Читать книгу Faraon. Cykl egipski - Wilbur Smith - Страница 10
ОглавлениеSłudzy mnie zbudzili, zanim złoto pierwszego światła dnia musnęło wschodni nieboskłon. Prędko ubrałem się do bitwy i przypasałem miecz, a później pośpieszyłem do królewskiego namiotu. Kiedy znów ukląkłem przy łóżku faraona, wciąż się uśmiechał, lecz kiedy dotknąłem jego rąk, poczułem, że są zupełnie zimne. Umarł.
– Opłaczemy cię później, Mem – obiecałem mu, podnosząc się. – Teraz muszę iść i jeszcze raz spróbować dotrzymać przysięgi, którą złożyłem tobie i naszemu Egiptowi.
To przekleństwo długowiecznego: przeżyć wszystkich tych, których kochasz najbardziej.
Resztki naszych rozbitych wojsk gromadziły się na przełęczy przed złotym miastem Teby, gdzie od trzydziestu pięciu dni desperacko odpieraliśmy drapieżne hordy Hyksosów. Przejechałem bojowym rydwanem wzdłuż naszych zdziesiątkowanych szeregów. Gdy żołnierze mnie rozpoznali, ci, którzy wciąż mogli to zrobić, chwiejnie stawali na nogach i pochylali się, żeby podnosić swoich rannych towarzyszy. Uformowali szeregi – silni i zdrowi wraz z tymi, którzy byli w połowie drogi do śmierci. Wszyscy unieśli broń ku porannemu niebu i krzyczeli na wiwat, kiedy przejeżdżałem.
– Taita! Taita! Taita! – skandowali rytmicznie.
Powstrzymałem łzy, które wezbrały mi w oczach na widok dzielnych synów Egiptu w takim rozpaczliwym stanie. Zmusiłem się do uśmiechu, wręcz śmiałem się i nie szczędziłem słów otuchy, wołając do tłumu lojalnych poddanych, których tak dobrze znałem:
– Hej, Osmecie! Wiedziałem, że znajdę cię w pierwszym szeregu.
– Nigdy więcej niż długość miecza za tobą, panie! – odkrzyknął.
– Lothanie, zachłanny stary lwie. Czy już nie zatłukłeś więcej tych hyksoskich psów, niż ci się należało?
– Tak, ale wciąż połowę mniej niż ty, panie Tata. – Lothan należał do moich wyjątkowych ulubieńców, więc pozwoliłem mu używać zdrobnienia. Kiedy przejechałem, wiwaty ustąpiły straszliwej ciszy, a żołnierze znów osunęli się na kolana i patrzyli ku przełęczy, gdzie, jak wiedzieli, hyksoskie wojska czekały tylko na pełne światło dnia, żeby ponowić atak. Pole bitewne wokół nas było gęsto zasłane ciałami z wielu długich dni rzezi. Lekki wiatr niósł ku nam smród śmierci, który przy każdym oddechu oblepiał mi język i gardło niczym gęsty olej. Odchrząknąłem i wyplułem flegmę za burtę rydwanu, ale z każdym kolejnym oddechem odór stawał się coraz silniejszy i bardziej odrażający.
Ścierwojady już ucztowały na otaczających nas stosach trupów. Szerokoskrzydłe sępy i kruki krążyły nad pobojowiskiem, po czym opadały ku ziemi, żeby konkurować z szakalami i hienami we wrzeszczącym i szamoczącym się kłębowisku, szarpiąc ludzkie mięso, wydzierając strzępy i łykając je w całości. Przebiegły mnie ciarki zgrozy, gdy wyobraziłem sobie, że i mnie może czekać taki sam los, kiedy w końcu padnę pod hyksoskim ostrzem.
Zadrżałem i spróbowałem odsunąć od siebie te myśli. Krzyknąłem do kapitanów, żeby wysłali łuczników w pole po tyle strzał ze zwłok, ile tylko znajdą, i napełniali puste kołczany.
