Читать книгу World of Warcraft: Illidan - William King - Страница 6
ОглавлениеPreludium
Sześć lat przed Upadkiem
Spowijała go licząca wieki ciemność, ale to nie przeszkadzało mu widzieć wszystkiego dokoła, tak jak nie przeszkadzał mu brak oczu. Był kiedyś czarownikiem, i to potężnym. Jego spektralny wzrok pozwolił mu dostrzec każdy fragment celi wyraźniej nawet, niż byłoby to możliwe, gdyby korzystał z pary oczu.
Nie potrzebował widzieć, by poruszać się po celi. Znał każdy kamień posadzki, każde zaklęcie, które go tu więziło. Poznał je zarówno spektralnym wzrokiem, jak i dotykiem. Wiedział, jakim echem odbije się dźwięk każdego z dziewięciu kroków, jakich trzeba mu było, by pokonać odległość od jednej ściany do drugiej. Czuł przepływ magii – zaklęcie za zaklęciem, czar za czarem. Ich miażdżącą potęgę, która miała jeden tylko cel – utrzymać go pogrzebanego tutaj, zapomnianego, pozbawionego szansy na wybaczenie.
Ci, którzy go tu zamknęli, chcieli, żeby cela stała się jego grobem. Zapomnieli o nim na długie stulecia. Powinni byli go zabić. Taki wyrok okazałby się łagodniejszy. Ale nie, darowali mu życie, udając, że to akt miłosierdzia. W ten sposób ci, którzy go tu zniewolili: kobieta, którą kochał, Tyrande Whisperwind, i jego brat, Malfurion Stormrage, mogli uważać się za lepszych.
Stulecia ciągnęły się niemiłosiernie, w codzienności pozbawionej głosu innej istoty. Tylko jego dozorcy, Wartownicy, odzywali się do niego od czasu do czasu. Znienawidził ich wszystkich. A najbardziej nienawidził ich przywódczyni, Strażniczki Maiev Shadowsong, zwanej Pieśnią Cienia. Ona odwiedzała go częściej niż pozostali, wciąż obawiając się, że więzień ucieknie mimo wszelkich środków ostrożności, jakie podjęli ci, którzy go tu zamknęli. Kiedyś nade wszystko pragnęła jego śmierci. Teraz jej życiowym zadaniem było zadbać, by żył uwięziony, podczas gdy wszyscy inni o nim zapomnieli.
„Co to? Delikatne drżenie w pierścieniu czarów wiążących?”
Niemożliwe. Z tego miejsca nie było ucieczki. Nawet w śmierć. Zaklęcia leczyły wszelkie rany, jakie sobie zadawał. Magia utrzymywała go przy życiu, nie musiał nawet jeść czy pić. Te zaklęcia zostały utkane przez mistrzów, powiązane tak ciasno i splecione ze sobą tak głęboko, że zerwać mogli je jedynie ci, którzy go tu żywcem pochowali. A oni nigdy by tego nie zrobili. Za bardzo się bali. I nie bez powodu.
Przez wieki rozmyślał ponuro, co zrobiłby tym, którzy go uwięzili. Jedyne, co miał, to czas. O wiele więcej lat spędził w celi niż na wolności. Gdyby nie był tym, kim był, to już dawno popadłby w obłęd.
A może oszalał? Ile to tysięcy lat siedział w tej celi? Stracił rachubę i to było najgorsze. Spędził wieki, uwięziony w ciemności, w klatce, mogąc uczynić tylko dziewięć kroków w każdym kierunku. On, który kiedyś ścigał demony przez nieprzebyte puszcze Azeroth, teraz został skazany na życie w miejscu, gdzie nikt nie zostawiłby nawet zwierzęcia.
Skazali go na tę celę, a jego jedyną winą było dążenie do pokonania wspólnego wroga. Przeniknął do Płonącego Legionu, zaprzysięgłego wroga jego ludu, więcej nawet – wroga całego świata. Próbował odwrócić zło, jakiego dopuścili się demoniczni najeźdźcy.
I czyż został nagrodzony za swe wysiłki? Nie! Pogrzebano go żywcem. Jego lud widział w nim zdrajcę. Kiedyś uważali go za bohatera, ale już nie dzisiaj. Dzisiaj, jeśli ktokolwiek o nim jeszcze pamiętał, to jego imię z pewnością było przeklęte.
