Читать книгу Kraj nie dla wszystkich. O szwedzkim nacjonalizmie. - Wiktoria Michałkiewicz - Страница 8

Оглавление

Wysiadłam na T-Centralen w Sztokholmie. Bywałam tu już wielokrotnie, ale tym razem, w sierpniu 2010 roku, miało być inaczej – tym razem miałam tu zostać.

Pierwsze wizyty były mieszanką oczarowania i podziwu, zwłaszcza sprawami błahymi: punktualnością autobusów, uprzejmością urzędników, pocztówkowymi widokami i doskonałym wyczuciem stylu Szwedów. Dopiero później uświadomiłam sobie, że w tym świecie niewiele mam do powiedzenia i muszę dać się prowadzić. Tego sierpniowego dnia wciąga mnie system korytarzy w metrze, w którym nie można się zgubić. Dzięki temu znów mogę podziwiać. Każda stacja jest dziełem sztuki innego artysty. Czy ktokolwiek, kto tędy przechodzi, myśli o tym, że dokładnie nad jego głową jeszcze parę dekad temu artystyczna była cała dzielnica, Klara, układanka kamienic ze zdobionymi gzymsami, zacienionymi podwórkami i migotliwymi neonami z nazwami przykurzonych kawiarni, w których dyskutowano o sztuce i polityce – takich, jakie pokochaliby sztokholmscy hipsterzy? Jedyne, co o Klarze przypomina, to wyjście z metra na wiadukt nazwany na jej cześć, Klaraviadukten. Widać z niego centrum Sztokholmu: pięć przeszklonych biurowców wokół Sergels torg, modernistyczną fasadę Kulturhuset i długą arterię Drottninggatan, ciągnącą się aż do starówki. Jest tak, jak być powinno – ljus och luft, światło i powietrze.

Szeroka arteria zwęża się na kolejnej wyspie – Gamla Stan, Starym Mieście – która oparła się powojennej gorączce nowoczesności. Kamienice z XVII i XVIII wieku pomalowane na soczyste kolory wyglądają prawie jak nowe, lśnią wybrukowane ulice, którymi płynie strumień turystów, wzdychających przy sklepowych wystawach z piramidkami malowanych w kwiatowe wzory drewnianych „koników z Dalarna” i puchatymi owczymi skórami. Na szklanej witrynie nie ma nawet drobinki kurzu.

Wszystko ma tu swoje miejsce i ma swój czas. Zbuntowanym można być dopiero za kolejnym mostem, na Södermalmie. To dzielnica hipsterów, artystów i ludzi wolnych zawodów. Oczywiście buntować się można w granicach rozsądku, przy piwie pitym pod czujnym okiem barowej ochrony.

Żeby dotrzeć do mojego przystanku, trzeba przeprawić się na kolejną wyspę – jeszcze jedną spośród czternastu, na których leży Sztokholm. Wysiadam na stacji metra Gullmarsplan, jednej z tych, które wyrosły w latach czterdziestych XX wieku tam, gdzie wcześniej nie było nic poza gęstwiną drzew, wśród której stało kilka posiadłości szwedzkiej szlachty, właścicieli tego terenu, zanim kupiło go państwo. Później Årsta została „miastem zdrowia pełnym światła i powietrza, gdzie słońce wpada do mieszkań przez cały dzień, a ptaki świergoczą w rozległych połaciach parku” – i jedną z pierwszych dzielnic ABC: A – jak arbete (praca), B – jak bostad (mieszkanie), C – jak centrum: z apteką, sklepem spożywczym i Systembolaget, szwedzkim sklepem monopolowym[1]. Architekci w latach czterdziestych przekonywali, że z miast ABC nie trzeba będzie daleko jeździć do pracy, ale dziś w godzinach popołudniowego szczytu ustawiam się w długiej, równiutkiej kolejce do autobusu, który jeszcze nie nadjechał. I chociaż być może pracy tutaj nie ma, jest cisza, spokój i porządek. I rewia mody – Szwedzi już w swetrach w stonowanych, piaskowych kolorach zwiastujących nadchodzącą jesień.

