Читать книгу Fuga - Wit Szostak - Страница 8

Оглавление

Nazywam się Bartłomiej Chochoł i byłem tu kiedyś dzieckiem – powiedziałem przez uchylone drzwi do pana Andrzeja, który był złotą rączką, ale na co dzień pracował jako dozorca naszej kamienicy.

— I przyszedłem po klucze do mieszkania moich dziadków.

— Tamtego mieszkania już nie ma — odpowiedział mi pan Andrzej — ale mam dla pana album, który znalazłem na podłodze, kiedy już wszystko wywieźli.

Siadłem na schodach i przewracałem kartki, a na nich zobaczyłem cały świat. A wszystko dzięki aparatowi pana Zygmunta, który od pokoleń był naszym fotografem w kamienicy. I tylko tyle mi zostało.

Na fotografiach pana Zygmunta był cały świat. Była nasza kamienica i jej podwórko, był mój dziadek i moja babcia, byli ludzie, którzy już odeszli, i ci, którzy zmienili się od czasów mego dzieciństwa. Na zdjęciach była ulica S., Planty i wieże krakowskich kościołów. A na jednej fotografii był nawet pan Chodnikiewicz.

Mój dziadek był wielkim pasjonatem fotografii, choć sam nigdy nie zrobił żadnego zdjęcia. Chętnie natomiast pozował i skrzętnie gromadził uwieczniające go fotografie, co doskonale widać w albumie. Moja babcia mniej ceniła fotografię i zawsze machała ręką, kiedy dziadek proponował jej, żeby poszli się sfotografować. Wchodził wtedy do kuchni w garniturze, pogwizdując ułańskie piosenki. Pachniał wodą kolońską i zapraszał babcię do fotografa z tą samą miną i ukłonem, z jakim kawaler powinien prosić pannę do tańca. Babcia wtedy machała ręką i mówiła, że ma już dość zdjęć. Ale w końcu odkładała swoją robotę, szła się przebrać i razem schodzili do oficyny naszej kamienicy, gdzie od wieków miał swoją pracownię pan Zygmunt.

Mój dziadek miał na imię Jan, a babcia Maria, i uważam, że to bardzo dobre imiona dla dziadków.

Mój dziadek był wielkim pasjonatem fotografii i wszystkie kupione u pana Zygmunta odbitki wklejał do albumu o czarnych kartkach i dokładnie opisywał swoim profesorskim piórem. Jako człowiek o szerokich horyzontach był zainteresowany nie tylko sobą, ale dokumentował w albumie życie całej naszej kamienicy.

Moja babcia mniej ceniła fotografię, choć lubiła oglądać album prowadzony przez dziadka. Siadała w swoim wymoszczonym kocami fotelu, który stał pod oknem w kuchni, i rozkładała album na kolanach. Potrafiła wpatrywać się w stare zdjęcia godzinami, kiwając nad nimi głową i coś mrucząc pod nosem. Nie pamiętam natomiast, by dziadek kiedykolwiek przeglądał te fotografie.

Na fotografiach pana Zygmunta był cały świat, ale przede wszystkim było centrum świata, czyli nasza kamienica. Pan Zygmunt lubił fotografować jej mieszkańców zawsze w tym samym miejscu, na ławeczce pod starym jesionem, który rósł na podwórku, rozsadzając swymi korzeniami sześciokątne płyty trylinki. Na poszczególnych zdjęciach zmieniały się pory roku, oświetlenie, czasem jakiś szczegół z tła, ale poza tym wszystko było takie samo.

Na fotografiach pana Zygmunta był cały świat, który dla mnie zaczynał się od babci i dziadka. Kilkakrotnie zasiadali na ławce pod jesionem. Na pierwszych zdjęciach młodzi, wyprostowani, później coraz bardziej poważni. Ostatnie, które wklejono do albumu mojego dziadka, zrobiono zapewne tamtego lata. Babcia siedzi w bordowej sukience z białym kołnierzykiem, włosy ma upięte w kok, a dłonie zaciska na torebce. Dziadek stoi obok niej, w jasnej marynarce, berecie i patrzy poza kadr, w kierunku bramy naszej kamienicy. Dłoń opiera na ramieniu babci, jakby przygarniał ją do siebie. Obydwoje są skupieni i przejęci, zupełnie inaczej, niż zachowywali się na co dzień. Dziadek przecież pogwizdywał i robił głupie miny, a babcia często się śmiała. Nawet fotografie pana Zygmunta nie potrafią powiedzieć wszystkiego.

