Читать книгу Fuga - Wit Szostak - Страница 10

Оглавление

Nazywam się Bartłomiej Chochoł i jestem niedoszłym bohaterem narodowym. Zamknąłem album z fotografiami pana Zygmunta, a wyjęty ze skrzynki list od Zosi schowałem do kieszeni. Wróciłem do naszego domu i znalazłem się w samym środku czasu minionego, zastygłego w bryłach pomieszczeń. W sypialni mój dziadek umierał na starość, w salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo, w gabinecie matka uwalniała demony przeszłości, a w kuchni babcia ratowała zagrożony porządek. Spiżarka i służbówka wypełnione były historiami zupełnie prywatnymi.

W sypialni leżał dziadek, który postanowił pogodnie umrzeć na starość.

— Prawdziwi patriarchowie zawsze czują, kiedy nadchodzi kres — powiedział pewnego listopadowego poranka do babci, która zapytała go, dlaczego nie wstaje z łóżka.

Od tego dnia zaczęło się jego długie umieranie.

W salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo, zaczynając od lżenia świata starego.

W gabinecie matka uwalniała demony przeszłości, które przez lata leżały uśpione na dnie szuflady, bo nigdy nie było czasu, by je przebudzić.

W kuchni babcia ratowała zagrożony porządek, widząc chaos, który z wolna ogarniał inne części domu. Najpierw prosiła swą rodzinę o spokój, ale to niewiele dawało. Dziadek nadal umierał, matka uwalniała demony, a ojciec z ogniem w oczach kreślił szkice wielkich przemian, które miały zmieść stary świat, przynajmniej w naszym mieszkaniu.

Spiżarka i służbówka wypełnione były historiami zupełnie prywatnymi.

W gabinecie matka uwalniała demony przeszłości, uśpione przez lata w szufladach. Wcześniej zawsze coś stało na przeszkodzie, zawsze jakaś praca, jakieś obowiązki, bo trzeba zarabiać, bo stan wojenny, bo ja byłem mały, bo kolejki w sklepach. Ale teraz więzione duchy musiały się wydostać i matka czuła, że dłużej ich nie powstrzyma.

W sypialni leżał dziadek, który cicho i ze spokojem umierał na starość, otoczony troskliwą opieką rodziny.

W salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo, bo stary uznał za umarły.

W kuchni babcia ratowała zagrożony porządek wszystkimi obrzędami, jakie znała.

Spiżarka i służbówka wypełnione były historiami zupełnie prywatnymi.

W gabinecie matka uwalniała demony przeszłości, otwierając szuflady na oścież i wertując książki w poszukiwaniu pozostawionych między stronami fiszek.

W kuchni babcia ratowała zagrożony porządek, gdyż tylko tam sięgała jej władza. Panowała za to niepodzielnie, stając się ostoją domowego ładu. Czuliśmy się bezpiecznie, siadając wokół stołu, skąd rozchodziły się swojskie zapachy potraw znanych i tradycyjnych. Tu nikt nie opowiadał o swoich sprawach, zostawiając je za progiem kuchni.

W sypialni mój dziadek umierał na starość i wszyscy, nie wyłączając jego, byli z tym pogodzeni.

W gabinecie matka uwalniała demony przeszłości, bo nie mogła się pogodzić z tym, że uwięziła je na tyle lat.

W kuchni babcia ratowała zagrożony porządek, robiąc to, co potrafiła najlepiej. Gotowała obiady, odgrzebując najstarsze domowe receptury i z żelazną konsekwencją przestrzegała pór wydawania posiłków. Gromadziła nas wszystkich przy kuchennym stole, bo tylko on gwarantował dawną stałość, i ubolewała, kiedy kogoś przy nim zabrakło.

W sypialni leżał dziadek, który cicho i ze spokojem umierał na starość, otoczony troskliwą opieką rodziny. Co jakiś czas pozwalał sobie na pogodny szantaż i przywoływał któregoś z domowników do łoża, by snuć wokół niego pajęczynę swych opowieści.

W salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo, bo według niego stary świat umarł. Chodził samotnie po wielkich przestrzeniach pokoju i trącał z nienawiścią meble.