Nagle przez kakofonię wrzasku zwierząt przebił się łoskot jednego bębna, płynący echem w górę przełęczy. Moi ludzie też go usłyszeli. Sierżanci wyryczeli rozkazy i łucznicy przybiegli z pola ze znalezionymi strzałami. Ludzie podnieśli się z ziemi i ramię w ramię stanęli w szeregach z nakładającymi się na siebie skrajami tarcz. Ostrza ich mieczy i groty włóczni były poszczerbione i stępione od intensywnego używania, ale wysunęli je w kierunku wroga. Łuki mieli okręcone sznurkiem w miejscach, gdzie drewno popękało, a wielu strzałom przyniesionym z pobojowiska brakowało lotek, ale miały lecieć na tyle prosto, żeby zrobić swoje z bliskiego zasięgu. Moi ludzie byli weteranami i znali wszystkie sztuczki, które pozwalały jak najlepiej wykorzystać zniszczony ekwipunek.
W dalekim wylocie przełęczy w poprzedzającym świt mroku zamajaczyły formacje nieprzyjaciela. Z początku wydawały się niegroźne, pomniejszone przez odległość i pierwsze światło, ale szybko rosły w oczach, gdy maszerowały w naszą stronę. Sępy z wrzaskiem wzbiły się w powietrze; szakale i inni czworonożni padlinożercy czmychnęli przed nadciągającym wrogiem. Hyksoskie rzesze zalewały przełęcz i nie po raz pierwszy poczułem, że upadam na duchu. Zdawało się, że mają nad nami przewagę co najmniej trzy, a może nawet czterokrotną.
Gdy jednak podciągnęli bliżej, ujrzałem, że pokiereszowaliśmy ich równie strasznie, jak oni nas. Spora część miała rany obwiązane przesiąkniętymi krwią szmatami, inni kuśtykali o kulach, a jeszcze inni słaniali się i potykali, popędzani przez sierżantów, z których większość miała rzemienne bicze. Uradowała mnie myśl, że są zmuszeni uciekać się do takich ekstremalnych środków, żeby nakłonić ludzi do utrzymania szyku. Przejechałem rydwanem wzdłuż pierwszego szeregu moich ludzi, dodając im otuchy i pokazując, że hyksoscy kapitanowie używają biczów.
– Tacy jak wy nie potrzebują bicza, żeby wypełnić swój obowiązek. – Mój głos niósł się wyraźnie nad łoskotem hyksoskich bębnów i tupotem opancerzonych stóp. Ludzie wznosili wiwaty, a także wykrzykiwali obelgi i szyderstwa ku zbliżającym się szeregom wroga. Przez cały czas oceniałem kurczącą się odległość pomiędzy obiema armiami. Zostały mi tylko pięćdziesiąt dwa rydwany z trzystu dwudziestu, z którymi zacząłem kampanię. Strata koni była dla nas szczególnie dotkliwa. Jedyna nasza przewaga polegała na tym, że zajmowaliśmy silną pozycję na szczycie stromej przełęczy. Wybrałem to miejsce z całą rozwagą i przebiegłością, jakiej się nauczyłem w niezliczonych bitwach w czasie mojego długiego życia.
Hyksosi stosowali taktykę podwożenia łuczników w rydwanach na odległość strzału do naszych szeregów. Pomimo naszego przykładu nie używali łuków z wygiętymi końcami, ale uparcie trzymali się tych prostych, z których nie można strzelać równie szybko jak z naszych i które mają znacznie mniejszy zasięg. Zmuszając Hyksosów do porzucenia rydwanów u stóp skalistej przełęczy, pozbawiłem ich możliwości szybkiego podwiezienia łuczników na tyle blisko, żeby mogli skutecznie razić strzałami naszą piechotę.
Nadeszła krytyczna chwila, kiedy musiałem wysłać w pole ostatnie rydwany. Osobiście prowadziłem szwadron, gdy ruszyliśmy zwartym szeregiem i skręciliśmy przed frontem nacierających Hyksosów. Wypuszczając strzały w zmasowane szeregi z odległości sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu kroków, zabiliśmy albo okaleczyliśmy prawie trzydziestu wrogów, zanim mogli przypuścić na nas atak.
