Читать книгу Lichwiarz - Wiktor Noczkin - Страница 5

I
ROZDZIAŁ

Оглавление

Kantor z wymianą monet przy Wschodniej Bramie w Liwdzie – trudno nazwać to losem, o którym marzyłem. Marzyłem tak niedawno, jeszcze tak niedawno... Raptem cztery lata temu wyszedłem z tego miasta, cuchnącego martwymi marzeniami, gnijącymi rybimi flakami, chucią i strachem. Wyszedłem, uciekając przed wspomnieniami dzieciństwa, przed beznadzieją jutra, apatią i nudą – idąc tam, gdzie spełniają się marzenia, ku miejscom, w których króluje uczciwość i honor.

Słowem, opuściłem Liwdę, aby zostać najemnikiem w Hewie.

Cztery lata temu... Ech. Wtedy wierzyłem, że dam radę się z tego wyrwać, zacząć nowe życie.

Matka umarła w przeddzień moich dziewiątych urodzin.

Słabo ją pamiętam. To znaczy pamiętam dobrze, ale w tym wspomnieniu nie ma nic konkretnego – sama była bardzo zamknięta w sobie, więc i mnie tak wychowała. Umarła na suchoty, nie powiedziawszy – nawet na łożu śmierci – ani słowa o tym, kim był mój rodzic. Potem przygarnął mnie do siebie szewc wdowiec, który trzy razy wysyłał do matki swatów i trzy razy dostawał kosza. Ten był jednym z nielicznych dobrych ludzi, jakich spotkałem w życiu, ale i tak nie mógł stać się mi bliski; miał przy tym już swoje własne dzieci.

Zbyt wcześnie poza tym odkryłem, że jest we mnie coś jeszcze, co nieubłaganie stawia mnie na uboczu całego społeczeństwa. Nie wiem, skąd wziął się mój Dar, ale przypuszczam, że spłodził mnie jakiś wędrowny mag, bo ponoć magia jest dziedziczna. Tak, pewnie tak było. Jakiś sztukmistrz-włóczęga, dla którego matka była przygodą na jedną noc. Albo dwie, albo kilka... Ot, epizod jakich wiele w podróżach. Ulotny obrazek.

A moja mama nie zapomniała go aż do śmierci. Nigdy nie była z innym mężczyzną, do samego końca pozostała wierna temu jednemu, wspomnieniom o chwili ulotnego szczęścia.

Pogodziłem się z tym, że nigdy nie poznam prawdy.

Zresztą prawda nie miała znaczenia.

Droga do Rennpristu zajęła około miesiąca. Nie działo się nic szczególnego, ale starałem się być w miarę możliwości ostrożny i nie wyruszałem z nikim, wobec kogo miałem najmniejsze chociażby podejrzenia. Oczywiście, nie podróżowałem też samotnie – na to jeszcze starczało mi rozumu.

Po drodze patrzyłem, słuchałem i starałem się zarobić. Jeśli się nie dawało – kradłem, ale tym ostatnim zajmowałem się tylko z rzadka, niechętnie i bardzo ostrożnie. Czemu nie odważyłem się nigdy wykorzystać moich umiejętności magicznych zarobkowo? Nie wiem. Niby było to takie łatwe: iść do terminu, przyuczyć się, parę lat ponosić kaptur czeladnika. A jednak z jakiegoś powodu doszedłem do wniosku, że mój Dar muszę ukrywać.

Tym bardziej że nie miałem oszałamiających zdolności. Ściślej powiedziawszy, raczej marne. Same z siebie były niczym, za to w połączeniu z resztą umiejętności potrafiły przechylić szalę losu na moją korzyść. Może i było coś więcej w tych moich młodzieńczych strachach przed odkryciem?

Od losu jednak uciec się nie da – i tak skończyło się na kapturze.

Kapturze, którego nigdy nie zdejmuję i nigdy nie zdejmę.

Na rogatkach sławnego miasta Rennprist zapłaciłem miedziaka, jak i wszyscy. Już później, gdy sam zacząłem trudnić się lichwą i wymianą, często zastanawiałem się, co też rada miejska Rennpristu robi z taką górą miedziaków? Codziennie przecież setki tych monetek trafiały do kasy z posterunków bramnych, a latem to już chyba nawet tysiące.

Ale tamtego dnia, gdy po raz pierwszy wrzuciłem swój grosik do brudnej, poobtłukiwanej skarbonki przy bramie, targały mną zupełnie inne wątpliwości. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy już znany ze słyszenia przybytek „Pod Starym Wiarusem” i byłem wstrząśnięty jego rozmiarami. Pamiętam, że serce waliło mi wtedy w piersi jak oszalałe w oczekiwaniu na cud...

