej doba przestała być odmierzana taktem wskazówek zegara, a wyznaczał ją nierówny rytm powiadomień Outlooka. Czas upływał wraz z kolejnymi meetingami, pomiędzy którymi starała się, zazwyczaj dość nieudolnie, naprawdę pracować. Meetingi to było coś w rodzaju spotkań, tylko pozbawionych tych drobnych, osobistych treści, które czasami pojawiały się podczas zwykłych rozmów twarzą w twarz. Pracowała z rozrzuconym po całym świecie zespołem, więc jedynym, co pozwalało uwierzyć, że ma do czynienia z prawdziwymi, żywymi osobami, był obraz z kamerek internetowych. Obraz podobnych do niej profesjonalistów, do bólu skoncentrowanych na swoich zadaniach, próbujących od czasu do czasu – z przyzwyczajenia albo przez wzgląd na normy kulturowe – stwarzać pozory zainteresowania.
Czasami do głowy przychodziła jej zabawna myśl: co by się stało, gdyby kiedyś, z urokiem właściwym jedynie kompletnym idiotkom, postanowiła uznać zwyczajowe „How are you?” za prawdziwy przejaw troski i powiedzieć, co w danej chwili rzeczywiście czuje? Czy wprawiłoby to kogokolwiek w chociaż chwilowe zakłopotanie? A może zignorowaliby to i od razu przeszli do kolejnego etapu rutynowej konwersacji, czyli: „OK, let’s start with…”? Nigdy tego jednak nie zrobiła, chyba była przekonana, że spotkać się może wyłącznie z obojętnością.
Po zakończeniu ostatniego spotkania odkładała headset i zbierała swoje rzeczy z biurka. W biegu łapała torebkę oraz płaszcz i pędziła, żeby odebrać syna ze szkoły, a potem zawieźć go na zajęcia pozalekcyjne. Po powrocie przez kilka godzin dogorywała, tocząc nierówną walkę z niekończącymi się domowymi pracami i z przytłaczającym ją o tej porze zmęczeniem. Mijała się przy tym z osobą niegdyś bliską, która już wtedy zdawała się być jedynie dekoracją wypełniającą puste przestrzenie jej domu.
Następnego ranka, zabezpieczona przed światem poduszkami powietrznymi, belkami w drzwiach i odpowiednio długą strefą zgniotu, ruszała, żeby odhaczyć kolejny dzień w swoim kalendarzu. Wraz z nią w ten sam sposób podróżowały setki tysięcy innych ludzi, każdy ukryty w stworzonej przez siebie prywatnej bańce mydlanej. Dzielili wspólne drogi, więc nie dało się zupełnie uniknąć interakcji z nimi. Żeby mogła w tym otoczeniu funkcjonować, musiała przyswoić sobie nowy język, artykułowany dźwiękiem klaksonów, pulsowaniem kierunkowskazów i najintymniejszym ze wszystkich zwrotów – błyskiem długich świateł. Uczyła się zasad jego gramatyki oraz interpunkcji. Poznawała składnię i deklinację. Wyrabiała w sobie bezwarunkowe odruchy, które z czasem powinny wpasować ją w otoczenie, pozwolić jej na bezrefleksyjne podążanie za harmonogramem dnia. Ale na obrazie tego nowego, idealnego świata pojawiały się rysy, które nie pozwalały jej zatopić się w letargu przyzwyczajeń. Chaos. Zazwyczaj skryty gdzieś w cieniu, czekający na odpowiedni moment, uderzał niespodziewanie. Plątał jej misterny, codziennie doskonalony plan, burzył wypracowane automatyzmy. Zmuszał ją do błądzenia i kluczenia bocznymi uliczkami, aż w końcu nieuchronnie wpychał w kleszcze porannego lub popołudniowego korka.
Początkowo nie zdawała sobie sprawy ze znaczenia tych chwil. Tych kilkusekundowych przebłysków, których nie mogłaby doświadczyć, gdyby poruszała się z prędkością pięćdziesięciu czy nawet trzydziestu kilometrów na godzinę. Dopiero kiedy się zatrzymywała i zmuszona była czekać, aż sznur aut ruszy do przodu, uświadamiała sobie zaskakujący fakt – że w pojeździe obok niej też znajduje się osoba z krwi i kości. Mogła wtedy dostrzec, że ogniwami tego niekończącego się łańcucha są ludzie. Łańcucha, w którym wszyscy jesteśmy od siebie zależni, zdani na siebie nawzajem, ale równocześnie całkowicie bezradni. Możemy obrócić głowę do szyby, możemy uśmiechnąć się i spojrzeć sobie prosto w oczy, ale nasz język jest zbyt ubogi, żeby wyrazić, co czujemy i czego pragniemy. Nasz mały świat, który wokół siebie stworzyliśmy, chroni nas nie tylko przed przemocą i bólem, ale też przed czułością i dotykiem.
Mateusz rozparł się wygodnie w fotelu i odchylił głowę do tyłu, zamykając oczy. Czuł, jak z każdą minutą kumulowane od tygodni napięcie odpływa z jego ciała. Myśli, krążące do tej pory wokół pracy, ulatywały, a organizm poddawał się promieniującemu z żołądka ciepłu. Wiedział jednak, że to nie będzie trwało wiecznie. Nie bez jego pomocy. Podniósł się więc powoli i sięgnął do stolika po szklankę. Przyłożył ją do ust i wziął kilka długich łyków, w końcu całkowicie ją opróżniając. Gdy przełykał gryzący płyn, nie skrzywił się ani trochę. Nie dlatego, że nie odczuwał pieczenia w gardle. On po prostu to lubił. I potrzebował tego, żeby poczuć w żyłach i skroniach to kojące, delikatne pulsowanie.