Kiedy to się stało, zeskoczyłem z rydwanu i gdy mój woźnica odjechał, wcisnąłem się w środek pierwszego szeregu, ustawiając tarczę tak, żeby dotykała brzegów tarcz moich towarzyszy.
Prawie natychmiast zaczęła się walka wręcz. Falanga wroga zderzyła się z nami z potężnym łoskotem brązu. Dwie armie napierały z wysuniętymi do przodu tarczami, wytężając siły, żeby przełamać linię przeciwnika. Były to gigantyczne zmagania, które wymuszały na nas nawiązanie wręcz intymnego kontaktu, bardziej obscenicznego niż jakikolwiek wynaturzony akt płciowy. Walczyliśmy brzuchem w brzuch i twarzą w twarz i kiedy stękaliśmy i wrzeszczeliśmy niczym zwierzęta w rui, ślina tryskała z naszych wykrzywionych ust w twarze nieprzyjaciół.
W ścisku nie mogliśmy używać długiej broni. Byliśmy miażdżeni pomiędzy murami brązowych tarcz. Potknięcie się oznaczało upadek i stratowanie nawet na śmierć przez podkute brązem sandały sprzymierzeńców i wrogów.
Walczyłem w murze tarcz tak często, że nawet musiałem zaprojektować broń przeznaczoną specjalnie do tego celu. Długi miecz pewnie tkwił w pochwie, zastąpiony przez smukły sztylet z ostrzem nie dłuższym niż rozpiętość mojej dłoni. Nawet kiedy opancerzone ciała towarzyszy przyciskają ci ramiona do boków, a twarz wroga jest oddalona o dłoń od twojej twarzy, wciąż jesteś zdolny użyć tego maleńkiego oręża – wystarczy wsunąć czubek ostrza w szczelinę napierśnika i pchnąć.
Tego dnia przed bramami Teb zabiłem co najmniej dziesięciu smagłych brodatych Hyksosów, nieznacznie poruszając prawą ręką. Gdy moje ostrze przeszywało narządy wewnętrzne, z nadzwyczajną satysfakcją spoglądałem w oczy wroga, patrzyłem na rysy wykrzywione cierpieniem i na koniec czułem na twarzy gorące ostatnie tchnienie wypychane z płuc przed upadkiem. Może nie jestem z natury mściwy ani okrutny, lecz dobry bóg Horus wie, że mój lud i ja wycierpieliśmy z rąk tego barbarzyńskiego plemienia tyle, iż możemy znajdować przyjemność w takim odwecie, na jaki tylko możemy sobie pozwolić.
Nie wiem, jak długo ścieraliśmy się w murze tarcz. Zdawało mi się, że brutalna walka trwała wiele godzin, ale po zmianie kąta promieni bezlitosnego słońca nad nami poznałem, że upłynęła niespełna godzina, zanim hyksoskie hordy oderwały się od naszych szeregów i odstąpiły na niewielką odległość. Obie strony były wyczerpane zaciekłością starcia. Staliśmy naprzeciwko siebie, przegrodzeni wąskim pasem ziemi, dysząc jak dzikie zwierzęta, słaniając się na nogach, skąpani we własnej krwi i pocie. Jednakże z gorzkiego doświadczenia wiedziałem, że ta chwila wytchnienia będzie krótka, że znowu skoczymy jedni na drugich niczym wściekłe psy. Wiedziałem także, że to nasza ostatnia bitwa. Powiodłem wzrokiem po otaczających mnie ludziach i zobaczyłem, że są bliscy kresu wytrzymałości. Było ich nie więcej niż dwanaście setek. Może zdołają przetrwać kolejną godzinę starcia w murze tarcz, ale niewiele dłużej. Potem będzie po wszystkim. Z trudem odpierałem narastającą rozpacz.
Nagle ktoś szarpnął mnie za ramię i wykrzyknął słowa, które zrazu nie miały wiele sensu.
– Panie Taito, z tyłu nadciąga drugi liczny oddział wroga. Mają nas w kleszczach. Jeśli nie wymyślisz sposobu na ratunek, już po nas.