— Wszystko martwe, wszystko strupieszałe! — krzyczał.

W gabinecie matka uwalniała demony przeszłości, a one wychodziły z szuflad, rozprostowywały pomięte surduty

i z wolna wracały do swego widmowego życia.

W kuchni babcia ratowała zagrożony porządek, jednak z każdym dniem widziała, jak jej dom pochłania chaos, nad którym nikt nie ma kontroli. Regularne posiłki stały się fikcją. Dziadek jadał w łóżku, i zanim my zasiedliśmy do obiadu, babcia stawała na czele procesji, która zanosiła mu niewielką porcję na srebrnej tacy, którą tak lubił. Potem wracaliśmy do kuchni i patrząc na puste miejsce po dziadku, w milczeniu zjadaliśmy przyrządzane przez babcię potrawy.

W sypialni leżał mój dziadek i wydawał domownikom dyspozycje, uprawomocnione umieraniem. Kazał wyjąć z szafy i wyczyścić swój galowy mundur rotmistrza ułanów, w którym miał być pochowany. Sukno śmierdziało naftaliną, a amarant zdążył dawno wypłowieć. Dziadek kazał powiesić mundur na drzwiach szafy i spoglądał na niego z dumą, wzdychając do dawno minionych historii.

W salonie ojciec obwieszczał śmierć starego świata, obwieszczając to głównie sobie samemu. Kopał w meble i na cały głos gardził czasem, który skostniał w wielkim pokoju naszego mieszkania:

— Jak przed wojną, nawet palma ta sama, jak przed wojną! — mruczał coraz ciszej, zniechęcony brakiem reakcji.

Reszta domowników starała się omijać to pomieszczenie, choć niestety ominąć się go nie dało; można było tylko przemykać po jego obrzeżach.

W kuchni babcia robiła, co mogła, by degradacja świata wokoło nie dotarła do tego pomieszczenia. Ustanowiła kuchenny stół stolicą naszego domu i wedle niego określała wszystkie targane wojnami prowincje. Jednak duch dziejowy wywiewał jej nadzieję w odległe regiony i w tym rodzinnym mateczniku robiło się coraz bardziej pusto. Ojciec przestał się pojawiać i trzeba mu było zanosić dania do salonu, gdzie stygły na uboczu jego twórczego szału. Matka zapamiętywała się w gabinecie w swych egzorcyzmach przeszłości i często nie słyszała nawoływań babci, która przyzywała rodzinę głosem coraz słabszym i tonem pozbawionym złudzeń.

Spiżarkę i służbówkę wypełniały wydarzenia zupełnie prywatne, choć dla niektórych domowników nie pozbawione istotnego znaczenia.

W sypialni mój dziadek umierał na starość, pogodnie wspominając liczne wojny, w których brał udział, i wymieniając bez zająknienia ordery, które mu przyznano. Nic go nie bolało, tylko twierdził, że czuje, jak paruje z niego życie. Na dowód tego pokazywał pod światło swe pomarszczone dłonie, które robiły się coraz bardziej przeźroczyste. Słabe jesienne światło przebijało przez nie, a pod skórą mogliśmy zobaczyć wszystkie kości i krew, wolno pulsującą w niebieskich żyłkach.

W salonie ojciec sprawdzał puls starego świata, oglądając sprzęty i meble:

— Tu nie ma życia, ten dom umarł lata temu!

Na dowód wyszukiwał w albumie dziadka nieliczne fotografie poświęcone naszemu mieszkaniu, udowadniając, że w pokoju nie zmieniło się nic.

— Muzeum! Skansen! Dekoracja teatralna! — piętrzył inwektywy, które trafiały w próżnię.

W gabinecie matka z wolna oswajała się z uwolnionymi demonami. Jak przed laty prowadziła długie rozmowy ze Słowackim i Mickiewiczem, śledząc główne linie napięć pomiędzy nimi i odtwarzając pogmatwane historie ich wieloletnich wojen.

W sypialni mój dziadek umierał na starość, a na krzesłach rozłożone były poduszki, do których kazał przypiąć wszystkie zgromadzone przez ostatnie lata ordery. Kolekcja wyglądała imponująco, a mój dziadek potrafił opowiedzieć historię każdego ze swych odznaczeń.