Mój dziadek chodził w beretach. Babcia robiła mu je szydełkiem i w jego szafie znajdowała się kolekcja we wszystkich kolorach. Były berety wesołe i smutne, oficjalne i codzienne, berety na zakupy i berety do kościoła. Był też beret z czarnego sukna, który dziadek ubierał tylko na pogrzeby swoich kolegów, na które chadzał dość często. W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli.

Moja babcia mówiła, że dziadek pod beretami skrywa swą łysinę, której nabawił się jeszcze przed wojną, służąc w 9. Pułku Ułanów Małopolskich. Kiedy szedł do wojska, miał jeszcze włosy, a do rezerwy wrócił łysy. Postanowiłem wtedy, że będę unikał wojska i uważnie przyglądałem się napotykanym żołnierzom. Niestety, to, co widziałem na ulicach i w telewizji, potwierdzało moje obawy. Dziadek poradził mi, że najlepszym sposobem na łysienie jest beret. Chroniłem się więc jak mogłem, naciągając go na uszy tamtego lata, choć skrycie nienawidziłem tego nakrycia głowy.

Mój dziadek był posiadaczem łysiny świecącej i całkowitej. Kiedyś, kiedy drzemał po obiedzie, podszedłem do niego ostrożnie i uważnie przyjrzałem się jego głowie. Nie znalazłem tam ani jednego włoska, tylko zmarszczki i brązowe plamy, które babcia nazywała wątrobianymi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak plamy te przedostają się z wątroby na głowę i dłonie.

Mój dziadek był posiadaczem łysiny świecącej i całkowitej jedynie pozornie. Kiedy przed śmiercią zachorował i nie miał siły się golić, po kilku dniach jego głowa pokryła się srebrną, gęstą szczeciną. Wtedy dziadek wyznał, że od czasów wojska golił starannie głowę co rano. To odkrycie bardzo mnie ucieszyło, gdyż nie musiałem już więcej nosić beretów.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, nie tylko nasza kamienica. Są zdjęcia, które zrobiono na ulicy S. albo nawet na Plantach. W albumie dziadka znalazłem jedną starą fotografię odbitą na papierze o wycinanych krawędziach. Przez środek biegnie pęknięcie, jakby ktoś wcześniej złożył ją na pół i schował do kieszeni. Na fotografii widać bramę naszej kamienicy widzianą od strony podwórka. Dookoła ciemny tynk, gdzieniegdzie liszaje cegieł. W świetle bramy stoi tyłem stary, malutki człowieczek, przygarbiony i wsparty na lasce. Ubrany jest w jasny garnitur, na głowie ma słomkowy kapelusz. Nie widać jego twarzy. Dziadek powiedział mi tamtego lata, że to pan Chodnikiewicz.

Pan Chodnikiewicz był postacią na tyle tajemniczą, że moi dziadkowie nie potrafili uzgodnić jednolitej wersji jego życiorysu. Babcia zawsze opowiadała mi inne historie niż te, które poznawałem od dziadka. Kiedy pytałem ją, co było dalej, bo dziadek najczęściej przerywał w połowie, babcia siadała w kuchni w fotelu pod oknem, mościła się na wszystkich poduszkach, wzdychała i zaczynała opowiadać od początku, ale całkiem inaczej. W ten oto sposób żyłem w dwóch światach, pomiędzy którymi niewiele było wspólnego. Jeden świat roztaczał się z gabinetu dziadka, osnuty dymem fajki, a drugi ciepło rozchodził się z kuchni, od strony fotela. A ja żyłem sobie pomiędzy nimi, przechodząc tylko na drugą stronę korytarza, który był wielki i stary, jak wszystko w domu dziadków. Poza moją babcią, która była mała i stara.

Mój dziadek opowiadał, że pan Chodnikiewicz był sekretarzem samego Józafata Dumanowskiego. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, kim był sam Józafat Dumanowski, ale szacunek, z jakim dziadek o nim mówił, wskazywał, że musiał być człowiekiem wielkiego formatu, podobnie jak mój dziadek. Szanowałem więc bardzo tego nieznanego pana Dumanowskiego.