A cud nie nadszedł. Rennprist nawet mnie nie zauważył. Bo niby jak? Po co? Kolejny naiwny młodzik, przygnany przez głupie nadzieje i złudzenia.

Nikt mnie nawet nie sprawdzał, nie było naśmiewania się z młodego gołowąsa, sprawdzania znajomości przyśpiewek ani wojackich odzywek, których tak pieczołowicie uczyłem się po drodze. Nic. Nie próbowano mnie obrazić ani sprowokować, mimo że widziałem już pierwszego dnia, jak potraktowano tak kilku młodzików.

Teraz, po latach, rozumiem pełną głębię hańby, jaką niosło dla mnie takie traktowanie. Przeważnie w „Starym Wiarusie” młodzież sprawdzano, nieco poszturchano, po czym pozwalano zająć się robotą, przyjmowano jako swoich. A mnie nikt nie zauważał.

Było to jednak nie tylko hańbiące, ale i niebezpieczne – kończyły mi się pieniądze, a na kradzież w Rennpriście nie miałem odwagi. W końcu, gdy już zupełnie straciłem nadzieję, szczęście jednak się do mnie uśmiechnęło.


Tamtego wieczora, przed wejściem do domu Chudego, zwinąłem swój kramik dobre pół godziny wcześniej, nim strażnicy zaczęli zamykać bramę miejską. Chciałem spłynąć po cichu, niewidziany... Niestety, nie udało się.

Erstwin jak gdyby wiedział, że będę zamykać przed czasem, bo już przestępował z nogi na nogę pod ścianą po drugiej stronie uliczki. Stał tak po prostu i bawił się okuciem paska, rozglądając się na lewo i prawo – i słusznie, bo Wschodnia Brama to średnio dobre miejsce, żeby paradować samotnie. Szczególnie jak ma się pasek ze srebrzonym okuciem. Ale co zrobisz? Nie miałem ochoty ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi, a poza tym była jeszcze jedna sprawa. Osobista.

Erstwin był moim... kolegą. Nie przyjacielem, bo na to był zdecydowanie za młody, ale chyba jego jednego w tym całym przeżartym zgnilizną mieście określiłbym właśnie takim mianem. Jedyny, który nic ode mnie nie chciał i nie wymagał. Nie to, żeby nie był w stanie – zarówno jego majątek, jak i pozycja społeczna w pełni mu na to pozwalały – ale po prostu tego nie robił. Uważał się za równego mnie, a mnie miał za równego sobie. Dwunastoletni Erstwin, syn Walndta, barona LaVerkoy.

– Witaj, Erstwinie! Jakie wieści? Przyszła odpowiedź z Engrii?

– Witaj, Kulawy. Nie, ani słowa. Ale za to papa dowiedział się, że Jego Wysokości w Engrii już nie ma.

– O, proszę! A ja słyszałem, że tamten dopiero niedawno wrócił...

– Tak było. Potem od razu ruszył do Wanetynii, zabierając wszystkich zdolnych do noszenia broni. Tak więc w Engrii nie ma teraz nikogo, kto mógłby odpowiedzieć na nasze pismo.

– Taak... No, to ciekawe. A dlaczegóż to Jego Wysokość w takim pośpiechu opuścił swoją stolicę? Mówią coś ludzie?

– Powiadają, że uzurpator Alekijan wyszedł przeciw niemu z wielką armią. Będzie bitwa.

– Erstwinie, bądź tak dobry, posłuchaj mojej rady. Dopóki ta bitwa się nie rozegra i nie rozstrzygnie, postaraj się unikać obdarzania obydwu jej dowódców epitetami.

– Hę...? – Erstwin nie załapał. Westchnąłem, zazdroszcząc mu niewinności.

– Nie nazywaj Welicjana prawowitym cesarzem ani Alekijana samozwańcem, dobrze?

– Kulawy, przecież wiem! Wiem, ale ja tak tylko tobie...

– Mnie też. Słyszałeś przecież, że ściany mają uszy? No właśnie. Erstwinie, wybacz, ale dziś się spieszę. Bądź tak dobry, dowiedz się jeszcze, co tam się dzieje w Engrii i Wanetynii, a jutro porozmawiamy. Dobrze?

– No doobrze... – Chłopak był niepocieszony.