Ponownie opadł na oparcie. Zupełnie już wolny od ponurych myśli, zaczął zastanawiać się, czym mógłby jeszcze tego wieczoru się zająć. Wiedział, że jeżeli będzie kontynuował picie w takim tempie, ten dzień skończy dużo wcześniej, niżby tego chciał. Kolejny pewnie również. Ale do głowy nie przychodziło mu zupełnie nic. Już od dawna nie zajmował się w wolnym czasie niczym konkretnym, oczywiście jeśli nie liczyć jego specyficznego hobby. Ale na nie akurat dzisiaj nie miał ochoty. Po chwili wahania z wyrazem znudzenia na twarzy sięgnął po komputer.
Otworzył laptopa i przebiegł wzrokiem po tytułach artykułów na portalach informacyjnych. Po raz kolejny z przykrością stwierdził, że internet niesamowicie mu zbrzydł. Teksty, które tam znajdował, były w większości nic niewarte, a żeby mieć pełny obraz ich treści, wystarczyło zazwyczaj przeczytać nagłówek lub czasami tylko adres linku. Witryny zorientowane na politykę, niezależnie od tego, po której stronie barykady się kryły, aż kłuły w oczy bzdurami, manipulacją, ale również najzwyklejszymi bezczelnymi kłamstwami. Całości dopełniały komentarze troglodytów, skrajnych tępaków i, jak coraz częściej sobie uświadamiał, najzwyklejszych wariatów. Z kolei portale o luźniejszej tematyce po brzegi wypełnione były bredniami dla idiotów i zmyślonymi „niewiarygodnymi” historiami. Jeżeli nadal istniała jakaś wartościowa przestrzeń internetu, on niestety dawno stracił ją już z oczu.
Musiał jednak przyznać, że fascynujący był ten specyficzny rodzaj synergii, jaka wytwarzała się między nowoczesnymi mediami a tysiącami użytkowników. Wymyślona przez jeden serwis wiadomość, okraszona komentarzami od tuzina świadków tego niezaistniałego zdarzenia, błyskawicznie obiegała cały świat. W gruncie rzeczy im bardziej niedorzeczna, tym robiła to szybciej. Kiedy wracała do swojego pierwotnego źródła, była już poparta dziesiątkami innych publikacji potwierdzających jej wiarygodność. A ludzie, z braku czasu lub za sprawą jakiejś wrodzonej potrzeby bycia okłamywanymi, łykali to wszystko jak młode pelikany.
Po kilkunastu minutach upewnił się ostatecznie, że na tych paru stronach, które jeszcze odwiedzał, nie było nic godnego uwagi. Już miał zamknąć laptopa, ale zawahał się. „Daj jej dzisiaj spokój. Odpocznij trochę”. W jego głowie panował coraz większy mętlik, a racjonalne myśli toczyły nierówną walkę ze skrywanymi w podświadomości pragnieniami. Uznał, że najlepiej będzie poukładać sobie to wszystko przy kolejnym drinku. Wyciągnął z zamrażarki mocno już schłodzoną butelkę wódki i napełnił szklankę do połowy oleistą cieczą. Dla uzyskania odpowiedniego koloru dolał odrobinę coli, a na koniec dorzucił kilka kostek lodu. Kiedy wrócił do salonu, wiedział już, że ten wieczór skończy się tak samo jak inne w ostatnich tygodniach. Zanim usiadł w fotelu, wyciągnął z szuflady biurka plik kartek i położył je na stoliku, obok komputera.
Wziął łyk drinka i przesunął palcem po wydrukowanej liście. Zatrzymał się przy pierwszym nieprzekreślonym nazwisku, zaczynającym się na P. O ile byłoby mu łatwiej, gdyby chociaż zapamiętał jej imię.
– Może to ty, Marta? – powiedział półgłosem i wpisał dane w Google’u.
Najpierw przejrzał zdjęcia, ale nie znalazł niczego interesującego. Później próbował dalej według przećwiczonego już dawno temu schematu: Facebook, nk, GoldenLine, LinkedIn, Instagram.
– Za młoda. Chyba za niska – szeptał, przeglądając fotografie kolejnych osób. – Hmmm… być może. – Zakreślił imię i nazwisko na kartce.
Punktów zaczepienia miał niewiele, mimo to uznał, że musi próbować. Przez lata walczył z wątpliwościami, ale w końcu skapitulował i wyciągnął z policyjnej bazy listę kobiet mieszkających w rejonie, w którym kiedyś mieszkała ona. Liczył, że nawet jeżeli się przeprowadziła, to być może gdzieś niedaleko. Nie mógł jednak dla takiej liczby osób zorganizować bardziej szczegółowych danych. Szybko by się zorientowali. Musiał działać powoli i ograniczać się do tych przypadków, które dawały jakieś szanse powodzenia. Dlatego mozolnie je sprawdzał, nazwisko po nazwisku, imię po imieniu. Miał nadzieję, że patrząc na zdjęcia, coś sobie przypomni. Proces był żmudny i wymagał benedyktyńskiej cierpliwości. Ale on miał tę cierpliwość. Miał też czas.
Już zamierzał przejść do kolejnego nazwiska, kiedy świdrujący uszy dźwięk telefonu poderwał go na równe nogi. Podszedł do wieszaka i wygrzebał z kieszeni kurtki aparat. Spojrzał na ekran, a na jego twarzy odmalował się grymas niezadowolenia. Przez chwilę stał, rozważając, co by się stało, gdyby odrzucił to połączenie. W końcu jednak odebrał. Nie miał innego wyjścia.