Moja babcia opowiadała, że pan Chodnikiewicz był emerytowanym pracownikiem Kolei Państwowych, który wprawdzie zrobił pewną karierę, gdyż zaczynał od pracy przy piecu w parowozie, a skończył jako starszy referent w zarządzie kolei, ale trudno to uznać za coś wyjątkowego i wartego wzmianki.

Mój dziadek opowiadał, że pan Chodnikiewicz po śmierci Józafata Dumanowskiego, który zmarł w zapomnieniu niedługo po zakończeniu pierwszej wojny światowej, przyszedł na pustą działkę przy ulicy S., która wówczas była jeszcze ulicą Z., i usiadł na wielkim kufrze, w którym zgromadził cały swój dobytek. Niedługo potem pojawili się murarze, którzy zaczęli wznosić naszą kamienicę, budując ściany wokół zamyślonego i pogrążonego w żałobie pana Chodnikiewicza. Mijał czas, mury pięły się szybko w górę, aż wreszcie dom był gotowy. Pan Chodnikiewicz pozostał w mieszkaniu na parterze, które wokół niego wyrosło, rozpakował swój kufer i tak został pierwszym lokatorem naszej kamienicy. Dopiero po nim sprowadzili się inni.

Moja babcia bardzo śmiała się z tej opowieści i mówiła, że pan Chodnikiewicz sprowadził się do naszej kamienicy, kiedy ta już stała. Zamieszkiwali ją głównie artyści, którzy jednak szybko wyginęli, i pan Zygmunt, niebędący jednak tym panem Zygmuntem, którego wszyscy znaliśmy, tylko jego dziadkiem. Pan Chodnikiewicz przyszedł pewnego dnia piechotą, z dwiema walizkami, po czym wprowadził się do mieszkania na parterze, dokładnie pod mieszkaniem moich dziadków. Moi dziadkowie nie byli wtedy jeszcze moimi dziadkami i w ogóle się nie znali, a tym bardziej nie mieszkali w naszej kamienicy.

Mój dziadek krzyczał wtedy z drugiego końca mieszkania, że na historię babci nie ma żadnych świadków. Co było prawdą, gdyż wszyscy, którzy mieszkali w naszej kamienicy niedługo po pierwszej wojnie, dawno już zmarli. Babcia nie krzyczała, tylko kazała mi przekazać dziadkowi, że na jego historię tym bardziej nie ma żadnych dowodów. A dziadek z powagą stwierdzał, że jego słowa są prawdą, gdyż zna je od samego pana Chodnikiewicza.

Moja babcia opowiadała, że pan Chodnikiewicz wygadywał różne rzeczy. Siedział całymi dniami na ławeczce pod jesionem, który wtedy był jeszcze bardzo młody, o czym zaświadczają fotografie z epoki, i patrzył przed siebie. I kiedy tylko ktoś strudzony przysiadł nieopatrznie obok niego, zaczynał niestworzone opowieści o królach i książętach, generałach i pułkownikach, rewolucjach i republikach, o których nikt nie słyszał. Babci zdarzyło się to kilkakrotnie i nie wspominała tego dobrze. Parę razy zabierano też pana Chodnikiewicza do podkrakowskiego szpitala dla obłąkanych, gdzie przebywał pod opieką biegłych psychiatrów przez długie tygodnie.

Mój dziadek śmiał się z tych opowieści, nazywając je insynuacjami. Nie rozumiałem wówczas tego słowa, ale brzmiało mi groźnie i obraźliwie zarazem. Dziadek mówił, że w tym wszystkim, co plotła babcia, prawdą jest tylko to, że pana Chodnikiewicza zabierano do szpitala. Ale nie jako pacjenta psychiatrycznego, tylko z powodu chorej nogi. Pan Chodnikiewicz cierpiał bowiem straszne bóle z powodu odłamka pocisku, który trafił go w udo podczas powstania styczniowego. Od tamtej pory kulał i potrzebował troskliwej opieki. I sugerowanie, że był niespełna rozumu, jest brakiem patriotyzmu.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, ale nie ma siedzącego pod młodym jesionem pana Chodnikiewicza. Nieraz pytałem o to dziadków, ale oni twierdzili, że pan Zygmunt przechowuje u siebie cały album ze zdjęciami pana Chodnikiewicza, który zrobił jego dziadek, też pan Zygmunt. Pan Zygmunt strzeże go jak źrenicy oka i nie pokazuje nikomu.