Ba, nie dziwię mu się! Przyniósł mi przecież ważne wieści, myślał, że go pochwalę i skomentuję. Poza mną też nie miał z kim pomówić. W każdym razie na poważnie.

– Erstwinie, naprawdę mam dzisiaj coś do zrobienia. Bardzo ciekawi mnie to, co wiesz o wydarzeniach w Cesarstwie, ale dziś... – Zerknąłem mu w oczy spod kaptura. Chłopak patrzył na mnie tak żałośnie, że się ugiąłem. – A zresztą chodźmy razem. I tak chcę jeszcze coś przekąsić, więc pogadamy po drodze. Może być?

– Oczywiście!

Erstwinowi od razu twarz pojaśniała. Dzieciak musiał cały dzień snuć się, czekając na spotkanie ze mną jak na jakieś święto. Rozumiem go – pewnie całymi dniami kiśnie w Ratuszu u boku ojca, wszyscy tam są dorośli, on nikogo nie zna, zabaw i rozrywek zero. Mało wesołe miejsce dla dwunastoletniego niedorostka, ale też nie miał za bardzo innego wyboru.

Jego tatuńcia, barona LaVerkoy, wygnali z jego własnego zamku zbuntowani chłopi, prowadzeni przez jego własnych zbuntowanych wasali. Kłuł ich w oczy wysoki, bogaty zamek cesarskiego lennika, leżący akurat dokładnie pomiędzy ich ubogimi spłachetkami ziemi. Jak tylko poniosły się słuchy o buncie i rzezi w Wanetynii, a potem o śmierci Eleuzyliusza Drugiego, wszyscy od razu powstali przeciwko wszystkim. Powątpiewam, aby sojusz wasali barona miał przetrwać zimę. Jak tylko LaVerkoy zbiegł, jego wrogowie na pewno skoczyli sobie od razu do gardeł. Niełatwo w końcu podzielić zamek na kilka równych części...

Tak czy inaczej, baron z rodziną utkwił teraz w Liwdzie. Jako gość honorowy Rady, dostał swoje pokoje, służbę, mizerny wikt i prawo do bezskutecznego proszenia, wnoszenia i suplikowania o pomoc. A baronowi nikt nie pomoże, dopóki się nie wyjaśni, czy Cesarstwo przetrwało zawieruchę. Przewodniczący Rady, nasz cwany mistrz Ligel, nie chciał psuć sobie z nikim niepotrzebnie stosunków; to taka jego nieoficjalna dewiza. Nie będzie więc odganiał od swych drzwi lorda Walndta, barona LaVerkoy – to tak na wypadek, gdyby nowy cesarz miał ująć się za ukrzywdzonym lennikiem i wielkodusznie zdecydować, że należy zwrócić mu zamek. Ale ten sam mistrz Ligel nie da jednocześnie złotoustemu baronowi ani złamanego szeląga, aby w przyszłości nie beknąć za to przed nowym panem na zamku LaVerkoy, kimkolwiek by ten miał być.

Pomoc lordowi Walndtowi była w zasięgu zarówno ręki, jak i sakiewki naszego przewodniczącego Rady, ale mistrz Ligel nawet palcem nie kiwnie, póki nie będzie wiedział, że kiwa ku stronie wygrywającej. Przecież już teraz barona gościł i podejmował, wyrażając mu przy każdej okazji swe współczucie i zrozumienie, dostarczając do komnat wygnańca pod dostatkiem inkaustu, pergaminu oraz piór.

A nieszczęsny baron ślęczał nocami i pisał, słał pisma, układał coraz to nowe supliki i skargi: do króla Metriena w Engrii, do Wanetynii do Welicjana, który ponoć zasiadł teraz na tronie, do rezydencji biskupa Santlakii, do głównodowodzącego największym santlakijskim garnizonem w samej Wernie, do znajomych baronów, hrabiów, diuków i margrabiów... Pisze i pisze, a pożytku z tego żadnego – nikogo nie obchodzą kłopoty jakiegoś tam barona z zapadłej prowincji, kiedy ważniejsze rzeczy się na świecie dzieją.

Młody Erstwin zaś musiał u boku ojca sterczeć na nieskończenie długich i nudnych posiedzeniach Rady i uroczystościach, siedzieć na ucztach i kręcić się na widoku syndykom i możnym Liwdy. Szlachetni panowie, drodzy goście, kłaniamy się nisko, zapraszamy, a jakże...