Lubię patrzeć na przechodniów, szukając wzorów, z których będą utkane trendy najbliższych miesięcy – na tle uniwersalnej, minimalistycznej bazy wybija detal, obowiązkowy dla wszystkich: mogą być to włosy zaczesane do tyłu w jednym sezonie, w innym zaś przycięte tuż za uchem. Albo czapka skrojona tak, że przez całą zimę przewiane wiatrem uszy wystawione są na mróz.

Kłopoty z modą miałam tylko raz, właśnie w autobusie linii 160, którym docieram do domu również tego sierpniowego dnia. Młody chłopak krzyknął na widok szala, którym zakryłam głowę w chłodny jesienny dzień – „zdejmij tę chustę!”. Mój szalik ze szwedzkiej sieciówki Weekday musiał się kilku nastolatkom rozpartym na tylnym siedzeniu skojarzyć z hidżabem. Chociaż w dzielnicach, w których bywam, kobiet w chustach raczej nie ma, raz po raz zastanawia mnie, gdzie one są, bo tyle się o nich mówi.

W trakcie kolejnych wizyt lubię wyjechać poza perfekcyjne, czyste dzielnice, szorowane każdej nocy na wysoki połysk. Kiedy wyjeżdżam na przedmieścia, zwykle znajduję to samo: sklep Pressbyrån, z którego każdego ranka pachnie bułkami cynamonowymi, parę kroków dalej spożywczak ICA lub Coop, wyłożony betonowymi płytami plac na planie prostokąta, do którego przylegają szyby wystawowe oprawione w stal: księgarnia, apteka, piekarnia, kawiarnia, przychodnia, dom kultury. Kiedy przy kolejnych okazjach wyjadę ze Sztokholmu, okaże się, że te same place, te same sklepy, ten sam porządek panuje wszędzie: w Landskronie, Borås, Falun, w Katrineholm, Nyköping, Luleå, Tranås, Norrköping i w Eskilstunie. A także przy każdej stacji sztokholmskiego metra.

Czy ktokolwiek, idąc do domu w jesienny wieczór, zastanawia się, co tu było wcześniej? Jak wyglądała ich dzielnica przed 1960 rokiem, kiedy w całej Szwecji zaczęto wyburzać domy i kamienice, by zrobić miejsce dla nowego porządku? Jak wyglądało prawie 40 tysięcy domów z XVIII wieku i 100 tysięcy mieszkań z początku XX wieku, które zniknęły? Myślę o tym czasami, kiedy błądzę po Sztokholmie, tym uporządkowanym mieście, chociaż szybko orientuję się, że i ja zostaję przez nie zaplanowana. Wkrótce mam swoje stacje – każda ma swoją funkcję: na Hornstull wysiadam, żeby się wykąpać w jeziorze niedaleko parku Tantolunden; na Mariatorget, żeby pójść na ulubioną kawę; na Östermalmstorg, jeżeli przyjdzie mi ochota na sztokholmski high-life w wieczornym wydaniu. Ale kiedy pewnego dnia postanawiam wybrać się na koniec niebieskiej linii, koleżanka patrzy na mnie przerażonym wzrokiem: „Oszalałaś?”. Szaleństwem jest wyprawa na ten koniec świata, gdzie nie dojeżdża prawie żaden Szwed.

Jadę więc, oczywiście, na ten koniec świata. Nie jest on znowu tak daleko – niebieską linią metra można tam dotrzeć dokładnie w 20 minut, ale już pierwsze kroki sugerują, że szykuje się coś innego. Ruchome schody prowadzą w dół, głęboko, 30 metrów pod ziemię. Pośród błękitów w grocie jest kolorowo i zupełnie nieminimalistycznie, jakby nie dotarły tu żelazne zasady szwedzkiej ulicy: pstrokate wzory na turbanie czarnoskórej kobiety kontrastują ze złotem kolczyków, hidżaby w różnych kolorach – jedne starannie okalające twarz, inne miękko opadające na ramiona, sięgające przed kostkę białe dżalabije i długie brody. Obok mnie stoi grupka kobiet w burkach, z wózkami – dokładnie takimi jak w spocie wyborczym partii Szwedzkich Demokratów, który opublikowano kilka dni później. Ale w przeciwieństwie do kobiet z filmu – które w ciemnościach podobnych do tych panujących na stacji całą zgrają rzucają się na kasę z budżetu państwa, wyprzedzając w wyścigu samotną szwedzką staruszkę – te spokojnie czekają na nadjeżdżający pociąg.