Mój dziadek opowiadał mi, że pierwszego dnia drugiej wojny światowej pan Chodnikiewicz postanowił umrzeć. Miał już sto lat i pełne prawo do śmierci. W ten dzień zawołał dziadka i poprosił, by ten pomógł mu przesunąć na środek pokoju kufer, w którym przed dwudziestu laty przywiózł swoje rzeczy. Potem ubrał się w granatowy mundur, który odziedziczył po Józafacie Dumanowskim, pożegnał z moim dziadkiem, położył w kufrze i umarł. Podobno wysuszył się na wiór i teraz jest wielkości małego dziecka. Od jego śmierci mieszkanie stoi zamknięte, a kufer można zobaczyć przez okno. W tym opuszczonym mieszkaniu, do którego przez te wszystkie lata nikt się nie wprowadził, ukryty jest największy skarb pana Chodnikiewicza: manuskrypt wspomnień, które spisywał o Józafacie Dumanowskim przez całą swoją starość w naszej kamienicy.

Moja babcia natomiast twierdziła, że wprawdzie pan Chodnikiewicz umarł w wieku stu lat pierwszego dnia wojny, lecz został po bożemu pochowany na Rakowicach, tylko babcia nie pamięta już, gdzie znajduje się jego grób, bo to było dawno. A mieszkanie stoi puste, bo w administracji szukają spadkobierców pana Chodnikiewicza i oto cała tajemnica.

W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, który nietrudno uchwycić, bo przecież chyba każdy raz w życiu siedział na ławeczce pod starym jesionem. W albumie dziadka jest zdjęcie, którego babcia nie pozwalała mi oglądać. Widać na nim pana Łukasza Wichra, który śpi skulony na ławce, owinięty ciemnym płaszczem. Ręka zwisa mu bezradnie, a jej palce dotykają butelki po wódce, która stoi na ziemi. Na drzewie nie ma liści, więc pewnie była jesień.

Pan Łukasz Wicher był malarzem, choć nic na to nie wskazywało. W naszej kamienicy znany był raczej z tego, że pije.

Mój dziadek mówił, że pan Łukasz Wicher pije, żeby móc malować.

Moja babcia natomiast twierdziła, że pan Łukasz Wicher nie maluje, bo pije. Starałem się to zrozumieć i kiedyś zakradłem do barku dziadka i wypiłem jeden kieliszek nalewki orzechowej. Ale ani nie zacząłem po niej malować, ani nie przestałem, więc dalej nie rozumiałem pana Łukasza Wichra. Widywaliśmy go z kolegami, kiedy schodził w pochlapanym podkoszulku i kalesonach do sklepu, boso; był bardzo zarośnięty i kudłaty, ale dziadek mówił, że to bardzo mądrze, że się pan Wicher nie goli, bo jeszcze by się zaciął po pijaku i byłoby nieszczęście. Kiedyś z Kozłem Ostrowskim śledziliśmy pana Wichra do samego sklepu, gdzie okazało się, że żywi się on wódką żytnią, chlebem oraz paprykarzem szczecińskim.

Mój dziadek powiedział mi, że pan Łukasz Wicher mieszkał w mansardzie, gdzie miał atelier, i długo nie mogłem zrozumieć żadnego z tych słów. Ale potem Kozioł mi wytłumaczył, że chodzi o strych, gdzie pan Wicher miał pracownię, i wszystko się wyjaśniło. Kiedyś w nocy nie mogłem spać i stanąłem w oknie mojego pokoju. I okazało się, że pan Wicher też nie może spać, bo u niego pali się światło. Za to spał w dzień, tak przynajmniej twierdził Paweł, który mieszkał na drugim piętrze i dobrze widział okna pracowni.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, więc nie może brakować dzieci z naszej kamienicy. Widać je wyraźnie, jak siedzą na ławce pod starym jesionem: Kozioł Ostrowski, Paweł i Zosia. Każdy robi to co zawsze. Zosia czyta książkę, Kozioł mówi, a Paweł słucha. Wszyscy mają na sobie lekkie ubrania, więc to zdjęcie zostało pewnie zrobione tamtego lata.