Chłopak pewnego dnia przypadkiem trafił do mojego kramu, żeby wymienić stareńką monetę. Monetka była ciekawa, więc zrobiłem mu krótki wykład na temat tego, kto, po co i jak kazał wybić na rewersie tak dziwny herb. Erstwina to zaciekawiło, nawet nie zauważył, jak opowiadając, wyprowadziłem go w bezpieczniejszą część miasta. A następnego dnia przyszedł znów, i potem też... Tak to od monety zaczęła się nasza znajomość, która z czasem urosła, no tak, muszę to powiedzieć: w przyjaźń.

Byliśmy z Erstwinem do siebie podobni – i jeden, i drugi osamotniony w ogromnym, umierającym mieście, pełnym obcych ludzi. Nie ma się co oszukiwać, on był młodszy i mniej doświadczony; swoje już w życiu widział, przeżył w końcu rzeź rodzinnego gniazda. A rozumu miał aż nadto, żeby samemu umieć obserwować, analizować i wyciągać wnioski.

Poza tym pomyślcie sami: rozmawiają dorośli, a obok siedzi dzieciak. Myślicie, że ktokolwiek kazał mu wychodzić albo zatykać uszy, gdy rozmowa schodziła na naprawdę poważne sprawy? Bynajmniej, bo zarówno ojciec, jak i jego rozmówcy uważali Erstwina właśnie za dziecko. Tymczasem Erstwin wszystko słyszał i rozumiał, a jeśli nie rozumiał, to pytał mnie. Dzięki temu i ja byłem na bieżąco z wieloma sprawami, które toczyły się akurat w naszym miejskim Ratuszu.

Ale nie dla własnej korzyści trzymałem z Erstwinem sztamę. Inaczej – nie tylko dla korzyści. Chłopak był mi naprawdę bliski. Był jedyną w całej Liwdzie istotą zdolną mnie chociaż częściowo zrozumieć. Jednym z nielicznych, którzy znali mój sekret i mój Dar.


Doszliśmy w końcu do „Ostrogi sir Tigilla”, ja ciężko podpierając się swym kosturem, Erstwin w podskokach, wyprzedzając mnie i kręcąc się dokoła. Gdy chłopak zauważał, że wyprzedził mnie za bardzo, stawał i czekał na mnie, uśmiechając się przepraszająco. Potem bardzo starał się iść moim tempem, ale w końcu zaczynał się zapominać i przyspieszał, nieustannie gadając i gadając... Cóż, ja w jego wieku też miałem kłopot, żeby chodzić powoli.

Zaprosiłem go do karczmy na poczęstunek, a on się zgodził. Ech, nie nauczył się jeszcze Erstwin, że w podobnych przypadkach wypada grzecznie, ale z pewną dumą odmawiać. No cóż, życie go nauczy.... Na razie jeszcze nie rozumie też, że dziedzicowi możnego rodu nie wypada siedzieć w brudnej gospodzie za jednym stołem z byle przybłędą. A tym bardziej przyjmować od niego gościny. Chłopak po prostu cieszył się, że będzie mógł pobyć ze mną.

Miałem też wrażenie, że chciał spróbować przynajmniej raz porządnie przyjrzeć się mojej twarzy, bo podczas jedzenia zsuwałem nieco kaptur. Nie wiedzieć czemu, dzieci zawsze i nieodmiennie fascynuje brzydota. kiedyś i ja nie byłem wyjątkiem od tej reguły. Ale w „Ostrodze” było ciemnawo, a ja nigdy nie siadałem w pobliżu lampy. Stolik w kącie był wygodny, można spokojnie usiąść przodem do drzwi, ponadto łatwo smyrgnąć stąd do kuchni. Z kuchni małe, wąskie drzwiczki prowadziły na zaśmiecone podwóreczko, a dalej, za płotem, zaczynały się ciemne zaułki i labirynty uliczek Liwdy. Tam już łatwo się ukryć, zgubić pogoń.

Człowiek prowadzący życie podobne do mojego musi zawsze myśleć o tym, żeby mieć jakąś drogę ucieczki. Co prawda jak dotąd nie byłem zmuszony do korzystania z wyjścia kuchennego w przybytku staruszka Kerta, ale... Ale jakoś tak wychodzi, że zawsze o tym myślę. Tak mnie już życie wytresowało.

Erstwin szybko rozprawił się z serem i polewką, po czym, jak zwykle, zaczął wiercić się na ławce, próbując niby przypadkiem zerknąć mi pod kaptur. Ja z kolei udawałem, że nie zauważam jego cokolwiek nietaktownych zachowań. Kulawym nazywali mnie dlatego, że twarz zasłaniałem kapturem, ale gdybym miał ją odkryć, to ani chybi wołaliby mnie Koślawym albo Sparzonym – tak to jest, jak ma się połowę twarzy w bliznach.