Dojeżdżamy w końcu do Rinkeby, ekspozycja artystyczna autorstwa Nissego Zetterberga na ścianach stacji jest inspirowana runami z czasów wikingów. Wśród moich współpasażerów potomków wikingów jest raczej niewielu, a w tłumie raz po raz czuję na sobie ciekawe spojrzenie, zupełnie nieszwedzkie – takie prosto w oczy. Mam wrażenie, że czasami badające, czy jestem jedną z nich, przybyszów, „Szwedów drugiej generacji”, a może i trzeciej – bo może zmyłką jest moje umiłowanie do szwedzkiej mody lub kolor skóry, chociaż przecież mieszkają tu biali imigranci z krajów byłej Jugosławii i Polacy, oni też należą do tego wielokulturowego tygla, tak jak Irańczycy, Somalijczycy, Kurdowie, przybysze z Iraku, Afganistanu i Libanu. Syryjczyków nie ma jeszcze tak wielu – wojna dopiero wybuchnie.

Wysiadam i w tym lekkim chaosie czuję się jak u siebie – przekrzykiwania brzmią zupełnie jak na warszawskim bazarze, bloki jak w czasach mojego dzieciństwa w socjalistycznej Polsce. Nawet huśtawki, na których bujają się piszczące z radości dzieci, skrzypią tak samo. Dzieciaki kopią piłkę na wyłożonej kaflami podłodze między sklepikami, w których sprzedaje się długie tuniki i fajki wodne, na ławkach przed stacją siedzą rozparci mężczyźni i gestykulujące kobiety – oni na jednej, one na drugiej. W supermarkecie odświeżam podstawy arabskiego: są tu produkty opatrzone etykietką halal, kiszone bakłażany, chałwa i polskie delicje. W „centrum” jest też dom kultury – Rinkeby Folkets Hus, w którym odbywają się koncerty, wystawy i sąsiedzkie spotkania. W tle wyrastają potężne, szare bloki – na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dumne wieżowce były dowodem na to, że Szwecja jest najnowocześniejszym państwem świata. Dziś te same domy bywają wyrzutem sumienia wrażliwych społecznie, rumieńcem wstydu podczas rozmowy o pracę, zadziornym buntem w tonie głosu i konfrontującym spojrzeniu, a w ustach niektórych – synonimem szwedzkiej porażki. „Czas wyburzyć społecznie zagrożone dzielnice” – stwierdził w kwietniu 2018 roku w wywiadzie dla Szwedzkiego Radia przewodniczący partii Szwedzkich Demokratów Jimmie Åkesson[2]. Jednak tego sierpniowego dnia, kiedy odwiedzam Rinkeby, życie toczy się tu w najlepsze.

Wypatruję namiastki tutejszych żyć: w kącie balkonu upchnięty stół i cztery krzesła – złożone jedno na drugim, jakby miały się jeszcze kiedyś przydać; kłębowisko plastikowych worków z dziecięcymi ubrankami; ociężała puchowa pierzyna zwisająca z balustrady; materac zapakowany w przykurzony pokrowiec; zestaw wiklinowych koszy kryjących skarby – w tym pęknięty porcelanowy talerz; wyblakły plastikowy rowerek niepewnie oparty o szarą ścianę. Niektóre balkony są pilniej strzeżone niż inne – dostępu przed ciekawskim wzrokiem broni biała plastikowa ścianka wmontowana wokół balustrady. W przeciwieństwie do przejrzystych domostw w centrum miasta, rzadko przysłoniętych choćby firanką, tutaj wzrok często zatrzymuje się na mięsistej zasłonie albo harmonijce zaciągniętych żaluzji. Być może mieszkańcy uchylają je lekko, kiedy raz po raz pod blokami rozlega się brzęk rozbijanych cegłami szyb, i pospiesznie zamykają okna, przez które do mieszkania wpada duszący dym palonych opon. Tak musiało być wieczorem 8 czerwca 2010 roku. Tego dnia grupa nastolatków nie została przyjęta na kurs do szkoły tańca mieszczącej się w budynku Kulturakademien. Na decyzję odpowiedzieli, rzucając w budynek cegłami. Wkrótce grupa rozrosła się do około 50 osób. Spalili budynek i stojące w okolicy samochody, chociaż ścigała ich policja.