– Cześć… Tak… Aha… Jasne… – rzucał w krótkich momentach, w których rozmówca pozwalał mu dojść do słowa. – Będę za pół godziny – zakończył, po czym z całej siły uderzył pięścią w drzwi wejściowe i opadł na podłogę.
Gdy rozmasowywał dłoń, początkowa wściekłość ustępowała miejsca żalowi i dziecięcemu wręcz rozczarowaniu. To miał być jego pierwszy od wielu miesięcy urlop. Dlaczego właśnie dzisiaj?
Zebrał się w końcu w sobie i wstał z zimnej posadzki. Przez chwilę zastanawiał się, czy dzwonić po taxi, czy pojechać własnym autem. Uznał jednak, że może wyjść z tego niezła chryja. To musiała być jakaś grubsza sprawa, inaczej nie ściągaliby go z urlopu. Na miejscu mogli kręcić się dziennikarze, a gdyby w takiej sytuacji zaliczył wpadkę, nikt nawet nie pomyślałby o ratowaniu jego dupy. Szybko więc spakował swoje rzeczy i zamówił transport. Na szczęście iCar podjechał w pięć minut, a dojazd na Podgórze zajął nie więcej niż kwadrans.
***
– Cześć. Kto tu dzisiaj jest? – zapytał Mateusz, schylając się do okienka dyżurki. – Aaa, to ty. – Przywitał policjanta gestem dłoni. – Powiedz mi: co tu się, kurwa, dzisiaj odpierdala? Wchodzę do środka, a tu jakiś dzieciak mnie zaczepia, coś się żali, że jakiś wpierdol od złotówy dostał.
– No, był taki – westchnął dyspozytor, wzruszając ramionami. – Nie miał chyba kasy na kurs, coś tam się pewnie poszarpali. Spisaliśmy go i kazaliśmy spierdalać do domu.
– Ale coś do domu nie chce wracać. Znajdźcie kogoś i zawieźcie go na izbę, niech się tu gówniarz nie plącze.
– No dobra. Robi się – odparł funkcjonariusz bez większego entuzjazmu w głosie, po czym, nieco bardziej zaciekawiony, dodał: – A ty co tu w środku nocy robisz?
– Stary do mnie dzwonił. Jakiś trup jest?
– Aaa, no tak. Jest.
Nie spodziewając się dowiedzieć czegokolwiek więcej, Mateusz zaczął mozolną wspinaczkę na drugie piętro. Komendant, nazywany Starym, już na niego czekał w swoim gabinecie i bez zbędnej zwłoki wprowadził go w szczegóły sprawy. Trup faktycznie był, a nie zdarzało się to w Krakowie codziennie. Zazwyczaj trafiały im się bójki, najczęściej kibicowskie porachunki – rany rąbane, cięte lub kłute. Czasami w ogóle brakowało kończyn. W dziewięćdziesięciu procentach przypadków ofiarami byli mężczyźni. Ten wieczór odbiegał jednak od normy. Tym razem to była kobieta – najprawdopodobniej zgwałcona i uduszona.
– Słuchaj, za chwilę na miejscu będzie prokurator. Potrzebuję, żebyś się tam trochę pokręcił. Chłopaki cię podrzucą, rozejrzysz się, dasz rozkazy i spierdalasz do domu. Trzeźwy w miarę jesteś? – zapytał na koniec, uważnie przyglądając się podwładnemu.
– No myślę, że ujdzie – odparł Mateusz, lekko wstrzymując oddech.
– Naprawdę nie było nikogo innego – dodał przepraszająco Stary. – Nie gadaj za bardzo na miejscu z nikim. Są tam już Rogulski i Kula. Z nimi wszystko załatw, a później jazda stamtąd.
Mateusz zapakował się na tylne siedzenie insignii i obserwował rozpływające się na szybach światła ulicznych latarni. Jak zwykle w podobnych okolicznościach, pogrążył się w rozmyślaniach. Co właściwie tutaj go przywiodło? Jak to się stało, że Mateusz Szczepańczyk został podkomisarzem, znanym przez wszystkich jako Panicz? Jak by to wszystko się potoczyło, gdyby jednak poszedł na tę politechnikę? Do tej pory trudno było mu zrozumieć, jak to możliwe, że posłuchał ojca, a nie matki, która jego przyszłość widziała zupełnie inaczej.
„Mam tam jeszcze kolegów, coś się da załatwić. Posiedzisz piętnaście lat, a później będziesz robić, co tylko będziesz chciał”.
Nie mógł powiedzieć, że te słowa go przekonały. Od kiedy rodzice się rozstali, unikał ojca jak ognia i nigdy w niczym nie przyznałby mu racji. Jak mógł traktować poważnie rady człowieka, który wciąż miał na boku inne kobiety? Koleżanki z pracy, sąsiadki, prostytutki. Z jedną kończył, a z drugą zaczynał. Były domowe awantury, kajanie się i błaganie o wybaczenie. Miesiąc przerwy, a po nim znów to samo. Niby nocny patrol, niby wyjście na wódkę z kolegami, a finał zawsze podobny.
Kiedy Mateusz był nastolatkiem, widział to wszystko jeszcze dokładniej. To, jak w nerwowym oczekiwaniu ojciec zerka na zegarek. Jak nieudolnie stara się ukryć ekscytację swoją nową zdobyczą, wychodząc wieczorem z domu. Czy to, jak wymienia spojrzenia z mijanymi na ulicy kobietami. A może za to, jak wszystko się potoczyło, bardziej jednak winił matkę? Za to, że nie miała dość siły, żeby próbować dalej. Że w końcu to ona znalazła sobie kogoś i odeszła od nich. A może po prostu za to, że ostatecznie była szczęśliwa?