Odwróciłem się twarzą ku zwiastunowi tych strasznych wieści. Jeśli to prawda, byliśmy przeklęci, po dwakroć przeklęci. Człowiek stojący przede mną był kimś, komu mogłem zaufać. Był jednym z najbardziej obiecujących młodych oficerów w armii faraona. Dowodził sto pierwszym szwadronem ciężkich rydwanów.
– Poprowadź mnie i pokaż, Merabie! – rozkazałem.
– Tędy, panie! Mam dla ciebie świeżego konia. – Z pewnością widział, że jestem bliski zupełnego wyczerpania, bo chwycił mnie za ramię i pomógł przejść przez pobojowisko zasłane stosami martwych i konających, porzuconą bronią i innym bojowym rynsztunkiem. Dotarliśmy na tyły do niewielkiego oddziału naszych żołnierzy, czekających z parą świeżych koni. Po drodze odzyskałem siły na tyle, żeby strząsnąć pomocną dłoń Meraba. Nie cierpię zdradzać się bodaj z najmniejszą słabością przed moimi ludźmi.
Wsiadłem na konia i pogalopowałem na czele tej małej grupy na wzniesienie leżące pomiędzy nami i dolnym biegiem Nilu. Na szczycie ściągnąłem wodze tak gwałtownie, że rumak wygiął szyję w łuk i zatańczył w wąskim kręgu. Nie wiedziałem, jak mam dać upust rozpaczy.
Wysłuchawszy Meraba, spodziewałem się, że zobaczę trzystu, może czterystu maszerujących na nas hyksoskich żołnierzy. Już taka liczba byłaby wystarczająca, żeby przypieczętować nasz los. Zamiast tego ujrzałem wielotysięczną armię piechurów, co najmniej pięćset rydwanów i tyle samo jeźdźców stłoczonych po tej stronie Nilu. Wysiadali na ląd z flotylli cudzoziemskich okrętów, które cumowały wzdłuż brzegu rzeki poniżej złotego miasta Teby.
Wiodąca formacja wrogiej konnicy już była na lądzie i gdy tylko jeźdźcy spostrzegli naszą żałosną grupę złożoną z kilkunastu ludzi, pogalopowali w górę brzegu, żeby się z nami rozprawić. Nasze wierzchowce były już zmęczone. Jeśli rzucimy się do ucieczki, tamte wspaniałe, najwyraźniej wypoczęte rumaki dopędzą nas, zanim pokonamy sto kroków. Jeśli zostaniemy i podejmiemy walkę, jeźdźcy nas wytną, nie roniąc kropli potu.
Zdusiłem rozpacz i nowymi oczami spojrzałem na tych obcych. Poczułem lekką ulgę, wystarczającą, żeby nabrać otuchy. Nie nosili hyksoskich hełmów bojowych. Nie wysiadali z typowych hyksoskich galer.
– Zostań tutaj, kapitanie Merabie! – warknąłem. – Pojadę pertraktować z tymi przybyszami. – Zanim miał szansę wyrazić sprzeciw, odpiąłem od pasa pochwę z mieczem i bez wyjmowania nagiego ostrza obróciłem ją i uniosłem w uniwersalnym geście pokoju. Ruszyłem kłusem w dół zbocza na spotkanie oddziału cudzoziemskich jeźdźców.
Żywo pamiętam poczucie klęski, które mi towarzyszyło, gdy się do nich zbliżałem. Widziałem, że tym razem wystawiłem cierpliwość Tyche, bogini opatrzności, na zbyt wielką próbę. Nagle, ku mojemu zdumieniu, dowódca wyszczekał rozkaz i jego ludzie posłusznie schowali miecze na znak, że nie mają wrogich zamiarów, po czym stanęli w zwartym szyku za jego plecami.
Wziąłem z nich przykład i zatrzymałem rumaka w odległości kilkudziesięciu kroków od dowódcy. Przyglądaliśmy się sobie wzajemnie przez czas potrzebny na zrobienie głębokiego oddechu, po czym uniosłem zasłonę mojego pogiętego hełmu, żeby pokazać oblicze.
