Читать книгу Faraon. Cykl egipski - Wilbur Smith - Страница 9

Оглавление

Wolałbym połknąć własny miecz, niż otwarcie to przyznać, ale w głębi serca wiedziałem, że wreszcie jest po wszystkim.

Pięćdziesiąt lat temu nieprzebrane rzesze Hyksosów przybywające ze wschodnich dzikich krain bez ostrzeżenia wtargnęły do Egiptu. Byli to okrutni barbarzyńcy pozbawieni jakichkolwiek zalet. Mieli jeden atut, który uczynił ich niezwyciężonymi w bitwie. Były to rydwany bojowe zaprzężone w konie, których my, Egipcjanie, nigdy wcześniej nie widzieliśmy ani nawet nie znaliśmy ze słyszenia i które w naszych oczach wyglądały strasznie i odrażająco.

Próbowaliśmy pieszo powstrzymać atak Hyksosów, ale nas rozgromili, bez wysiłku okrążając w rydwanach nasze wojska i zasypując je strzałami. Nie mając wyboru, pobiegliśmy do łodzi i uciekliśmy na południe, w górę potężnego Nilu. Płynęliśmy i przeciągaliśmy łodzie przez katarakty, aż dotarliśmy na pustkowia. Przeczekaliśmy tam ponad dziesięć lat, usychając z tęsknoty za ojczyzną.

Przypadkiem udało mi się zdobyć wiele koni nieprzyjaciela, które zabraliśmy ze sobą. Gdy tylko odkryłem, że koń wcale nie jest wstrętnym, lecz najbardziej inteligentnym i uległym ze wszystkich zwierząt, opracowałem własną wersję rydwanu – lżejszego, szybszego i zwrotniejszego niż pojazdy Hyksosów. Nauczyłem chłopaka, który później został faraonem Tamose, jak powozić rydwanem i jak na nim walczyć.

W stosownym czasie my, Egipcjanie, popłynęliśmy w dół Nilu w naszych rzecznych łodziach, wyładowaliśmy rydwany na egipskich brzegach i runęliśmy na wrogów, przepędzając ich na północną deltę. Przez kolejne dziesięciolecia walczyliśmy z Hyksosami.

Ale teraz koło zatoczyło pełen krąg. Faraon Tamose był starcem, leżącym w namiocie ze śmiertelną raną zadaną przez hyksoską strzałę. Egipska armia topniała i jutro stanę w obliczu tego, co nieuchronne.

Nie wystarczał już nawet mój nieustraszony duch, który przez pół wieku mobilizował Egipt do walki. Tego roku zostaliśmy pokonani w dwóch następujących po sobie wielkich bitwach, obu pełnych goryczy i krwi. Hyksoscy najeźdźcy, którzy wydarli nam większą część naszej ojczyzny, stali na progu ostatecznego triumfu. Zagarnęli prawie cały Egipt. Nasze wojska zostały rozbite i pokonane. Bez względu na to, jak desperacko próbowałem zebrać żołnierzy i wskrzesić w nich ducha bojowego, pogodzili się z klęską i sromotą. Padła większość naszych koni, a te, które jeszcze trzymały się na nogach, z ledwością dźwigały ciężar człowieka albo ciągnęły rydwan. Co do ludzi, niemal połowa miała świeże otwarte rany, tylko okręcone szmatami. Liczba żołnierzy zmalała prawie o trzy tysiące podczas dwóch bitew, które stoczyliśmy i przegraliśmy od początku roku. Większość z tych, co przeżyli, mogła pójść do boju chwiejnym krokiem, z mieczem w jednej ręce i kulą w drugiej.

Prawda jest taka, że największe straty ponosiliśmy nie tyle wskutek śmierci czy odniesionych ran, ile dezercji. Dumne niegdyś oddziały faraona w końcu straciły wolę walki i tłumnie uciekały przed rzeszami nieprzyjaciela. Łzy wstydu spływały mi po policzkach, gdy na przemian błagałem umykających żołnierzy i groziłem im chłostą, śmiercią i hańbą. Nie zwracali na mnie uwagi, nawet nie spoglądali w moją stronę, gdy biegli lub kuśtykali na tyły, rzucając broń. Hyksoskie hordy zgromadziły się pod samymi bramami Teb. Jutro poprowadzę niedobitki naszych wojsk do boju, który będzie naszą ostatnią nikłą szansą na uniknięcie krwawego unicestwienia.