„Czy to szczęk ścierających się ostrzy?”
Odepchnął tę myśl. Nie mógł sobie pozwolić na nadzieję. Nie było nikogo, kto chciałby go uwolnić. Jego rodzina, przyjaciele – wszyscy zwrócili się przeciwko niemu, gdy na szczycie góry Hyjal podjął próbę odtworzenia Studni Wieczności, starożytnego źródła magii nocnych elfów. Jeśli ktokolwiek chciałby jego uwolnienia, to jedynie demony. A jego dozorcy prędzej by go zabili, niż dopuścili do tego. I póki zaklęcia i czary pozostawały nienaruszone, on sam nie mógł zrobić nic, by ich przed tym powstrzymać.
I wtedy poczuł to ponownie. Kolejne drżenie w strumieniach płynącej wokół magii. Sploty mocy, które go wiązały przez te wszystkie lata, słabły. Podniósł dłonie, rozprostował palce i zaczerpnął magii. Po raz pierwszy od wieków poczuł odzew, drgnienie tak nieznaczne, że właściwie mogło mu się tylko wydawać. Wezwał swe bliźniacze ostrza, Bojowe Glewie Azzinotha. Wystawiono je na stojaku umieszczonym przed celą jako trofeum i by jemu urągać. Teraz jednak starożytne zaklęcie, które wiązało broń z duszą właściciela, sprawiło, że ostrza zmaterializowały się w jego dłoniach. Popłynęła przez nie moc, rozświetlając runy wyryte na klingach.
Serce zabiło mu szybciej. Usta wyschły. Czyli rzeczywiście miał szansę odzyskać wolność! Mocniej pochwycił broń. W przeszłości bliźniacze ostrza zabijały demony. Teraz będą ścinać elfy. Ta myśl nie była już dlań niepokojąca jak dawniej. Teraz uznał, że będzie znajdował w tym przyjemność.
Magiczne kajdany ponownie zadrżały. Odgłosy walki stały się bliższe. Część pętających go zaklęć zniknęła. Być może magiczne więzy skalane zostały przelewaną właśnie krwią, a może zniszczyły je czary rzucane w trakcie walki trwającej po drugiej stronie muru. W miarę jak zaklęcia się wypalały, jego wypełniała energia. Serce waliło mu w piersi. Czuł mrowienie w całym ciele. Miał wrażenie, że mógłby zionąć ogniem. Po niewyobrażalnie długim czasie postu napływ mocy był niemalże nie do zniesienia.
Wyczuł czyjąś obecność za drzwiami swego więzienia. Przygotował się na atak. Zza drzwi dobiegł go głos, głos, którego nigdy nie spodziewał się usłyszeć.
– Illidanie, czy to ty? – spytała Tyrande Whisperwind, zwana wśród swego ludu Szeptem Wiatru.
Wszystkie jego sny o zemście, jego plany odwetu rozwiały się niczym dym, jak gdyby lata spędzone w więzieniu nigdy nie miały miejsca. Zdumiało go to uczucie – był pewien, że nic ani nikt już nie jest w stanie go poruszyć, a szczególnie nie ona.
Po tak długim milczeniu mówienie przychodziło mu z niejakim trudem.
– Tyrande… to ty! Po tych wszystkich latach w ciemności twój głos jest jak światło księżyca padające na moje myśli.
Przeklął własną słabość. Nie takie słowa wypowiadał, wyobrażając sobie swą ucieczkę, a jednak wyrwały się zeń nieproszone, tak jak niechciana nadzieja wezbrała w jego piersi. Może Tyrande zrozumiała, że popełniła błąd? Może przyszła go uwolnić i mu wybaczyć?
– Legion powrócił, Illidanie. Twoi pobratymcy potrzebują cię raz jeszcze.
Zacisnął dłonie na bliźniaczych ostrzach.
– Moi pobratymcy mnie potrzebują? Moi pobratymcy zostawili mnie tu, bym zgnił! – Gniew ścisnął mu gardło, dławiąc resztę słów. Demony powróciły, tak jak się tego zawsze spodziewał, i teraz jego lud chciał jego pomocy. Gniew popłynął w nim wartkim strumieniem ognia, zostawiając za sobą pustkę, którą natychmiast wypełniła moc.