Tak musiało być w majową niedzielę 2013 roku, kiedy zamieszki wybuchły w sąsiednim Husby. Czynnikiem zapalnym było zastrzelenie przez policjantów sześćdziesięciodziewięcioletniego mężczyzny, który miał grozić im nożem. Tłum spalił ponad sto aut, garaż, splądrował centrum handlowe. Powstał chaos tak wielki, że trzeba było ewakuować budynek mieszkalny. Zamieszki rozlały się na inne dzielnice, w tym Rinkeby. O poranku mieszkańców witały szkielety spalonych samochodów i swąd zwęglonej blachy.

W 2010 roku Jimmie Åkesson, wówczas przewodniczący mało znaczącej partii Szwedzkich Demokratów, zaproponował wprowadzenie stanu wyjątkowego oraz tymczasowego zakazu opuszczania dzielnicy i wysłanie do Rinkeby wsparcia wojskowego. Partia wydała też komunikat prasowy: „Te powtarzające się ataki na szwedzkie społeczeństwo są absolutnie nieakceptowalne. Klimat społeczny się zaostrzył. Wielokulturowy porządek w połączeniu z propagowaną przez media i główne partie polityczne »współczującą« mentalnością oraz nieumiejętnością opanowania sytuacji doprowadziły do okoliczności, które wymagają podjęcia szczególnych działań. Mętna strategia dialogu z policją, »budowanie mostów« i zdecydowanie zbyt jednostronna koncentracja na zapobieganiu przestępczości najwyraźniej nie działa. To, co dzieje się w Rinkeby, jest atakiem na całe demokratyczne szwedzkie społeczeństwo i dlatego musimy odpowiedzieć z całą mocą na nienawiść tych sił, które dążą do bezprawia i chaosu oraz zagrażają życiu porządnych obywateli, policji i służb ratunkowych”[3]. Przekaz wspólnego artykułu Åkessona i rzecznika prasowego partii Richarda Jomshofa pod tytułem Zmniejszenie imigracji jest kluczowe, opublikowanego w „Svenska Dagbladet” 22 maja 2013 roku, był podobny: „Najważniejszym i najbardziej palącym środkiem zaradczym, by realnie przywrócić bezpieczeństwo, powinno być znaczące zwiększenie liczby policjantów na przedmieściach. Na dłuższą metę trzeba zdecydowanie ograniczyć imigrację, odciążając przedmieścia”[4].

Sporo osób przyznało mu rację – dokładnie 5,7 procent obywateli w 2010, 12,86 procent w 2014 i 17,53 procent w 2018 roku. Argumenty związane z imigracją stały się sztandarowymi postulatami wyborczymi partii. Na wiecu przedwyborczym w sierpniu 2018 roku około stu osób zebranych na rynku w Strömsund, godzinę na północ od Östersund, miejscowości w centralnej Szwecji, odpowiedziało oklaskami na słowa: – Problem nie polega na tym, że społeczeństwo rośnie, ale na tym, że dzieje się to w niewłaściwy sposób. Ma to związek ze zbyt hojną polityką azylową i polityką łączenia rodzin. Ci ludzie trafiają do wykluczonych dzielnic, są w większym lub mniejszym stopniu uzależnieni od zasiłków, a ich możliwości wniesienia wkładu w to społeczeństwo są minimalne. Przyszłość nie rysuje się w zbyt jasnych barwach.