Spiżarkę i służbówkę wypełniały wydarzenia zupełnie prywatne, choć dla niektórych domowników nie pozbawione istotnego znaczenia.

W sypialni mój dziadek umierał na starość i nie pozwolił przyprowadzić do siebie lekarza.

— To nie kwestia medycyny, tylko metafizyki! — mówił stanowczo, choć głosem słabym.

W kuchni babcia ratowała, co mogła, ale na metafizykę nie było rady.

W salonie ojciec sprawdzał puls starego świata.

— Tętno nitkowate! — krzyczał.

Miotał się po całym pokoju, wpadał na meble i prowadził ze sobą płomienne polemiki. Przekonywał sam siebie, choć argumentów nie potrzebował i wynajdywał nowe, choć nie było polemistów na horyzoncie. Mimo to czuł jakąś potrzebę umacniania swych intuicji i ciągłego podtrzymywania się na duchu.

W gabinecie matka uwolniła swoje demony, wypuściła je z szuflad, swoich notatek i tekstów romantycznej poezji. Odtąd w naszym domu znów spierali się Mickiewicz ze Słowackim, matka podżegała ich do walki, pilnie notując rzucane przez nich w emocjach słowa.

W sypialni umierał mój dziadek, kościelnym dzwonkiem, który nie wiedzieć skąd zawieruszył się w naszym domu, przywołując domowników. Szliśmy do jego łoża niechętnie, pewni, że przykuje nas do siebie swoimi opowieściami, wyjawianymi pod pieczęcią agonii.

— Nie zabiorę ich do grobu — zaczynał, kiedy poprawialiśmy mu poduszki.

U jego łóżka przepadały nam całe godziny, pożerane przez piętrzące się historie. Mnie opowiadał o swej wojnie, której nie skończył wraz z kapitulacją Polski. Kiedy 9. Pułk Ułanów Małopolskich z Trembowli złożył broń, on na czele swej roty ruszył na południe i ukrył się w karpackich lasach. Zapadł w Huculszczyznę, gdzie górale przyjęli go jak swego. Zaznał prostego życia, miał kochankę Hucułkę, dziewczynę o jednym oku zielonym, a drugim złotym. Tańczył, pił i walczył, a Huculi czcili go jak bohatera, układając o nim pieśni, jak niegdyś o Oleksie Doboszu.

W kuchni babcia ratowała rozpadający się świat, w milczeniu przyjmując secesję kolejnych prowincji. Nie miała kościelnego dzwonka, by wzywać nas do stołu, więc o oznaczonej porze siadała i sama zjadała zupę, a nasze porcje stygły w fajansowych talerzach.

Spiżarkę i służbówkę wypełniały wydarzenia zupełnie prywatne, choć dla niektórych domowników nie pozbawione istotnego znaczenia. Trudno też ustalić, czy miały jakikolwiek wpływ na wielką historię, która rozgrywała się w salonie, sypialni, gabinecie i kuchni.

W gabinecie demony uwolnione przez matkę okładały się pieśniami i rapsodami, brały na świadków prosty lud i jego pogańskie obyczaje. Mickiewicz zajął skromny bastion na parapecie, kryjąc się między paprocie, a Słowacki rozparł się w fotelu dziadka, mnąc porozkładane na skórzanym obiciu sterty notatek.

Matka zza biurka dziadka zerkała to ku jednemu, to ku drugiemu, schylając często głowę, by nie dostać rykoszetem ich improwizowanych polemik. Cały czas jej palce stukały w klawiaturę dziadkowej maszyny do pisania, a gęsto zapisane kartki układane były na dnie tekturowej teczki wiązanej na szkarłatną tasiemkę.

W salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo, bo stary uznał za definitywnie wyczerpany. Przesuwał meble po całym pokoju, piętrzył fotele i sofy, biedna przedwojenna palma wędrowała po wszystkich kątach. O najdziwniejszych porach dnia i nocy po dębowym parkiecie, którego klepki rozeschły się i skrzypiały lękliwie, jeździły sprzęty nieruszane od lat. Każda nasza wizyta w salonie trafiała w inną konfigurację.