Kozioł Ostrowski był synem pana Zygmunta i nie miał na imię Kozioł; ale nikt na podwórku nie wiedział, jak nazywa się naprawdę. Wiele razy pytaliśmy go o to, ale Kozioł za każdym razem mówił coś innego. Podawał się więc za Linusa, Kleta, Klemensa, Sykstusa, Korneliusza, Cypriana, Wawrzyńca, Chryzogona. W Wielkanoc zrozumiałem, że kłamał. Podejrzewaliśmy jednak wszyscy na podwórku, że ktoś, kto każe mówić na siebie „Kozioł”, musi nazywać się jeszcze gorzej niż starożytni męczennicy.

Zosia miała sukienki w kwiaty, smutne oczy i ciągle czytała książki. Zawsze siadała na uboczu i znad okładek obłożonych w papier pakowy przyglądała się naszym zabawom. Kiedyś podeszła do ławki, na której siedzieliśmy, i zapytała, czy może się z nami bawić. Ja się od razu zgodziłem, ale Kozioł powiedział, że musi udowodnić, że jest odważna. I kazał jej wejść na stary jesion. Wtedy Zosia powiedziała, że jesteśmy świntuchy i odeszła do swego kąta podwórka.

Tamtego lata najpierw poznałem Pawła. Przyszedł do mieszkania moich dziadków i zapytał, czy mógłby pożyczyć dla swego ojca jakąś książkę. Kiedy dziadek szukał jej w bibliotece, ja zacząłem rozmawiać z Pawłem i dowiedziałem się, że jesteśmy w tym samym wieku. Potem kilka razy byłem u niego, ale trochę bałem się jego mamy, więc spotykaliśmy się na podwórku.

Tamtego lata zaprzyjaźniłem się też z Kozłem Ostrowskim. Wcześniej z nim nie rozmawiałem, bo był starszy o rok i spoglądał na mnie z góry. Przyglądał się każdemu uważnie, ciągle uśmiechał pod nosem i sprawiał wrażenie, że zna ludzkie myśli. Kozioł zaprzyjaźnił się ze mną pewnego lipcowego dnia, kiedy upał wypełnił studnię naszego podwórka. Siedziałem na trzepaku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, i patrzyłem na Azę, starą podwórkową sukę, która wygrzewała się na słońcu całymi dniami. Wtedy podszedł do mnie Kozioł i się przedstawił.

— Umiesz grać na klarnecie? — zapytał po chwili.

— Chyba nie — odparłem zgodnie z prawdą.

— A ja umiem.

Siedzieliśmy na trzepaku, po męsku plując na bruk, kiedy Kozioł odezwał się ponownie:

— Mogę ci zagrać, jak przyniesiesz mi szklankę kompotu z rabarbaru.

Nie wiem dlaczego, ale się zgodziłem. Pobiegłem na górę, ale tego dnia nie było w mieszkaniu moich dziadków kompotu z rabarbaru. Były za to ogórki małosolne, więc wyłowiłem kilka z kamionkowego garnca i zbiegłem na dół. Kozioł ogórki zjadł, ale powiedział, że nie zagra, bo to nie rabarbar. Zgodziłem się z nim i od tamtej pory zostaliśmy przyjaciółmi.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, na skraju tego świata znajdowała się stara suka Aza. Aza należała do wszystkich, czyli do nikogo. Znalazłem w albumie mojego dziadka zdjęcie, na którym jest podwórko naszej kamienicy, stary jesion i pusta ławka. Zdjęcie jest bardzo smutne, bo na innych fotografiach zawsze ktoś na ławce siedzi. Ale jak się uważnie przyjrzeć, to widać pod ławką ciemny kłębek. Ten kłębek to właśnie stara suka Aza. Kiedy to odkryłem, zdjęcie przestało być smutne i się uśmiechnąłem.

Mój dziadek powiedział mi kiedyś, że bardzo się cieszy, że wzrastam w atmosferze niewinności. Czułem, że wzrastam raczej w innej atmosferze, bo tamtego lata było bardzo gorąco, ale nic się nie odezwałem.

— Pielęgnuj ją w sobie! — pouczył mnie dziadek, a ja nie wiedziałem, czy chodzi mu o atmosferę, czy o niewinność.