Nie miał już wątpliwości – wiążące go zaklęcia słabły. Za jej sprawą.
Skoncentrował całą swą furię, całą narosłą w nim frustrację w jednym potężnym zaklęciu rozpraszającym. Osłabione kajdany magii wytrzymywały napór jego woli, ale tylko przez moment. Strumienie mocy rozbijały bariery wokół niego. Magiczne więzienie ustępowało, początkowo powoli, ale z każdą chwilą szybciej. Przebił się przez kraty swojej celi, rozrywając kamienie.
Tyrande stała po drugiej stronie. Piękna jak zawsze. Lata, które upłynęły, nie zmieniły jej ani trochę. Wciąż była błękitnowłosa, wysoka, pełna gracji niczym tancerka ze świątyni, zachwycająca jak wschód księżyca nad Nordrassilem. Jej skóra miała ten sam jasny odcień fioletu, który zapamiętał. Spowijał ją zapach krwi i uwolnionej magii. Zauważyła jego wściekłość i odwróciła głowę, nie mogąc spojrzeć mu w oczy. To, że po tylu latach od ich ostatniego spotkania wciąż się wzdrygała, zabolało go najbardziej.
– Kiedyś byłaś bliska memu sercu, Tyrande, i dlatego znów zapoluję na demony i pokonam Legion. – Obnażył zęby w pogardliwym grymasie. – Ale nigdy nie będę winien niczego naszemu ludowi!
Tym razem spojrzała mu w oczy. Jej twarz zmieniła się pod wpływem emocji. Nadzieja. Strach. Czy to była litość, czy może żal? Nie wiedział i gardził sobą za to, że przywiązuje taką wagę do tego, co ona myśli. Bo to, co czuła, nie miało dlań żadnego znaczenia! Żadnego!
– Wracajmy więc jak najszybciej na powierzchnię! Demoniczne skażenie rozprzestrzenia się z każdą chwilą, którą tu marnujemy.
I to było wszystko. Całe powitanie, jakie czekało go po długich, straconych bezpowrotnie stuleciach. Żadnych przeprosin. Żadnej skruchy. Przyłożyła rękę do pogrzebania go w tym straszliwym miejscu, a teraz potrzebowała jego pomocy. A najgorsze było to, że zmierzał zrobić, o co prosiła.
Na zewnątrz celi leżały ciała. Bez wątpienia rozegrała się tu zażarta bitwa i Tyrande musiała wywalczyć sobie drogę do więźnia. Była więc naprawdę zdesperowana, skoro posunęła się do czegoś takiego. Patrząc na masywne zwłoki strażnika, Illidan uświadomił sobie, że jeśli rzeczywiście Płonący Legion powrócił, to Tyrande miała ku takiemu działaniu wszelkie podstawy. Legion niszczył światy, tak jak zwykłe armie niszczyły miasta.
– Zabiłaś go? – Wskazał nieruchome ciało Califaksa.
– Tak. Strażnik gaju nie pozwoliłby ci wyjść wolnym.
Roześmiał się.
– Maiev będzie zła. Był jednym z jej ulubieńców.
Policzki Tyrande pociemniały.
– To nie jest powód do śmiechu.
– Niewiele miałem okazji do radości w czasie tych tysięcy lat więzienia, na które mnie skazałaś. Wybacz, jeśli moje poczucie humoru wydaje ci się nieco spaczone.
– Dziesięć tysięcy.
– Co?
– Minęło ponad dziesięć tysięcy lat od chwili twego uwięzienia.
Śmiech zamarł mu na ustach. Ciężar tych słów przygniótł go niczym ciężar ziemi nad ich głowami.
– Tak długo… – powiedział cicho. Popatrzył na starożytne ściany swego więzienia, prześledził sploty czarów, które go w nim trzymały, i przyśpieszył kroku, zdecydowany wydostać się stąd i nigdy nie wracać.
– Dlaczego naprawdę mnie uwolniłaś? – zapytał, wciąż licząc, że Tyrande okaże choćby cień skruchy czy żalu za swe postępki.
– Mówiłam już, Płonący Legion powrócił. Nikt nie wie na ich temat więcej niż ty. Nikt nie zgładził więcej demonów.
– Nie obawiasz się, że zdradzę? Tak mnie przecież nazywają: Zdrajcą.