W sypialni mój dziadek umierał na starość, a ja u jego łoża słuchałem opowieści o czasach wojny, przerywane w najciekawszych momentach przez niepohamowane drzemki, w które zapadał mój dziadek. Kiedy się budził, wracał do zgubionego wątku jak pająk wracający do snucia sieci.

Ukrywany przez Hucułów, nękał Niemców i Sowietów, zadając wrogowi dotkliwe straty. Bano się go na nizinach, a on nigdy dwa razy nie spał w jednym miejscu, by zmylić pościg. Przemieszczając się od grażdy do grażdy, wymykał się obławom, a okoliczna ludność bez słowa udzielała mu pomocy. Jego żołnierze szli wiernie za swym rotmistrzem, rozbijając oddziały okupantów.

W kuchni babcia wiedziała, że nie uratuje porządku dawnego świata, dlatego w milczeniu robiła swoje, nie zważając na dochodzące zewsząd odgłosy wojny. Umieranie wyłączyło dziadka z codziennych zakupów, więc po śniadaniu to babcia ubierała płaszcz i beret, po czym ruszała spokojnie na Kleparz i kupowała produkty niezbędne do kuchni. Wracała, nie nękając nikogo, i siadała na zydelku, obierając ziemniaki, a brudne obierki spadały na rozłożoną gazetę. W garnkach dusiły się bitki, kiszona kapusta wesoło podbijała pokrywkę, a babcia w skupieniu koncentrowała się na swych gospodarczych obrzędach.

Spiżarkę i służbówkę pozostawiono życiu prywatnemu, a ja tam odnajdywałem się najlepiej, z dala od wielkiej historii i dziejowych burz, które targały naszym domem.

W salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo i w tym celu musiał rozpętać wojnę, którą jednostronnie wypowiedział starym meblom i usankcjonowanemu porządkowi. Zmuszał domowe sprzęty do ustawicznych migracji, stłaczał je w gettach, stygmatyzował przylepianymi plastrem kartkami: „do wyrzucenia” albo „do wykorzystania tylko po gruntownej przeróbce”. Organizował łapanki na uwolnione z szuflad przedmioty, bezbronne i wysiedlone ze swych domostw.

W gabinecie matka uwolniła demony przeszłości, które zwarły się w swym odwiecznym uścisku, nie mogąc znaleźć wyjścia z wzajemnego uzależnienia. Ich walkami karmił się zarzucony przed laty doktorat matki, pęczniejąc z każdym dniem. Mickiewicz dobrze czuł się na swym parapecie, spoglądając melancholijnie na jesienne podwórko. Coraz częściej puszczał mimo uszu pełne kunsztu improwizacje Słowackiego, jakby sprawy najwyższej wagi, o które przez tyle lat toczyli boje, w ogóle go nie interesowały. Słowacki widząc brak oporu, poszerzał swoją strefę wpływów, przesuwając mozolnie ciężki fotel w stronę biurka, przy którym pisała moja matka. Familiarnie szeptał jej do ucha własną wersję wydarzeń, co chwila zerkając na zapatrzonego w listopad Litwina.

W sypialni dziadek umierał na starość, racząc nas wszystkich kordialnymi opowieściami o swym bohaterstwie.

W kuchni babcia, która nad łuskaną fasolą i krojoną cebulą nie przestawała szukać jakiegoś ratunku dla dawnego porządku, pozostała zupełnie sama. Dziadek umierał, ojciec niszczył, a matka zatracała się w tańcach z wieszczami.

W salonie ojciec próbował stworzyć świat na nowo, wprawiając meble w nieustanny ruch. Pianino, serwantka i fotele krążyły po nieznanych nam orbitach wokół mojego ojca, który był środkiem salonu i słońcem oświetlającym nowe przestrzenie.

— A co powiecie na to? — pytał triumfalnie ze szczytu szafy, którą morderczym wysiłkiem zaciągnął z korytarza pod najdłuższą ścianę salonu.