Tamtego lata było wyjątkowo upalnie i pewnego dnia Paweł opowiedział nam, że jego starsza siostra Ania chodzi po swoim pokoju w samych tylko majtkach i bez stanika. Ania była kilka lat starsza ode mnie, miała już włosy pod pachami i była już chyba dorosłą kobietą. Bardzo mi się podobała, choć nigdy się z nami nie bawiła, bo miała własne sprawy. Widywałem ją, jak zbiega po schodach w letniej sukience i wychodzi przed bramę naszej kamienicy, gdzie czekały na nią koleżanki, z którymi chodziła na Rynek. My nie mogliśmy jeszcze wtedy wychodzić poza podwórko.

Tamtego lata niewinna uwaga poczyniona przez Pawła bardzo głęboko zapadła nam w pamięć. Pielęgnowałem w swej wyobraźni obraz Ani i kiedy zamykałem oczy, to widziałem, jak spaceruje bez stanika po swym pokoju.

Zosia miała sukienki w kwiaty, smutne oczy i ciągle czytała książki. Też nie nosiła stanika, ale to co innego.

Tamtego lata odeszła od nas podwórkowa suka Aza. Miała gęstą, brązową sierść, smutne oczy i melancholijny głos, którym czasem odzywała się w środku dnia. Pewnego dnia spostrzegliśmy wszyscy, że na jej pysku pojawiły się siwe włosy. Od tamtej pory jej siwizna zaczęła się powiększać, zajmując łapy, całą głowę i tułów. Kiedy doszła do szubka ogona i Aza zrobiła się cała biała, stara suka odeszła. Widzieliśmy, jak wychodzi ciężko przez bramę na ulicę, na którą nam nie było wolno chodzić.

Nigdy potem jej nie widzieliśmy.

W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli.

Tamtego lata Kozioł wymyślił, że musimy założyć tajne bractwo. Z początku nie wiedzieliśmy, dlaczego miałoby być tajne i przed kim mielibyśmy się ukrywać. Jednak ani ja, ani Paweł nie mieliśmy wątpliwości, że istnieje paląca potrzeba powołania takiego bractwa. Aby było tajemniczo, Kozioł zwołał pierwsze spotkanie wieczorem, po „Dzienniku”. Powiedział, że spotykanie się w ciągu dnia jest niepoważne i w taki sposób od razu zostaniemy zdemaskowani.

Nie było mi łatwo nakłonić dziadków, by wypuścili mnie na podwórko tuż przed kolacją. Musiałem skłamać, podobnie jak każdy z nas. Tak więc od początków naszego tajnego bractwa towarzyszył nam grzech. Ja powiedziałem dziadkowi, że zapomniałem odebrać książkę od Pawła, Paweł, że od Kozła, a Kozioł skłamał nam, że nie musiał rodzicom kłamać.

Tamtego lata dużo czasu spędzaliśmy na starym jesionie, siedząc na grubych konarach wysoko ponad taflą podwórka naszej kamienicy. Owego wieczoru też wspięliśmy się na drzewo i snuliśmy sekretne plany. Dookoła nas okna kamienicy jaśniały światłem, wewnątrz nasi rodzice i dziadkowie przygotowywali kolację, krojąc chleb i soczyste pomidory, a myśmy spiskowali, machając nogami nad ziemią. Zapytałem, po co nam tajne bractwo, ale Kozioł uspokoił nas słowami:

— Zawsze się przyda. W razie czego będziemy przygotowani.

Zaufaliśmy mu, bo był od nas starszy o rok, a poza tym bardzo chcieliśmy być członkami jakiejś tajemnej organizacji. Kiedy wróciłem do domu, sekret tak mnie palił, że od razu chciałem pochwalić się dziadkom, jakiego mają dzielnego wnuka. Z trudem się powstrzymałem i długo leżałem bezsennie w łóżku, snując plany i wyobrażając sobie nasze przyszłe zadania.

Kozioł zebrał nas następnego dnia przy drzwiach od piwnicy, gdzie śmierdziało kotami i dlatego nikt tam nie chodził, i podzielił się z nami kolejną porcją swych dalekosiężnych planów. Nasze tajne bractwo potrzebowało legitymacji, żeby móc się rozpoznawać, na wszelki wypadek; potrzebowało też pieczątki, którą podbijalibyśmy nasze tajne dokumenty; potrzebowaliśmy lokalu na spotkania oraz archiwum, w którym gromadzilibyśmy liczne dokumenty z naszej działalności.