Niewykluczone, że o jego decyzji przesądził strach przed spędzeniem reszty życia za biurkiem. Przed uwięzieniem w szczelnie zamkniętym klimatyzowanym pomieszczeniu, w którym nie da się zaczerpnąć prawdziwego powietrza. Taka perspektywa, z początku abstrakcyjna, stawała się dla niego coraz bardziej niepokojąca. On od najmłodszych lat spędzał czas, przemierzając podgórskie osiedla. W policji mógł to robić zawodowo, wracając codziennie do tych wszystkich miejsc, które go ukształtowały. Nie przeszkadzał mu fakt, że okoliczności tych sentymentalnych podróży zazwyczaj były dość ponure.
Kiedy wyprowadził się z domu, jego relacje z ojcem jeszcze się ochłodziły. Dzwonili do siebie właściwie tylko w święta, a widywali się nawet rzadziej, zwykle przy okazji kolejnych awansów. Wtedy, zaproszony czy nie, jego ojciec zawsze pojawiał się na uroczystościach. Jeżeli istniało coś, co naprawdę ich łączyło, była to właśnie praca, w której Mateusz radził sobie nadzwyczaj dobrze. Szybko wyrobił sobie w wydziale kryminalnym mocną pozycję.
Radiowóz zaparkował na południowej nitce ulicy Witosa. Podkomisarz wysiadł i przyjrzał się oświetlonemu przez policyjne reflektory miejscu zbrodni. Znajdowało się ono jakieś sto metrów od niego, pomiędzy blokami a boiskiem piłkarskim. Znał te tereny z dzieciństwa, bo często przyjeżdżał tu z chłopakami na rowerach. Wyprawy w te okolice zawsze wywoływały u nich lekki dreszczyk. W tamtych latach co jakiś czas ktoś wieszał się na otaczających stadion drzewach i nigdy nie wiedzieli, co zastaną. Tego wieczoru jednak to nie z breloczkiem miał mieć do czynienia.
Zatrzasnął drzwi radiowozu i podszedł do stojącego na chodniku policjanta.
– Cześć, Kula. No i co się dzieje?
– Cześć, Panicz. No mamy już tu wszystko obfotografowane. Ekipa szuka śladów. Ale sam widzisz, ciemno jak w dupie jest. Trzeba będzie przyjechać jeszcze jutro. – Kula zamilkł, zastanawiając się, czy nie pominął niczego istotnego. – No i prokurator jest. Rogal go zaprowadził. Oglądają.
– A jak ci ta sprawa wygląda? Kto ciało znalazł w ogóle?
– Już mówię – zaczął, otwierając notatnik. – Telefon dostaliśmy przed dwunastą, od gościa, który poszedł wysrać psa. Spuścił go ze smyczy, a ten poleciał w krzaki, gdzie było ciało. Ofiara to kobieta, jakieś trzydzieści pięć lat. Nie było żadnej krwi, więc chyba uduszona. No i wygląda na to, że niedługo tutaj leży. Góra kilka godzin.
– Aha. Jeszcze coś ciekawego?
– Rabunku raczej nie było. Torebka wygląda na nieruszoną, komórka też jest. I to chyba wszystko… Chcesz iść na miejsce?
– Nie, na razie nie będę się tam pchał. Nie chcę przeszkadzać. Rozejrzę się po okolicy – powiedział i zamiast pójść prosto, w stronę łąki, skręcił w lewo, w kierunku przystanków komunikacji miejskiej.
Współpracownicy Mateusza nieraz zachodzili w głowę, jak to możliwe, że wszystko tak łatwo mu przychodzi. W końcu ludzi, którzy awansowali w podobnym tempie jak on, można było policzyć na palcach jednej ręki drwala. Nie mogli też nie zauważyć, jak bardzo był skuteczny. O ile to pierwsze najprawdopodobniej miało coś wspólnego ze starymi znajomościami jego ojca, o tyle drugie wynikało wyłącznie z jego predyspozycji. On sam uważał, że szybciej niż inni jest w stanie otrząsnąć się z szoku wywoływanego przez krew, brud i śmierć. Widok zwłok nie budził w nim szczególnych emocji. Potrafił spojrzeć na ciało jak na każdy inny dowód rzeczowy. Umiał odciąć się od panujących wokół obrzydzenia, pogardy i żądzy odwetu. Skoncentrować się wyłącznie na czystych faktach.
Dotarł do najbliższego skrzyżowania i rozejrzał się dookoła. Po lewej miał plac handlowy, zamykany pewnie niedługo po zapadnięciu zmroku, po prawej – przystanek autobusowy i zabudowania pętli. Naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, usytuowane były przystanki tramwajowe, a obok nich zakład fryzjerski i placówka banku. Żadnego baru. Żadnego sklepu całodobowego. Szanse na znalezienie jakichkolwiek świadków były marne. Ale jeszcze się tym nie przejmował. Nie wiedział, czy w ogóle będzie ich potrzebował.