Dowódca konnych wybuchnął śmiechem. Był to w tych pełnych napięcia okolicznościach dźwięk wielce nieoczekiwany, ale zarazem niesamowicie znajomy. Patrzyłem jednak przez całe trzydzieści uderzeń serca, zanim rozpoznałem jeźdźca. Wciąż był rosły, muskularny i pewny siebie, chociaż broda mu posiwiała. Już nie był młodym byczkiem o świeżej, gorliwej twarzy, szukającym swojego miejsca w tym twardym, bezwzględnym świecie. Wyraźnie znalazł to miejsce. Otaczała go aura najwyższego wodza, a za plecami miał potężną armię.
– Zaras? – Z powątpiewaniem wymówiłem imię. – Nie do wiary, to nie możesz być ty!
– Tylko imię trochę się różni, ale wszystko inne zostało takie samo, Taito. Z tym wyjątkiem, że może jestem odrobinę starszy i, mam nadzieję, odrobinę mądrzejszy.
– Wciąż mnie pamiętasz po tylu latach. Ile ich minęło? – zapytałem go ze zdumieniem.
– Zaledwie trzydzieści, i tak, wciąż cię pamiętam. Nigdy cię nie zapomnę, nawet gdybym żył dziesięć razy dłużej, niż żyję.
Teraz ja się roześmiałem.
– Mówisz, że zmieniło się twoje imię. Pod jakim teraz jesteś znany, drogi Zarasie?
– Przybrałem imię Hurotas. To dawne budziło niefortunne skojarzenia – odrzekł.
Uśmiechnąłem się, słysząc to oczywiste niedomówienie.
– Więc teraz zwiesz się tak samo jak król Lacedemonu? – Słyszałem już to imię, zawsze wypowiadanie z najgłębszym szacunkiem i nabożną czcią.
– Dokładnie tak samo – zgodził się. – Albowiem młody Zaras, którego ongiś znałeś, został królem, z którym obecnie rozmawiasz.
– Chyba żartujesz! – wykrzyknąłem w zdumieniu, gdyż wychodziło na to, że mój podwładny z dawnych lat wzniósł się na wyżyny świata, zaiste na sam szczyt. – Ale jeśli mówisz prawdę, powiedz mi, co się stało z siostrą faraona Tamosego, księżniczką Tehuti, którą uprowadziłeś, gdy miałem ją w mojej pieczy.
– Właściwe słowo brzmi uwiodłem, nie uprowadziłem. Nadto już nie jest księżniczką. – Stanowczo pokręcił głową. – Jest królową, ponieważ nie zbrakło jej rozsądku, żeby mnie poślubić.
– Czy wciąż jest najpiękniejszą kobietą na świecie? – zapytałem bardziej niż trochę tęsknie.
– W języku mojego królestwa Sparta oznacza „najpiękniejszą”. Na jej cześć nazwałem miasto. Księżna Tehuti została królową Spartą Lacedemońską.
– A co z innymi, którzy również są drodzy mojemu sercu i pamięci, a których zabrałeś ze sobą na północ przed tyloma laty…?
– Oczywiście mówisz o księżnej Bekacie i Huim. – Król Hurotas krótko uciął moje pytania. – Są teraz mężem i żoną. Jednakże Hui od dawna nie jest skromnym kapitanem. Został najwyższym admirałem i dowodzi lacedemońską flotą, tą, którą widzisz na rzece. – Wskazał za siebie na potężny rząd okrętów kotwiczących przy brzegu Nilu. – W tej chwili nadzoruje lądowanie reszty moich sił ekspedycyjnych.
– Królu Hurotasie, dlaczego wróciłeś do Egiptu po tych wszystkich latach?
Zaciekłość odmieniła jego rysy, gdy odparł:
– Przybyłem, ponieważ w sercu nadal jestem Egipcjaninem. Od szpiegów usłyszałem, że macie tu ciężko i grozi wam klęska z rąk Hyksosów. Te bydlęta zbezcześciły naszą niegdyś piękną ojczyznę. Gwałcili i mordowali nasze kobiety i dzieci; wśród ich ofiar była moja matka i moje dwie małe siostry. Zgwałcili je i rzucili, wciąż żywe, w tlące się pogorzelisko naszego domu, po czym ze śmiechem patrzyli, jak płoną. Wróciłem do Egiptu, żeby pomścić ich śmierć i ocalić Egipcjan przed podobnym losem. Jeśli mi się powiedzie, mam nadzieję zawrzeć długotrwałe przymierze pomiędzy naszymi krajami: Egiptem i Lacedemonem.