Paweł zrobił legitymacje, korzystając ze ścinków brystolu, które znalazł w pracowni swego ojca. Pan Piotr, ojciec Pawła, był architektem. Miał pracownię w domu i często uspokajał nas przez okno, kiedy zachowywaliśmy się zbyt głośno. Chodził z czarnymi tubusami i wzrokiem wbitym w ziemię, a zamiast paska do spodni nosił granatowe szelki. Paweł opowiadał, że jego ojciec cały czas pracuje nad projektem ich nowego domu. Martwiliśmy się, bo to by oznaczało, że Paweł i Ania będą musieli w końcu wyprowadzić się z naszej kamienicy i stracimy z nimi wszelki kontakt.

Moja babcia nie lubiła pana Piotra, ponieważ kiedyś dowiedziała się z pewnych, acz nieujawnionych przez nią źródeł, że ojciec Pawła zamierza zburzyć naszą kamienicę i zaprojektować w jej miejsce coś nowoczesnego, funkcjonalnego i estetycznego. Ponieważ jednak moja babcia była osobą dobrze wychowaną, nie dawała wprost panu Piotrowi odczuć, jak nim pogardza. Ograniczała się więc do aluzji, które rzucała na schodach w chwilach, gdy pan Piotr kłaniał się jej uprzejmie.

— Bardzo nowoczesna kamienica, prawda? — odpowiadała na pytanie o pogodę.

Albo:

— Jak dobrze, że mieszkamy w tak funkcjonalnym domu, nie uważa pan? — pytała, gdy życzył jej dobrego dnia.

Moja babcia była pewna, że jej drobne złośliwości odnoszą właściwy skutek, gdyż o ewentualnej rozbiórce kamienicy nic się nie mówiło.

— Inżynier, ale ma jeszcze odrobinę wstydu! — mówiła, siedząc na swym kuchennym tronie.

Kozioł Ostrowski do legitymacji wpisał imię Kozioł i powiedział, że nasze bractwo jest tajne, więc nie ma powodu, by ujawniał swe imię. Z podobnych powodów zrezygnowaliśmy ze zdjęć, co było nam nawet na rękę, gdyż ani Piotr, ani ja nie dysponowaliśmy odpowiednimi fotografiami. Ja przyniosłem pieczątkę mego dziadka, którą mogłem się bawić od wczesnego dzieciństwa, gdyż dziadek od dawna jej nie potrzebował. Wprawdzie tekst na pieczątce brzmiał: EGZEMPLARZ ARCHIWALNY, ale ważne było, że mamy prawdziwą pieczątkę i prawdziwy, zielony tusz. Napis ten zresztą okazał się bardzo przydatny, gdyż mogliśmy nim swobodnie oznaczać wszelkie dokumenty, które składaliśmy do archiwum.

Chwilowo archiwum mieściło się w blaszanym pudełku po czekoladkach, które zobowiązałem się przechowywać w domu. Po tajnej naradzie ustaliłem, że będę je chować za oficerki dziadka, gdyż nie pamiętałem, aby on kiedykolwiek z nich korzystał. W archiwum na początku znalazły się nasze oświadczenia, w których zobowiązywaliśmy się do zachowania wszystkich spraw naszego bractwa w tajemnicy.

Podczas pierwszych dni istnienia owej sekretnej organizacji narodziła się też jej nazwa. Brzmiała ona: Tajne Bractwo.

Tamtego lata sporo czasu spędzaliśmy w gałęziach starego jesionu. Skryci pomiędzy liśćmi, byliśmy niewidoczni dla mieszkańców naszej kamienicy. Tam też była pierwsza siedziba naszego tajnego bractwa.

W naszym tajnym bractwie postanowiliśmy, że musimy udowodnić, że jesteśmy godni tajemnicy, którą mamy dźwigać. Musiał to być prawdziwy test odwagi i hartu ducha. Paweł z początku nieco się ociągał, twierdząc, że podpisaliśmy oświadczenia, ale Kozioł był stanowczy:

— A jak będą nas torturować?

Każdy w duchu przyznał mu rację, że nie byliśmy pewni samych siebie i siebie nawzajem.