Najwięcej problemów sprawiały Mateuszowi, jak i całej policji, zbrodnie wcześniej zaplanowane, zwłaszcza te dokonywane w grupach. Wtedy trzeba było nie dość, że znaleźć sprawców, to jeszcze każdemu z nich udowodnić rolę, jaką odegrał w morderstwie. On sam nie umiał odróżnić rany zadanej siekierą od tej po maczecie ani nie był w stanie określić, który cios był tym śmiertelnym. Zdany był na pomoc specjalistów. Zazwyczaj takie sprawy i tak kończyły się po latach procesów i odwołań jako „pobicie ze skutkiem śmiertelnym”, co dla złapanych członków bandy oznaczało śmieszne wyroki. I to pod warunkiem, że ktoś ostatecznie się złamał i sypnął. Zupełnie inaczej pracowało się nad sprawą, w której o zbrodni decydował przypadek – zazdrość, wybuch hodowanej od dłuższego czasu nienawiści lub po prostu podły zbieg okoliczności.
Kiedy w piątkowy wieczór po całym tygodniu pracy wychodzisz na imprezę, nie myślisz o tym, że dziewczyna, którą poznałeś na parkiecie, da ci kosza. Że drink, którym będziesz chciał wymazać z pamięci to upokarzające zdarzenie, będzie rozwodnionym, niewartym pięciu złotych gównem. Że kiedy w końcu wyjdziesz przed knajpę, żeby zapalić ostatniego papierosa z paczki, potrąci cię jakiś pijany gówniarz, a fajka wyląduje w kałuży. Ani że za chwilę zobaczysz, jak jej mętna woda miesza się z krwią szczeniaka, który upadł po twoim jednym celnym strzale, uderzając głową o krawężnik. Nie myślisz o tym przed wyjściem, więc nie starasz się ukrywać przed kamerami. Nie próbujesz zacierać śladów. Nie zostawiasz w domu telefonu, żeby uniknąć namierzenia.
Ale w dzisiejszych czasach, nawet jeśli przewidujesz, że coś może pójść nie tak, musiałbyś naprawdę mocno się postarać, żeby pozostać anonimowym. Kiedy letnim wieczorem wychodzisz z kumplami, żeby wypić kilka piw w parku Kurdwanowskim, zdajesz sobie sprawę, że tego dnia jest mecz i możecie wpaść na nakręconego energią trybun gościa w szaliku niewłaściwego koloru. Może nie być sam, więc na wszelki wypadek bierzesz ze sobą nóż. Już ci się kiedyś coś podobnego zdarzyło. Pamiętasz, jak przemykałeś przez przedpokój tak, żeby nie obudzić rodziców, a później szybko umyłeś ręce i doprałeś ubrania ze śladów krwi. A kiedy już załatwiłeś te najpilniejsze sprawy, pojawiły się kolejne myśli: „Jak mocno go trafiłem?”, „Co z tego wyniknie?”. Po paru tygodniach spokoju uznałeś, że nic już się nie wydarzy, ale postanowiłeś zabezpieczyć się na przyszłość. Załatwiłeś sobie kartę SIM na lewe dane, ale zapomniałeś wymienić też telefon. A Mateusz czekał na każdy, nawet najmniejszy błąd.
Podkomisarz przyjrzał się stojącym wokół niego budynkom i na baraku przy zajezdni zauważył kamerę. Zadowolony ruszył wolnym krokiem na południe, w dół ulicy Halszki i szedł, aż zrównał się z rozświetlonym snopami reflektorów punktem na prawo. Od miejsca zbrodni dzieliło go teraz jakieś osiemdziesiąt metrów. Prowadziła w jego kierunku ścieżka meandrująca między chaszczami nazywanymi przez niektórych łąką kwiatową. Żeby pokonać ostatnie trzydzieści metrów, musiał z niej zboczyć i przebić się przez wyrastające z ziemi cieńsze i grubsze badyle.
Kiedy dotarł na miejsce, prokuratora już nie było. Widać wolał dokończyć papierkową robotę, nie odmrażając sobie przy tym dupy. Technicy też powoli się zbierali, a Kula i Rogal w milczeniu obserwowali ich pracę. Mateusz podszedł kilka kroków, tak żeby nikt nie zasłaniał mu widoku, i skoncentrował spojrzenie na ciele kobiety. Leżała na brzuchu, z rękami rozrzuconymi przy twarzy. Czarny wełniany płaszcz i podciągnięta powyżej bioder szara spódnica odsłaniały podarte, zsunięte na wysokość kolan rajstopy i majtki. Jej długie nogi, w innych okolicznościach pewnie wyglądające całkiem atrakcyjnie, zwieńczone były czarnymi skórzanymi kozakami. Szyję denatki oplatał pasek dużej zamykanej na suwak torby.
– To chyba nie będzie skomplikowana sprawa – odezwał się do swoich podwładnych. – Zabiorę torebkę i pojadę na komisariat, nie chcę niczego tu po ciemku pogubić. Jeden z was niech zostanie do czasu, aż sprawdzą teren z psem i zabiorą ciało.
Mateusz przykucnął i zaczął precyzyjnie badać wzrokiem każdy centymetr zwłok. Patrzył na ułożenie kończyn, ubranie i biżuterię, na telefon wystający z kieszeni płaszcza. Jak znalazła się w tym miejscu i co dokładnie jej zrobiono? Czy krzyczała? Wyrywała się? Czy ryk silników samochodowych mógł wszystko zagłuszyć? W jego głowie układały się różne hipotezy. Teraz potrzebował informacji, żeby zweryfikować swoje przypuszczenia.
– Zapisz kilka rzeczy – zwrócił się do Rogala, a gdy ten otworzył notatnik, Mateusz ciągnął dalej: – Trzeba będzie załatwić dane lokalizacyjne jej telefonu i sprawdzić, kto jeszcze logował się tutaj w tym samym czasie. Oprócz tego wywleczcie z łóżka kogoś z MPK i każcie skopiować nagrania z monitoringu wszystkich tramwajów i autobusów, które tu dzisiaj jeździły. I jest jeszcze jedna kamera, tam, na budynku. – Wskazał na zabudowania pętli. – Jak przejrzę torebkę i znajdę jakieś dokumenty, odezwę się do was.