Podobnego zdania o przyszłości kraju byli partyjni poprzednicy Jimmiego Åkessona już trzydzieści lat wcześniej, choć wyrażali to innymi słowami. W pierwszym programie Szwedzkich Demokratów z 1989 roku tak opisano stanowisko partii: „Szwedzcy Demokraci chcą przeciwdziałać społeczeństwu wielokulturowemu i wieloetnicznemu, które powstaje na skutek obecnie prowadzonej polityki migracyjnej i tak zwanej »polityki uchodźczej«. Szwedzcy Demokraci uznają, że jednorodność ludności naszego kraju jest nieocenioną wartością. Nieodpowiedzialną polityką migracyjną ostatnich dziesięcioleci Szwedzi ryzykują utratę kontroli nad własnym krajem”[5]. Sam Åkesson był odpowiedzialny za usunięcie tego fragmentu z tekstu programu, kiedy w 2005 roku, w wieku zaledwie 26 lat, przejął stery w partii. Szwedzcy Demokraci mieli według niego stać się partią „wszystkich ludzi”. Zniknął slogan: „Zachować Szwecję szwedzką”, który SD przejęło od siostrzanej bojówki nacjonalistycznej. Od kiedy Åkesson przewodzi Szwedzkim Demokratom, partia nie chce już wyrzucić większości imigrantów, którzy przybyli do kraju po 1970 roku, a jedynie „nakłaniać do powrotu”. Nie chce też zakazać międzynarodowych adopcji, a jedynie utrudniać „małżeństwa mieszane”. Nie chce już „Szwecji dla Szwedów”, a jedynie „Szwecji przyjaznej Szwedom”. Z programu wykreślono też zdanie: „Należy kontrolować napływ przedstawicieli innych ludów, którzy nie powinni mieszać się z naszym narodem”. Całość pochodziła z pierwszej ustawy dotyczącej obcokrajowców z roku 1927, skonstruowanej zgodnie z obowiązującą wówczas polityką czystości rasy.

W 2014 roku ukazał się zbiór tekstów pod tytułem Rasizm w Szwecji, którego autorzy są zdania, że rok 2010 – kiedy Szwedzcy Demokraci przekroczyli próg wyborczy – może być swego rodzaju cezurą, która przesunęła granice zachowań społecznie akceptowanych, jeśli chodzi o stosunek do cudzoziemców lub tych, którzy nie pasują do stereotypu Szweda: „Przestępstwa z nienawiści motywowane kolorem skóry, przynależnością etniczną lub religijną w ostatnich latach występowały wyjątkowo często. Liczba zgłoszeń o popełnieniu przestępstw wzrosła (…). Muzułmanki, które noszą chustę, były ofiarami napaści i pobić w wielu miejscach w Szwecji. Wzrasta liczba przestęptw wymierzonych przeciw Afroszwedom – zarówno w postaci napaści fizycznych, jak i szykan, kiedy często padają słowa na »cz« [czarnuch, n-ordet] i wyzwiska takie jak »wracaj do domu!« (…)”[6]. Raport nie mógł uwzględnić faktu, że w roku wydania opracowania liczbę ataków na meczety można było uśrednić do jednego miesięcznie, choć osiem z nich miało miejsce między wrześniem a grudniem. Dopiero jesienią i zimą wybito szyby w muzułmańskim domu modlitwy w Södertälje i w meczecie w Flen, podpalono dywany w meczecie w Alvesta, zniszczono miejsce modlitwy w piwnicy w Helsingborgu, rozbito kafelki i wybito dwa okna w meczecie w Eslöv, przez okno meczetu w Örebro wrzucono łatwopalny płyn i podłożono ogień w meczecie w Eskilstunie, kiedy w środku około 70 wiernych zebrało się na modlitwę – tego samego dnia, kiedy chrześcijanie obchodzą pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.

Jesienią tamtego roku odbyły się w Szwecji wybory parlamentarne, w których partia Szwedzkich Demokratów uzyskała 12,86 procent głosów. Raporty nie mają w sobie już tylu emocji jak w 2010 roku, kiedy trudno było uwierzyć, że nawet w Szwecji próg wyborczy przekroczyła partia nacjonalistyczna. W końcu przez całe lata powtarzano, że rasizm w Szwecji po prostu nie istnieje.

I być może nie ma związku między tymi wydarzeniami i wszystko jest nieco bardziej skomplikowane, chociaż przecież całe dziesięciolecia było proste. Tak proste, że świat można było sprowadzić do jednego słowa. W 1928 roku premier Szwecji Per Albin Hansson odkrył, że tyle wystarczy do stworzenia nowej rzeczywistości. To słowo musi być jednak właściwe – wystarczająco pojemne, żeby objąć rzeczywistość, której jeszcze nie ma, ale też przyjemnie bliskie, jakby już się je słyszało, lecz dopiero teraz zrozumiało, co tak naprawdę znaczy. Słowo przynoszące olśnienie.

Tym słowem było folkhemmet, Dom Ludu.