– Byłeś zdrajcą, ale w końcu stanąłeś po właściwej stronie.
– Popatrz tylko, gdzie mnie to zaprowadziło. – Pokrytą tatuażami ręką wykonał gest obejmujący otoczenie.
– Mógłbyś już być martwy. Jak wielu z naszego ludu.
– Nasz lud. Wciąż mówisz o naszym ludzie. To nie jest nasz lud. To twój lud.
– Tak bardzo nas nienawidzisz?
– Tak. – Wargi ściągnęły mu się w wyrazie odrazy. – Ale na szczęście dla ciebie demonów nienawidzę bardziej.
Skinęła głową, jakby powiedział coś, co chciała usłyszeć. Poczuł kiełkujące w nim podejrzenia. Nie został uwięziony wskutek źle pojętego miłosierdzia, ale ponieważ Tyrande wiedziała, że pewnego dnia znów będą go potrzebować. Przechowano go niczym zabójczą klingę w zbrojowni.
Wyczuł potężną, a zarazem znajomą moc. Jego brat. Powinien wiedzieć, że gdzie była Tyrande, tam i jej ukochany, Malfurion. Illidan spiął się, gotów w każdej chwili rzucić się do walki.
Jego towarzyszka poczuła to samo. Rzuciła się do przodu i zatrzymała, gdy potężny arcydruid stanął jej na drodze. Malfurion Stormrage. Brat Illidana był ogromny, imponujący niczym gniew burzy, od którego wzięło się jego miano. Rozłożyste poroże zdobiło jego głowę, a urodziwą twarz wykrzywiło niezadowolenie, gdy zobaczył Illidana na wolności. Najwyraźniej arcydruid nie przybył pomóc Tyrande.
Towarzyszyło mu czterech druidów szponów, wszyscy w formie niedźwiedzia. Warczeli, pokazując Illidanowi łapy zbrojne w pazury. Zostali tu przysłani, by nie dopuścić do ucieczki Illidana, i najwyraźniej mieli zamiar wypełnić powierzone im zadanie.
– Furionie! – zawołała Tyrande.
Illidan zmagał się, by zapanować nad gniewem. Oto stał przed nim brat, który go potępił. Gdy wreszcie łowca demonów znalazł właściwe słowa, przepojone były goryczą:
– Cała wieczność minęła, bracie. Wieczność w ciemności.
Malfurion spojrzał na brata bez najmniejszego drgnienia na twarzy.
– Zostałeś skazany, byś zapłacił za swoje grzechy, nic więcej.
Kłamliwość tego stwierdzenia odebrała Illidanowi dech. Co za brat skazałby swego brata na dziesięć tysięcy lat w grobowcu?!
– A kim byłeś, żeby mnie osądzać?! Walczyliśmy z demonami ramię w ramię, jeśli pamiętasz!
Napięcie aż trzeszczało między nimi. W tej chwili obaj byli gotowi walczyć i zabić.
– Dość tego, obaj! – krzyknęła Tyrande. – Co się stało, to się nie odstanie.
Skupiła swą uwagę i całą siłę wzroku na Malfurionie.
– Mój ukochany, przy pomocy Illidana raz jeszcze odeprzemy atak demonów i ocalimy naszą umiłowaną krainę.
– Zastanowiłaś się, jaką cenę przyjdzie nam za to zapłacić? – Malfurion potrząsnął głową. – Pomoc tego zdrajcy może oznaczać zagładę nas wszystkich. Nie chcę brać w tym udziału.
Illidan przywołał na twarz wyuczony wyraz obojętności. Jego własny brat wciąż uważał go za potwora, nic ponadto, za marionetkę Legionu. Ale on mu pokaże. Pokaże wszystkim, że demony nie mają nad nim żadnej władzy.
– Uciekaj w swoją słabość i niezdecydowanie, bracie, ale może nie tutaj – powiedział. – Mam zadanie do wykonania. I niewiele czasu, by je wypełnić.
Ani na chwilę nie przestał gromadzić mocy i teraz, wybuchem energii, roztrącił wszystkich, posyłając na ściany. Minął ich, zastygłych w oszołomieniu, i opuścił więzienie. W głębi duszy wiedział, że zanim to wszystko się skończy, raz jeszcze zostanie nazwany Zdrajcą i będzie na to zasługiwał.
Nigdy już tu nie wróci.