Kiedy noc zapadła nad polem bitwy, kazałem sługom wyczyścić tarczę i zbroję ze świeżych plam krwi, a także wyklepać hełm wgięty przez hyksoskie ostrze. Pióropusz zniknął odcięty tym samym ciosem. Później w migotliwym blasku pochodni zadumałem się, patrząc na swoje odbicie w ręcznym lusterku z wypolerowanego brązu. Jak zawsze widok ten pokrzepił we mnie osłabłego ducha. Znów mi przypomniał, jak chętnie ludzie podążają za wizerunkiem czy reputacją, mimo że zdrowy rozsądek ostrzega przed nieubłaganą śmiercią. Zmusiłem się do uśmiechu, próbując zignorować cienie melancholii w głębi moich oczu. Pochyliłem się, przechodząc pod klapą namiotu, i udałem się złożyć wyrazy uszanowania mojemu umiłowanemu faraonowi.

Faraon Tamose leżał na pryczy otoczony przez trzech chirurgów i sześciu ze swoich wielu synów. W szerokim kręgu wokół niego zgromadzili się generałowie i najwyżsi doradcy, a także pięć jego ulubionych żon. Wszyscy mieli poważne miny, a małżonki płakały, faraon bowiem umierał. Tego dnia na polu bitewnym odniósł poważną ranę. Ułamany promień hyksoskiej strzały wciąż sterczał spomiędzy jego żeber. Żaden z obecnych lekarzy, łącznie ze mną, najwprawniejszym z nich wszystkich, nie miał śmiałości, żeby wyciągnąć haczykowaty grot tkwiący tak blisko serca. Złamaliśmy drzewce niemal przy samej ranie i teraz czekaliśmy na nieuchronny wynik. Do jutrzejszego południa faraon prawie na pewno zwolni tron, zostawiając go Utterykowi Turowi, najstarszemu synowi, który siedział u jego boku i próbował nie okazywać, że rozkoszuje się myślą o chwili, kiedy zostanie władcą Egiptu. Utteryk był bezbarwnym i nieudolnym człowiekiem, który nawet sobie nie wyobrażał, że jutro o zachodzie słońca jego królestwo już może nie istnieć – przynajmniej tak o nim w owym czasie myślałem. Wkrótce miałem się, niestety, przekonać, jak bardzo się myliłem w tym osądzie.

Tamose był starcem. Znałem jego wiek niemal co do godziny, ja bowiem przyjąłem go jako noworodka na ten bezwzględny świat. Krążyła popularna legenda, że jego pierwszym czynem po porodzie było obfite zlanie mnie moczem. Stłumiłem uśmiech na myśl, jak przez ponad sześćdziesiąt następnych lat nigdy nie wahał się, żeby w podobny sposób okazywać mi swoją nawet najbardziej umiarkowaną dezaprobatę.

Przyszedłem do niego i ukląkłem, żeby ucałować jego ręce. Faraon wyglądał staro, nawet jak na swoje lata. Niedawno ufarbowano mu włosy i brodę, ale wiedziałem, że pod ulubionym przez niego jasnorudym barwnikiem włosy są białe niczym wyblakłe na słońcu wodorosty. Jego twarz była poryta głębokimi bruzdami i nakrapiana ciemnymi plamami. Pod oczami miał worki pomarszczonej skóry – pod oczami, z których wyzierała zapowiedź nadchodzącej śmierci.

Nie wiem, ile mam lat. Jestem o wiele starszy od faraona, ale wyglądam znacznie młodziej, nawet nie na połowę jego wieku. To dlatego, że jestem długowieczny i pobłogosławiony przez bogów, szczególnie przez boginię Inanę. Tak brzmi tajemne imię bogini Artemidy.

Faraon spojrzał na mnie i przemówił z bólem i wielką trudnością. Miał chrapliwy głos i świszczący, wytężony oddech.

– Tata! – powitał mnie pieszczotliwym imieniem, które mi nadał, kiedy był dzieckiem. – Wiedziałem, że przyjdziesz. Zawsze czujesz, kiedy najbardziej cię potrzebuję. Powiedz mi, drogi stary przyjacielu, co z jutrem?

– Jutro należy do ciebie i Egiptu, panie. – Nie mam pojęcia, dlaczego takie słowa wybrałem na odpowiedź, wszak było pewne, że wszystkie nasze jutra należały do Anubisa, boga cmentarzy i życia pozagrobowego. Jednakże kochałem mojego faraona i chciałem, żeby odszedł w takim spokoju, jak tylko to było możliwe.

Uśmiechnął się, wyciągnął drżącą rękę, ujął moją dłoń i przyciskał ją do piersi, dopóki nie zasnął. Chirurdzy i jego synowie opuścili namiot i przysięgam, że widziałem lekki uśmiech na ustach Utteryka. Siedziałem z Tamosem do późnej nocy, jak kiedyś z jego matką, kiedy odchodziła, ale w końcu pokonało mnie odrętwiające zmęczenie bitwy. Uwolniłem rękę z jego dłoni i zostawiłem go, wciąż uśmiechniętego, po czym ciężkim krokiem wróciłem do swojego namiotu, padłem na siennik i pogrążyłem się w podobnym do śmierci śnie.

Faraon. Cykl egipski

Подняться наверх