Nie lubię, jak ktoś mi się przygląda. Ludzie widzący taką szpetotę albo się odwracają z obrzydzeniem, albo zaczynają demonstracyjnie okazywać, jak bardzo mi współczują – a ja i jednym, i drugim zachowaniem gardzę. Ot, wielkie mi co, blizny. Gdyby mogli zajrzeć mi w duszę, to... Ech.

Dojadłem swoją porcję, posłuchałem naiwnych opowieści Erstwina dotyczących równie naiwnych planów jego ojca, po czym podniosłem rękę, przywołując Kerta. Zostawiłem gospodarzowi na stole kilka monet, oparłem się na lasce i nie bez trudu wstałem.

– No, paniczu Erstwinie, pora na mnie. Dziękuję pokornie za towarzystwo, a teraz chodźmy. Odprowadzę cię do skrzyżowania.

– To ja dziękuję za kolację. – Oho, chłopak przypomniał sobie o manierach. – Ale może lepiej to ja odprowadzę ciebie.

– Nie, mój drogi przyjacielu. Doskonale wiesz, że szlachcicowi z dobrego domu nie przystoi pokazywać się przy mojej ruderze. Szczególnie o tej porze. Czas na ciebie.

Moja nora położona była w takiej części miasta, gdzie młodzi dobrze urodzeni stanowczo nie powinni się pojawiać po zmroku. Odprowadziłem Erstwina do rogu, poczekałem, żeby na pewno skręcił w ulicę Kołodziejów, prowadzącą do lepszej i czystszej części miasta, pożegnałem gestem ręki. Postałem chwilę, nasłuchując.

Było jeszcze jasno i cicho, ale młode wilki ulicy już powoli budziły się ze snu. Nie spiesząc się, ruszyłem przez Liwdę ku swemu barłogowi. Zanim tam dojdę i tak zapadnie już zmrok.

Ulice pustoszały, a moje kroki i stuk kostura odbijały się echem w pustych podwórkach i zaułkach. Skręciłem w boczną uliczkę, żeby skrócić drogę...

– Hej, panie ubogi. Zwolnij pan, co? – za mymi plecami rozległ się nieprzyjemny, nosowy głos.

Odwróciłem się. Od ciemnej ściany oderwały się dwie sylwetki.

– Panie ubogi, chodź pan tu...

Zrobiłem im krok na spotkanie, wygodniej ujmując laskę. Nie wiedzieć czemu, ludzie najpierw zwracają uwagę na to, że kuleję, dopiero potem do części z nich dochodzi, że cały czas mam w ręku solidną, ciężką lagę. Pożałowania godny brak spostrzegawczości, jak zapewne przekonała się ta druga część.

– Eee, to Kula-awy... – mruknął nieprzyjemny głos, ewidentnie zawiedziony. – Spadamy stąd, Kleszczu.

– Ale... – zaczął Kleszczu, lecz towarzysz złapał go za ramię i pociągnął za sobą.

Cienie cofnęły się pod ścianę domu i roztopiły w zmierzchowej szarówce.

Nie znałem żadnego Kleszcza, tego drugiego też nie pamiętałem. A mimo to on mnie rozpoznał bez pudła... No i Gangmar z nimi, nawet lepiej, żeby ktoś mógł potwierdzić, że z karczmy szedłem do domu. Nie da się wykluczyć, że alibi mi się przyda, i to właśnie od takich Kleszczy i jemu podobnych.

Dzisiejszej nocy Liwda miała zapłonąć.

Do domu było już niedaleko, obeszło się bez kolejnych niespodzianek. Udając, że opieram się ręką o ścianę – nigdy nie wiadomo, czy starucha z domu naprzeciwko akurat nie patrzy – przesunąłem palcami po amulecie wprawionym w futrynę, dezaktywując czar ochronny, a dopiero potem otworzyłem zamek kluczem. Zamek to pikuś, byle ciul z ulicy go otworzy, ale czary to już coś...

Popchnąłem drzwi, posłuchałem, poniuchałem. Chyba nikt nie próbował tu włazić pod moją nieobecność, można wejść. No i byłem u siebie... Nie powiem, że „w domu”, bo to zakłada zupełnie inne konotacje. Mieszkałem tu, i to wszystko.