– Dlaczego czekałeś dwadzieścia trzy lata?
– Z pewnością pamiętasz, Taito, że kiedyśmy ruszyli w drogę, byliśmy garstką młodych uciekinierów na trzech małych galerach. Uciekaliśmy przed tyranią faraona, który chciał nas rozdzielić z ukochanymi kobietami.
Skinieniem głowy poświadczyłem prawdę jego słów. Mogłem to zrobić bez ryzyka, jako że rzeczonym faraonem był Tamose, który w nocy wyzionął ducha.
Król Hurotas, który ongiś był młodym Zarasem, podjął:
– Szukaliśmy nowej ojczyzny. Znalezienie jej i zbudowanie potęgi z armią liczącą ponad pięć tysięcy wyborowych wojowników zajęło długie lata.
– Jak tego dokonałeś, Wasza Wysokość? – zapytałem.
– Dzięki odrobinie uprzejmej dyplomacji – odparł z miną niewiniątka, kiedy jednak obrzuciłem go sceptycznym spojrzeniem, zachichotał i przyznał: – W połączeniu z odrobiną siły brutalnych ramion i bezceremonialnego podboju. – Wskazał palcem potężną armię wysiadającą na wschodni brzeg Nilu. – Kiedy ma się taką siłę, jaką tutaj widzisz, obcy rzadko są skłonni do sporów.
– To bardziej do ciebie pasuje – stwierdziłem.
Hurotas lekkim skinieniem głowy i uśmiechem zbył mój komentarz, po czym powrócił do wyjaśnień.
– Wiedziałem, że zapewnienie wam pomocy i wsparcia jest moim patriotycznym obowiązkiem. Przybyłbym rok temu, ale moja flota była za mała na przewiezienie wojska. Musiałem zbudować więcej okrętów.
– Jesteś tu zatem bardziej niż mile widziany, Wasza Wysokość. Zjawiłeś się w krytycznej chwili. Jeszcze godzina, a byłoby za późno. – Zeskoczyłem z konia. Hurotas widać się tego spodziewał, bo zrobił to samo, sprężyście jak człowiek o połowę młodszy, i wyszedł mi na spotkanie. Objęliśmy się jak bracia i w sercach byliśmy braćmi, jednak czułem do niego miłość więcej niż braterską, bo nie dosyć, że sprowadził siłę zapewniającą Egiptowi ocalenie przed tą bandą bezwzględnych drapieżców, to miałem też wrażenie, że sprowadził ze sobą moją ukochaną Tehuti, córkę królowej Lostris. Matka i córka, te dwie kobiety wciąż były tymi, które kochałem najbardziej przez całe moje długie życie.
Nasz uścisk, acz krótki, był pełen ciepła. Cofnąłem się i lekko trąciłem Hurotasa w ramię.
– Niebawem będzie więcej czasu na snucie wspominków. W tej chwili kilka tysięcy Hyksosów czeka na przełęczy na naszą uwagę, twoją i moją. – Wskazałem wzgórza i na twarzy Hurotasa odmalowało się zaskoczenie. Prawie od razu się opanował i wyszczerzył zęby w uśmiechu niekłamanego zadowolenia.
– Wybacz mi, stary przyjacielu. Powinienem wiedzieć, że wielkodusznie zapewnisz mi rozrywkę zaraz po przybyciu. Chodźmy tam natychmiast i rozprawmy się z tymi nędznymi Hyksosami.
Pokręciłem głową w udawanej dezaprobacie.
– Zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany. Czy pamiętasz, co rzekł stary wół, kiedy młody byczek zaproponował, żeby razem co sił w nogach popędzili do stada krów i pokryli kilka z nich?