Stał ponad naszymi głowami spocony, z zakasanymi rękawami flanelowej koszuli, z tym tajemniczym błyskiem w oku, który zawsze zwiastował nadejście wydarzeń ważnych i groźnych zarazem.

W sypialni opowieści umierającego dziadka soczyście barwiły wojnę, malowaną dotychczas w czarno-białych tonacjach.

W kuchni babcia nagle przypadkiem została ocalona. Pewnego dnia wracała z zakupów, kiedy na schodach spotkała drzemiącego jenerała Sowińskiego. Otulony wojskowym płaszczem, kuląc protezę, przycupnął na skraju naszego domu, kryjąc się przed jesiennym deszczem. Babcia zaprosiła go do kuchni na obiad, a jenerał przyjął zaproszenie.

W gabinecie na stałe zamieszkali Mickiewicz ze Słowackim, a babcia wzruszyła tylko ramionami i zaczęła gotować również dla nich. Słowacki był wprawdzie na diecie, ale mimo to zjadał pełne talerze, chwaląc gospodynię i wynosząc pod niebiosa jej kulinarny kunszt. Robił to z dużym wdziękiem, wiążąc komplementy w eleganckie rymy. Mickiewicz natomiast, co wszystkich dziwiło, jadał mało, a po jego niegdysiejszej niedźwiedziej posturze pozostało tylko wspomnienie.

Babcia jednak trochę obawiała się nieco gburowatego Litwina i chętniej troszczyła się o bladego Juliusza. Potajemnie przynosiła mu co wieczór słoik konfitur, które ten wyjadał nocami, skulony za wielkim skórzanym fotelem dziadka.

W sypialni opowieści dziadka oswajały jego samego z czarną pustką śmierci.

W kuchni babcia oswajała nowy porządek, codziennie goszcząc na obiedzie jenerała Sowińskiego. Starzec o drewnianej nodze korzystał z zaproszeń, a drugiego dnia nawet przyniósł babci bukiet chryzantem, bo był listopad.

Spiżarkę i służbówkę pozostawiono życiu prywatnemu, a ja tam odnajdywałem się najlepiej, z dala od wielkiej historii i wojen, które przetaczały się przez nasz dom. Schodziłem z głównych linii frontów i zastygałem na całe dni w tych porzuconych przez dzieje pokoikach, gdzie nie działo się nic powszechnego, gdzie ewentualne napięcia miały charakter osobisty i bardzo intymny.

W salonie mój ojciec niestrudzenie stwarzał świat na nowo, wciąż niezadowolony z dotychczasowych rezultatów. Tamtej jesieni wszystkie meble kilkadziesiąt razy zmieniły swoje miejsce, zostawiając na parkiecie ostre od drzazg rany. Wreszcie wszystkie zostały upchnięte w innych pomieszczeniach, dezorganizując i tak trudne życie. A ojciec siedział na środku pustego salonu, delektując się pogłosem, którym pustka obdarowywała najcichszy nawet szept. Siedział jak medytujący mnich i co chwila klaskał, a powietrze wokół niego drżało.

W gabinecie na stałe zamieszkali Słowacki z Mickiewiczem, a matka na wszelki wypadek zamykała ten pokój na klucz jakby w obawie, że szaleństwo ojca może zagarnąć jej prywatne królestwo, w którym odnalazła siebie samą z dawnych lat, kiedy była studentką mego dziadka i należała do elitarnej grupy uczestników jego prywatnych seminariów. Co dwa tygodnie przychodziła do salonu przy ulicy S., który teraz mój ojciec obracał w gruzy, uwiedziony własnymi projektami.

W sypialni mój dziadek umierał na starość, usypiając nad swymi opowieściami; budził się i podejmował przerwany wątek, a ja słuchałem otępiały, błądząc myślami w innych rejonach.

W końcu Huculszczyzna przestała być bezpieczna, więc rotmistrz Chochoł na czele swych partyzantów ruszył karpackimi graniami w stronę Tatr, stając się bohaterem Czarnohory, Gorganów, Bieszczadów, Beskidów, Pienin i Gorców. Jego szlak bojowy wiódł przez przełęcze, a on wędrował na czele swej roty, niewidoczny dla wrogów, lecz kąsający skutecznie. Wreszcie dotarł w samo serce Tatr, a wojna się skończyła. Mój dziadek zdemobilizował siebie i swoich ludzi i wrócił w cywilnym ubraniu do Krakowa, gdzie przez całe lata milczał o swej wojennej przeszłości, pozwalając legendzie rotmistrza Chochoła zakurzyć się.