***
O trzeciej był już na komisariacie i w gumowych rękawiczkach otwierał znalezioną na miejscu zbrodni torebkę. Najpierw wyciągnął pękaty skórzany portfel. W środkowej przegródce natrafił na kilka zdjęć jakiegoś chłopca. Od wieku przedszkolnego do około dziesiątego roku życia. Fotografii żadnego mężczyzny nie znalazł. Już wcześniej zauważył, że kobieta nie miała obrączki. Kolejnym przedmiotem, na który się natknął, był dowód osobisty. Obejrzał go z obu stron i spisał na kartce dane. Z przegródki nieco powyżej dokumentów wystawał bilet autobusowy. Był kupiony w automacie o godzinie dziewiętnastej trzydzieści siedem. Mateusz obrócił papierek w palcach i zanotował cyfry wydrukowane przez kasownik.
Zawartość portfela niczym szczególnym się nie wyróżniała – dziesiątki paragonów i kart lojalnościowych, sto trzydzieści złotych w banknotach i garstka monet. Po przejrzeniu wszystkiego podkomisarz pochował przedmioty na swoje miejsce, a całość włożył do osobnego woreczka. Następnie wykręcił numer.
– Cześć, Kula, masz coś do pisania? – zapytał i poczekał na potwierdzenie. – Kobieta nazywała się Magdalena Skiba. Numer PESEL: siedem dziewięć, zero pięć, zero dziewięć, zero trzy, cztery pięć, jeden. Znajdź jakąś rodzinę do identyfikacji.
– Aha, dobra – odparł Kula, kończąc notować. – Z tym monitoringiem z MPK trochę potrwa. Pies doprowadził nas do przystanku tramwajowego, nie autobusowego, więc na tramwajach się skoncentrowaliśmy. Ale i tak dużo tego jest, chyba do wieczora z tym kopiowaniem zejdzie.
– Jasne, rozumiem. Właśnie miałem ci powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy: w portfelu znalazłem bilet kupiony w automacie jeden dwa dziewięć. Skasowała go o dziewiętnastej trzydzieści osiem w pojeździe numer dziewięć zero dwa. To chyba trochę ułatwi sprawę.
– Dobra, to od tego zaczniemy. Pewnie za parę godzin ktoś do ciebie z tymi nagraniami podjedzie.
Mateusz po skończonej rozmowie wlał do kubka zawartość piersiówki schowanej w kieszeni kurtki i pociągnął łyk. W torebce było jeszcze sporo rzeczy. Wystarczająco dużo, żeby zająć go na dłuższą chwilę. Nałożył nową parę rękawiczek i wrócił do przeglądania jej zawartości.
Zaczął wertować sporej wielkości zeszyt i luźne kartki z notatkami wetknięte pomiędzy jego strony. Znalazł listy zakupów i spraw do załatwienia, spis płatności za zajęcia pozalekcyjne oraz zestawienia zapłaconych rachunków. Oprócz tego trafił na jakieś stare listy i kilkadziesiąt stron notatek, które wyglądały na fragmenty opowiadań. Z braku lepszego zajęcia przeczytał kilka z nich. Nie miały ani szczególnie wartkiej akcji, ani wyraźnie zaakcentowanego zakończenia. Ciągnęły się niemrawo, opisując przede wszystkim myśli i wspomnienia bohaterów. Ich losy, podobnie jak cała fabuła, wydawały się zmierzać donikąd. Postacie pojawiały się i znikały, a Mateuszowi trudno było nawet zapamiętać ich imiona. Historie plątały się i zlewały ze sobą. Może była to wina późnej pory, a może nędznego warsztatu autorki.
Narrator kluczył wokół różnych tematów, stawiał pytania, ale nie dawał jednoznacznych odpowiedzi. Fragmenty tekstów wyglądały na powiązane ze sobą, ale trudno było określić choćby właściwą ich kolejność. Być może gdyby kobieta miała więcej czasu, nadałaby tym skrawkom niedokończonych opowieści odpowiednią formę. Na ten moment nie wyglądało to jednak na literaturę najwyższych lotów. W szczególności kłuło w oczy nadmierne stężenie życiowych mądrości i naiwne filozofowanie.
Niecałe dwie godziny później ciszę przerwało pukanie do drzwi. Zanim Mateusz zdążył zareagować, rozległo się skrzypienie zawiasów i głuchy stukot ciężkich butów.
– Mam nagrania od Kuli. Z sześciu kamer w tramwaju i z kamery na pętli. To była dwudziestkaczwórka, a bilet był kupiony na Widoku – powiedział młody policjant, którego imienia Mateusz do tej pory nie mógł zapamiętać, i wręczył mu przenośny dysk. – Oryginały są zabezpieczone – dodał, wychodząc z pokoju.
Podkomisarz odłożył na bok notatnik. Po tym, co do tej pory w nim znalazł, nie spodziewał się wpaść na cokolwiek przydatnego.
Otworzył laptopa i podpiął do niego urządzenie. Postanowił zacząć od nagrania z budynku. Niestety, tak jak się obawiał, obraz był nieostry i obejmował jedynie niewielki obszar chodnika. Przewinął film do godziny, o której tramwaj numer dwadzieścia cztery powinien planowo podjechać na ostatni przystanek, i wytężył wzrok. Ruch pieszy nie był duży, większość ludzi wchodzących w kadr stanowili najprawdopodobniej pasażerowie czekający na swój kurs. Do tej pory nie pojawił się nikt podobny do ofiary. Mogła przejść drugą stroną ulicy, ale równie dobrze tramwaj mógł mieć opóźnienie. Mateusz postanowił obejrzeć kolejny kwadrans taśmy.