– Powiedz mi, co rzekł stary wół – poprosił z zaciekawieniem. Zawsze lubił moje dykteryjki. Nie chciałem sprawić mu zawodu.
– Stary byk odrzekł: „Pójdźmy statecznym krokiem i pokryjmy wszystkie”.
Hurotas parsknął z zachwytu.
– Zdradź mi swój plan, Taito, bo wiem, że go masz. Jak zawsze.
Wyłożyłem plan szybko, był bowiem bardzo prosty, po czym odwróciłem się i wskoczyłem na siodło wierzchowca. Nie oglądając się za siebie, powiodłem Meraba i moich jeźdźców na wzgórze. Wiedziałem, że Hurotas, który był ongiś Zarasem, co do joty wypełni moje instrukcje; jeśli nawet teraz był królem; nie brakowało mu mądrości, by wiedzieć, że moja rada zawsze jest najlepsza.
Wjechawszy na wzgórze, zobaczyłem, że przybyłem w samą porę. Hyksoska horda znów szła na poturbowane, uszczuplone egipskie szeregi czekające na jej spotkanie. Zmusiłem konia do galopu i dotarłem do muru tarcz kilka uderzeń serca przed starciem. Puściłem wierzchowca wolno i chwyciłem brązową tarczę, którą ktoś wcisnął mi w ręce, gdy tylko zająłem miejsce pośrodku pierwszego szeregu. Potem z rykiem letniego grzmotu Hyksosi uderzyli, brąz w brąz, w naszą osłabioną linię.
Prawie od razu pochłonął mnie koszmar bitwy, gdzie czas traci znaczenie i każdy oddech zda się trwać całą wieczność. Śmierć napierała na nas w postaci mrocznych miazmatów grozy. Wreszcie, po czasie, który ciągnął się jak godzina albo sto lat, poczułem, że nieznośny nacisk hyksoskiego brązu na naszą kruchą linię nagle słabnie, i zaraz potem szybko ruszyliśmy naprzód, zamiast jak dotąd chwiejnie się wycofywać.
Dysharmonijny ryk wrogich okrzyków wojennych przerodził się we wrzaski przerażenia, bólu i rozpaczy w barbarzyńskim języku Hyksosów. Szeregi wroga jakby się skurczyły i wpadały na siebie, już nie zasłaniając widoku.
Zgodnie z przewidywaniami, Hurotas ściśle wykonał moje rozkazy. Jego ludzie obeszli nasze flanki i zamknęli hyksoskich najeźdźców w idealnym okrążeniu, jak sieć rybacka ławicę sardynek.
Hyksosi walczyli z zaciekłością zrodzoną z rozpaczy, ale mój mur tarcz mocno trzymał, a Lacedemończycy Hurotasa byli wypoczęci i spragnieni boju. Rzucali nienawistnego wroga na naszą linię niczym kawały surowego mięsa na rzeźnicki kloc. Walka szybko przeszła w rzeź i w końcu niedobitki Hyksosów rzuciły broń i padły kolanami na ziemię, która stała się błotnistym trzęsawiskiem krwi. Błagali o łaskę, lecz król Hurotas ich wyśmiał.
Krzyknął do nich:
– Moja matka i moje małe siostry tak samo błagały waszych ojców, jak wy błagacie mnie teraz! Daję wam odpowiedź, jaką one dostały od waszych bezdusznych przodków. Zdychać, łajdaki, zdychać!
I kiedy echo ostatniego przedśmiertnego krzyku utonęło w ciszy, król Hurotas poprowadził swoich ludzi przez krwistoczerwone pobojowisko i żołnierze podcinali gardła każdemu wrogowi, który okazywał najsłabsze oznaki życia. Przyznam, że w gorączce bitewnej odłożyłem na bok moje zwykłe ludzkie instynkty, jakimi są szlachetność i współczucie, i wziąłem udział w świętowaniu naszego zwycięstwa, wysyłając więcej niż kilku rannych Hyksosów w czekające ramiona okropnego boga Seta. Każde przecięte gardło dedykowałem pamięci jednego z moich dzielnych ludzi, którzy tego dnia zginęli na tym polu.