W kuchni babcia królowała nad kuchennym stołem. Po kilku dniach Sowiński przyprowadził jenerała Błędowskiego, który jeszcze nie oswoił się ze stratą nogi i budził powszechną litość. Podskakiwał niezdarnie, opierając się o ściany i otwarcie zazdrościł Sowińskiemu wspaniałej kuli. Błędowskiego babcia przyjęła równie życzliwie.

W salonie ojciec niestrudzenie stwarzał świat na nowo, codziennie objawiając nam nowe projekty.

— Wszystkie meble przez okno na podwórze! Wyrzucić, podpalić i rozsypać popioły! — wydawał rozkazy niewidzialnym podkomendnym.

Na podłodze zaczęły się piętrzyć zwoje papieru, na których rozrysowywał swoje plany. Większość z nich kończyła jako szeleszczące kule ciskane po rogach pokoju. Chodziliśmy na palcach, bo czuliśmy, że pod sufitem zbierają się burzowe chmury. Ojciec planował potop, który miał zmienić oblicze naszego domu.

W gabinecie matka zakwaterowała na stałe Mickiewicza i Słowackiego, starając się z początku chronić ich przed destrukcyjnymi procesami, które w salonie uruchomił mój ojciec. Ratowała ostatnie szańce tamtej epoki, kiedy to w domu swego profesora spotkała jego syna, gdyż to spotkanie stało się początkiem burzliwej miłości, w której trwałość matka chciała dalej wierzyć.

W tamtych odległych czasach obydwoje chcieli zmieniać świat i burzyć dawne porządki, tylko mieli do siebie nawzajem więcej zaufania.

W sypialni umierał mój dziadek, a jak umierał, to się nie golił. Nie pozwalał też nikomu się dotknąć i po kilku dniach jego twarz pokryła się siwym zarostem. Domowników jednak najbardziej zdziwiło to, że jego łysa od dekad czaszka porosła srebrną szczeciną. Dziadek z zadowoleniem oglądał w lusterku swą przemianę, dumny z tego, że udało mu się ocalić na czarną godzinę włosy na głowie. Z każdym tygodniem stawał się jednak coraz bardziej obcy. Wąsy zasłoniły mu usta, policzki pokryła broda, a na ramiona zaczęły spływać platynowe loki. Nie znaliśmy go takim, nie znały go takim najstarsze zdjęcia, a przecież na fotografiach pana Zygmunta był cały świat. Dziadek przeobrażał się na naszych oczach.

W salonie ojciec stwarzał świat na nowo, rozluźniając na ten czas więzi ze światem już istniejącym. Jadł niewiele, nie golił się i nie mył, a flanelowa koszula niczym szmata do kurzu zbierała czarne kłęby przedwiecznych pajęczyn.

W kuchni babcia odzyskiwała władzę nad domowymi rytuałami. Po Sowińskim i Błędowskim niemal niezauważenie pojawili się jenerałowie Giełgud i Przebendowski. I wszystkie miejsca przy kuchennym stole zostały na nowo zajęte, tak że prawie nie zauważaliśmy nieobecności tych domowników, którzy z rozmaitych powodów przebywali poza naszą rodzinną stolicą. Jenerałowie przychodzili w galowych mundurach, trochę przeżartych przez mole, w przedpokoju zostawiali szable i nakrycia głowy, po czym wkraczali do kuchni, niosąc mojej babci bukiety cmentarnych kwiatów i francuskie komplementy kulinarne.

Spiżarka i służbówka stały się cichymi przytułkami spraw prywatnych, wypełnione intymnością i napięciami, które nie mogły przetrwać na głównych frontach domu.

W sypialni umierał dziadek, z każdym dniem coraz bardziej upodabniając się do biblijnego patriarchy, z czego był zresztą bardzo dumny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Fuga

Подняться наверх