Schyliłem się za łóżkiem w rogu, wymacałem skrytkę i wsunąłem do niej sakiewkę z monetami. Pieniądze były moim podstawowym narzędziem pracy, dziś pora na działalność poboczną. Wyciągnąłem zawinięte w szmatkę przybory czarodzieja, wsunąłem do sakwy.

Gotowe. Można było wracać do roboty, i to na przysłowiowej jednej nodze, bo Obuch nie lubił spóźnialskich.

Obuch był szefem jednej z przestępczych band, która ostatnio przejęła władzę nad dobrą czwartą częścią miasta. Tak się złożyło, że również nad moją plugawą dzielnicą. Obuch był drugim człowiekiem w Liwdzie, który znał moją tajemnicę. Oczywiście, wolałbym, żeby pozostał w nieświadomości, no ale... ale w zamian za jego „patronat” wykonywałem dla niego od czasu do czasu jakąś małą, tyci-tyci robótkę. Dzisiaj plan był taki sam – małe, gówniane byle co. Obuch składał zlecenie, a ja odmówić nie mogłem, szczególnie że jednak miał w zwyczaju za moje usługi płacić – to raz, a dwa – nie mogłem się wykręcić. Nie mogłem, bo Obuch miał swoje problemy z dużą rybą – lichwiarzem i lombardzistą o ksywie Chudy.

Chudy zaczynał swoją karierę jako zwykły aferzysta i awanturnik. Niektórzy twierdzą wręcz, że jakiś czas płacił haracz Obuchowi, ale potem zwąchał się z Rzeźnikiem, wciągając w to wszystko jeszcze Nieśpiącego.

Rzeźnik to kawał bydlaka, chłop jak dąb. Kiedyś podobno naprawdę pracował w jatce i zarzynał krowy, dopóki ktoś mu nie przeliczył, że za ludzi płacą więcej, a robota zasadniczo ta sama. Nie dość, że sam z siebie był silny jak pięciu chłopa, to jeszcze miał słabość do wszelkiego rodzaju amuletów i zaklętych talizmanów. Chodził zawsze od stóp do głów obwieszony tym barachłem, a dodać należy, że spora część jego biżuterii to ho, ho – niezłe sztuki same z siebie.

Z kolei Nieśpiący był magiem. I to dobrym magiem, silnym i zdolnym – na tyle dobrym, że jeszcze do niedawna pracował na legalu.

Historia była taka, że nasz Chudy wydał swoją jedyną córkę za Rzeźnika, więc nagle ze stosunków partnerskich przeskoczyli na poziom teść – zięć. Nie muszę chyba mówić, że rodzina to w Liwdzie nie przelewki, więc Rzeźnik za Chudego gotów zabić, i nie była to wyłącznie figura retoryczna. Zabijać Rzeźnik umiał, miał w tym niemałą wprawę i lubił tę robotę – szczególnie teraz, gdy amulety szykował dla niego sam Nieśpiący.

Bo Chudy poszedł po rozum do głowy i dał Nieśpiącemu procent od zysku, więc ten ostatni był teraz, jak w romansach rycerskich, duszą i ciałem mu oddany. Okopany w taki sposób Chudy nieco się znarowił, zaczął podskakiwać i w efekcie odebrał nawet Obuchowi kilka dość intratnych aktywów na mapie miasta.

Mój mecenas starał się reagować, ale chyba zbyt delikatnie i przewidywalnie. Efektem było tylko to, że stracił kilku ludzi i twarz – Rzeźnik okazał się dla niego zbyt twardy. Do samego króla lombardów w ogóle nie dało się już podejść, bo krył go na wszystkie strony Nieśpiący. Obuch, rzecz jasna, ostro się tym wszystkim w końcu wkurwił i zorganizował ekspedycję karną, której uwerturę już wam na początku opowiedziałem.

Bardzo nie miałem ochoty tego robić. Chudy to jeszcze jako tako. Rzeźnik... Bydlę i prostak, ale nie mój klimat, pewnie by mnie nawet nie zauważył. Natomiast Nieśpiący – no, jego bałem się jak cholera. Nie mój poziom, nie mój kaliber przeciwnika.

A mimo to stałem teraz przed domem Chudego. Obok mnie Obuch, zadowolony, jakby mu kto w kieszeń nasrał. Pod ścianą stały odsunięte drzwi... a sam Obuch patrzył na mnie wymownie: wchodzisz pierwszy.

Kłopoty zawsze mnie lubiły.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Lichwiarz

Подняться наверх