Per Albin najprawdopodobniej użył pojęcia folkhemmet w jednym ze swoich przemówień już w 1925 roku. Również przed wyborami w roku 1926 mówił o „dobrym domu dla wszystkich, domu zbudowanym na fundamentach równości i demokracji”. Jednak dopiero w przemówieniu, które wygłosił w 1928 roku w szwedzkim parlamencie, wyjaśnił, co dokładnie według niego kryło się za tą metaforą: „Fundamentami domu są wspólnota i poczucie odpowiedzialności. W dobrym domu nie ma uprzywilejowanych i dyskryminowanych, nie ma faworytów i przybranych dzieci. Nikt nie patrzy na nikogo z góry, nie próbuje zyskać czegoś kosztem innych, silny nie uciska ani nie rabuje słabszego. W dobrym domu rządzi podobieństwo, troska i uczynność”[7]. To jedno słowo, folkhemmet, miało stać się syntezą niemal wszystkich idei szwedzkiej Partii Socjaldemokratycznej.

Per Albin Hansson nie wymyślił go jednak – ale przejął. Słowo folkhemmet było używane przez szwedzkich konserwatystów, w tym przez polityka i politologa z uniwersytetu w Uppsali Rudolfa Kjelléna, który łączył tę ideę z nacjonalizmem. W swoim przemówieniu Per Albin Hansson wykorzystał konserwatywne pojęcie, na przełomie wieków oznaczające klasowe społeczeństwo, w którym każdy ma swoje miejsce. W jego ustach jednak folkhemmet miał rewolucyjne zabarwienie, mimo że ów ideał miał zostać osiągnięty na drodze pokojowych reform, a nie rewolucyjnych zrywów. Dom Ludu miał być domem, w którym różnice klasowe nie mają znaczenia. Folkhemmet był tym samym co naród, był domem narodu. Jednego narodu – szwedzkiego.

Dokładnie dziewięćdziesiąt lat później, w Szwecji stworzonej przez reformy Pera Albina Hanssona i jego partii, owacje witają Jimmiego Åkessona, przewodniczącego Szwedzkich Demokratów. Jest 2018 rok, przedwyborcze lato w Norrköping – ale to samo można było usłyszeć na wiecach wyborczych w 2010 i 2014 roku, od Kiruny po Malmö:

– Chodzi nam o ideę, o wizję Szwecji jako naszego wspólnego domu, Domu Ludu. Szwecję, która znowu może być dobrym domem dla nas, obywateli. Domem, w którym nie ma uprzywilejowanych i dyskryminowanych, nie ma faworytów i przybranych dzieci. Nikt nie patrzy na nikogo z góry, nie próbuje zyskać czegoś kosztem innych, silny nie uciska ani nie rabuje słabszego. Tak, słyszeliście to wcześniej. Teraz, ponad osiemdziesiąt lat po wygłoszeniu słynnej mowy Domu Ludu przez Pera Albina Hanssona, znowu widzimy czające się niebezpieczeństwa. Niektóre z nich pozostały takie same, inne powstały wraz z rozwojem świata w ostatnim stuleciu.

Być może jeszcze w czasach Hanssona trzeba szukać przyczyny sukcesu Åkessona. W przeszłości celowo zapomnianej, przemilczanej albo o której nie opowiedziano wystarczająco wyraźnie, gdy głównym zajęciem było budowanie lepszego świata.

Co jeszcze może znaczyć folkhemmet? Jaki to słowo ma związek z tym, że w holu największego instytutu badawczego w kraju, Instytutu Karolinska, nadal znajduje się popiersie Gustafa Retziusa, pioniera teorii czystości rasy? Czy tłumaczy, jak to możliwe, że w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wyburzono ponad siedemset historycznych budynków w samym centrum Sztokholmu po to, by wizja lepszego świata stała się rzeczywistością? Jak to się stało, że zaledwie trzy lata po drugiej wojnie światowej mieszkańcy Jönköping na własną rękę postanowili wypędzić z miasta tattare – ludzi wędrownych? W końcu – dlaczego właśnie to słowo upodobała sobie nacjonalistyczna partia Szwedzkich Demokratów? Czy to słowo, folkhemmet, ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie?

Kraj nie dla wszystkich. O szwedzkim nacjonalizmie.

Подняться наверх