Na klatce z godziny dwudziestej trzydzieści dwie wreszcie na coś trafił. Kobieta w czarnym płaszczu do kolan szła chodnikiem w kierunku południowym – dokładnie tą samą drogą, którą kilka godzin wcześniej przebył Mateusz. Parę sekund po tym, jak postać zniknęła z oka kamery, na ekranie pojawił się wysoki mężczyzna w grubej szarej kurtce. Podążył za nią, a jego kroki wydawały się nienaturalnie powolne. Przez słabą jakość nie dało się określić wieku ani dostrzec rysów twarzy. Policjant przewinął jeszcze wideo do przodu, ale nie znalazł już niczego wartego uwagi. Zanotował interesujące go minuty nagrania i włączył taśmy z wnętrza dwudziestkiczwórki. Trasę tej linii, prowadzącej z północnego zachodu na południe Krakowa, znał doskonale. Pokonywał ją dziesiątki razy, bez trudu był więc w stanie poruszać się po zapisach monitoringu.
Ofiara wsiadła na pętli Bronowice Małe i z dwóch par ulokowanych naprzeciwko siebie siedzeń wybrała miejsce przy oknie, przodem do kierunku jazdy. Na początku kursu pasażerów było niewielu, a ona jechała zamyślona, wpatrując się poprzez szybę w noc. Kilka przystanków dalej wyciągnęła z torebki słuchawki i podpięła je do telefonu. Jej wzrok wydawał się nieobecny, a usta zaczęły bezgłośnie się poruszać, jakby szeptała teksty piosenek.
Mateusz miał wrażenie, że wraz z zapełnianiem się wagonu kobieta coraz bardziej się ożywiała i z coraz większą ciekawością obserwowała wnętrze tramwaju. W końcu schowała komórkę i przebiegła wzrokiem po współpasażerach. Nie wyglądała, jakby czegokolwiek się bała ani czymś denerwowała. Siedziała spokojnie, od czasu do czasu zakładając nogę na nogę i poprawiając krótką, nieposłusznie podwijającą się spódniczkę. Policjant przełknął głośno ślinę i skarcił się w myślach. Postanowił przestać się koncentrować na niej i spojrzeć na obraz nieco szerzej.
Na Karmelickiej w pojeździe pojawiły się nowe osoby. Wspierający się na lasce staruszek usiadł obok niej, a dwóch licealistów – naprzeciwko. Kobieta co jakiś czas rzucała na sąsiadów ukradkowe spojrzenia, ale oni nie zwracali na nią uwagi. Mężczyzna przez cały czas był wpatrzony w okno, a nastolatkowie nie widzieli świata poza swoimi smartfonami.
– Chwila, stop – pomyślał, a być może również powiedział. Był już na tyle zmęczony, że nie do końca panował nad swoimi reakcjami.
Cofnął nagranie o kilka sekund i ponownie mu się przyjrzał. „Mam cię!” Nacisnął pauzę w momencie, w którym przez kadr przeszła postać w szarej kurtce. Zmniejszył okno i otworzył drugie, z filmem z kolejnej kamery. Tak, tutaj widział go dokładnie – to był dość wysoki mężczyzna w średnim wieku. Wsiadł na Basztowej i oparł się o barierkę w okolicy przegubu tramwaju.
– Dobra, jeszcze się tobą zajmę. – Tym razem już bez wątpienia powiedział, po czym powrócił do denatki.
Mężczyzna stał za nią, więc nie dostrzegła go. Zresztą za bardzo była zaabsorbowana ruchem, który zapanował tuż przed dojazdem na przystanek przy dworcu. Staruszek podniósł się z siedzenia w okolicy Barbakanu i mozolnie zmierzał w kierunku drzwi. W połowie drogi oparł się o jedną z barierek i zaczął przecierać chusteczką oczy i policzki. Widząca to nastolatka podeszła do niego. Wymieniła z nim kilka słów, po czym wzięła go pod rękę i poprowadziła dalej. Kiedy drzwi się otworzyły, pomogła mu wysiąść i pożegnała skinieniem głowy.
Mateusz ponownie spojrzał na ofiarę i podejrzanego. W pewnym momencie zatrzymał wideo i obejrzał fragment jeszcze raz. Potem otworzył film z drugiej kamery i ustawił obok siebie oba ujęcia. Mężczyzna trzymał gazetę, ale wzrok utkwiony miał gdzieś dalej. Mateusz wpatrywał się to w jedno, to w drugie okno, walcząc z narastającym bólem głowy. Czuł, że jego sfatygowane neurony nie są w stanie odpowiednio przetworzyć informacji, którą miał przed sobą. Po upływie dłuższej chwili jednak zrozumiał.
– Patrzy na jej nogi – powiedział ściszonym głosem i przesunął obraz kilka klatek do przodu.
Jeszcze przez parę minut siedział pochylony nad ekranem, szukając w zatrzymanych kadrach dodatkowych wskazówek. Stwierdziwszy, że niczego więcej nie znajdzie, uruchomił dalszą część nagrania. Tramwaj ruszył z przystanku i skręcił w prawo, a po chwili utknął w korku. Ofiara przestała przyglądać się podróżnym i zwróciła głowę w kierunku okna. Coś najwyraźniej ją tam zaciekawiło, bo na dłuższy czas pozostała w bezruchu.
Dwudziestkaczwórka tymczasem toczyła się leniwie Starowiślną, co jakiś czas wstrzymywana przez pieszych i włączające się do ruchu samochody. W pojeździe nie działo się nic przykuwającego uwagę. Pasażerowie sprawiali wrażenie uśpionych powolnym kołysaniem pojazdu. Po przebiciu się przez Limanowskiego tramwaj wjechał na wydzielone torowisko wzdłuż Wielickiej, wreszcie przyspieszając. Mateuszowi stanęły przed oczami stopniowo przybliżające się do nich wieżowce Płaszowa.
Na kolejnym przystanku kobieta nagle wyprostowała się i wyciągnęła z torby zeszyt. Odnalazła w nim kilka czystych kartek, a później rozłożyła je przed sobą. Po kilku sekundach nerwowych poszukiwań wygrzebała też długopis i zaczęła notować. Policjant zagłębił się w jej ruchy – początkowo niespieszne i pełne wahania, z czasem nabierające płynności. Widział w wyobraźni, jak powstaje wyraz po wyrazie, zdanie po zdaniu. Czuł, jak pochłonięta swoim zajęciem, przestaje zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół niej. Nie interesowały jej ukradkowe spojrzenia rzucane przez ludzi ani świadomość tego, jakie miny robi podczas pisania. Była w swoim żywiole.
Tak upłynęła dalsza część jej podróży, aż do momentu, gdy dotarła do ulicy Witosa. Schowała wtedy swoje rzeczy do torby i wpatrzona przed siebie wyczekiwała końca trasy. Na kurdwanowskiej pętli podniosła się i wysiadła jednymi ze środkowych drzwi tramwaju.
„A teraz przyjrzę się tobie” – pomyślał Mateusz, cofając nagranie.
***
– Jak to, kurwa, nie ma?!
Pytanie Mateusza na moment zmąciło ciszę, ale nie doczekało się żadnej odpowiedzi. Zdenerwowany przebiegł oczami po twarzach zgromadzonych w pokoju mężczyzn, bezskutecznie próbując nawiązać z którymś z nich kontakt wzrokowy. Byli zbyt zajęci obserwacją podłogi, leżących na stole teczek oraz brudu pod paznokciami. Żaden nie uznawał się za adresata tych słów.
– Jeszcze raz pytam: jak to, kurwa, nie ma?!
– Panicz, kurwa, wyluzuj! Nie ma i tyle. Przecież sami tego nie wymyśliliśmy. – Długi jako pierwszy odważył się odezwać. Miał już dość humorów Mateusza. Nawet Stary tak po nich nie jeździł.
– Ale sprawdzili to dobrze? Wsiadł na Basztowej, wysiadł na Kurdwanowie. Sprawdzili to?
– Tak, sprawdzili to trzy razy. Przecież byłem tam z nimi. – Kula włączył się do rozmowy. – Była tylko ona.
– To ja wam jeszcze raz pokażę. – Mateusz z irytacją obrócił w ich stronę laptopa. – Basztowa. Wsiada? Wsiada! Kurdwanów. Wysiada? Wysiada! Zgadza się?
– Tak, zgadza się.
– To jak to, kurwa, jest możliwe?
– Nie wiem. Zostawił telefon w domu? Wyładowała mu się bateria? Panicz, nic z tego nie będzie. Daj, kurwa, spokój.
Mateusz opadł ciężko plecami na oparcie fotela, próbując odrobinę się uspokoić. Chyba faktycznie przesadzał. Kula zazwyczaj robił dobrą robotę. Tym razem też raczej nie spieprzył. Przez głowę przemknęła mu myśl, że być może powinien przeprosić.
– No dobra, to co mamy? Co o niej wiemy?
Długi rozplątał sznurki i otworzył leżącą przed nim teczkę. Zaczął po kolei kartkować dokumenty.
– Trzydzieści osiem lat, zameldowana w Bibicach. Od kilku miesięcy bezrobotna.
– Jakaś rodzina?
– Po rozwodzie. Trzynastoletni syn. Jej rodzice zginęli kilkanaście lat temu w wypadku. Ma jeszcze siostrę, ale ta chyba mieszka za granicą.
– Co dalej?
– Tyle na razie mamy…
– Tyle? Tylko, kurwa, tyle?!
– Panicz… minęło sześć godzin, od kiedy dałeś nam nazwisko. Dzisiaj jest sobota. Wszystko pozamykane.
Mateusz wziął kilka głębokich wdechów i przeszedł do kolejnego tematu.
– Potrzebujemy kogoś do identyfikacji. Siostra, mówicie, za granicą… Gdzie jest dzieciak?
– Nie znaleźliśmy go. W domu nikogo nie ma.
– A mąż?
– Były mąż…
– Wiem, kurwa! Co to za różnica? Rozmawialiście z nim?
– Dzwoniliśmy, ale cały czas jest poza zasięgiem. Mieszkanie puste. Facet zapadł się pod ziemię.
Podkomisarz oparł łokcie na blacie i zaczął rozmasowywać skronie. „Żadnego punktu zaczepienia. Wszystko się pierdoli”. Spojrzał z pogardą na stojącą przed nim butelkę wody, a później na policjantów.
– Billingi. Co jest w billingach?
– Dzwoniła głównie na drugi zarejestrowany na nią numer. Pewnie to komórka syna. Kilka razy do byłego męża. Jest jeszcze jeden numer. Często do niej dzwonił, wymieniali SMS-y. Ostatni przyszedł jakąś godzinę przed jej śmiercią.
– Kto to?
– Jakiś facet. Nie wiemy, kim dla niej był.
– Dawajcie go tutaj!