W naszym tajnym bractwie postanowiliśmy, że poddamy naszą odwagę próbie. Ustaliliśmy, że spędzimy noc na Wawelu, przy grobie marszałka Piłsudskiego. Jeśli wytrzymamy, a potem nie powiemy dziadkom i rodzicom, gdzie byliśmy całą noc, to będziemy godni prawdziwego członkostwa w naszym bractwie. Ustaliliśmy ponadto, że wyniki tego testu będą wpisane do naszych tajnych legitymacji, a Paweł dorysował cienkopisem specjalną rubrykę, którą opisał „próba odwagi”. Rubryka spokojnie czekała, aż będziemy mogli ją wypełnić.

W naszym tajnym bractwie dość długo odwlekaliśmy tę próbę, gdyż wiedzieliśmy, że nie wolno nam samym wychodzić poza podwórko, a co dopiero iść na Wawel i spędzać tam noce w podziemiach. Na każde wspomnienie o próbie czuliśmy dreszcz podniecenia i strachu. Dwa razy ustaliliśmy termin, lecz zawsze coś przeszkadzało. Raz Paweł musiał z rodzicami i siostrą jechać do zoo, i w ostatniej chwili odwołaliśmy akcję. Innym razem były imieniny mamy Kozła i też wszystko się odwlekło.

Zosia miała smutne oczy i ciągle czytała książki, ale czasem się śmiała. Tamtego lata, kiedy my umacnialiśmy się w naszym tajnym bractwie, Zosia siedziała na ławce pod jesionem i patrzyła z uśmiechem, jak codziennie wdrapujemy się na drzewo i szeptamy tam między sobą. Wiedzieliśmy, że robimy poważne rzeczy, ale jednocześnie czuliśmy się dziwnie, gdyż jej śmiech sugerował, że uważa nas za dzieci.

— Dziewczyny nic nie rozumieją — mówił Kozioł, ale minę też miał nietęgą.

Wszyscy czuliśmy, że musimy zejść Zosi z oczu, jeśli chcemy zachować wiarę w powagę tego, co robimy.

Tamtego lata sporo czasu spędzaliśmy w gałęziach starego jesionu, ale pewnego dnia przyszedł Kozioł z tajemniczą miną i powiedział, wskazując na Zosię, która spokojnie czytała książkę na ławce:

— W takich warunkach nie da się poważnie pracować.

Po czym wyciągnął pordzewiały klucz i powiedział, że przenosimy siedzibę naszego tajnego bractwa z jesionu na strych naszej kamienicy. Ruszyliśmy za nim, raźno wspinając się po schodach. Kozioł przekręcił klucz w zamku, zachrzęściło i po chwili weszliśmy do naszej nowej siedziby. W środku trwało zastygłe, gorące powietrze, było pełno kurzu i śmierdziało gołębimi odchodami. Byliśmy zachwyceni.

Belki więźby dachowej tworzyły pajęczą konstrukcję. Pełno było tu starych mebli, stołków, foteli i pozbawionych drzwi szaf, z których ułożyliśmy gabinet naszego bractwa, krztusząc się od chmur kurzu wzniecanych z każdym ruchem. W kącie przy oknie ustawiliśmy biurko, do którego szuflady przeniosłem archiwum naszej organizacji. Przesunęliśmy też wypłowiałą wersalkę, pokrytą kępkami wyłażącego włosia i przebitą sprężynami, pomiędzy którymi dało się jednak wygodnie siedzieć.

W naszym tajnym bractwie mieliśmy wszystko: siedzibę i legitymacje, przysięgi i oświadczenia; nie mieliśmy tylko na horyzoncie żadnych zadań godnych tak poważnej organizacji. Przesiadywaliśmy więc całymi dniami na strychu, pocąc się niemiłosiernie i szukając szczytnych celów naszej przyszłej działalności.

Tamtego lata pan Łukasz Wicher raczej niewiele malował, a głównie pił. Pewnego dnia, kiedy rano szedłem z dziadkiem na Kleparz, natknęliśmy się na pana Wichra leżącego na półpiętrze. Śmierdział i chrapał, a ja trochę się bałem. Dziadek lekko trącił go w ramię, a ten się przebudził.

— Niechże się pan opamięta! — powiedział dziadek.

Wzrok pana Łukasza Wichra był niewidzący. Zobaczyłem, że nagle jego spodnie pociemniały, a po schodach zaczęła spływać strużka cieczy. Trąciłem dziadka.

— Panie Łukaszu! — Dziadek nie krył żalu. — Na Boga, przecież to secesyjna klatka schodowa; kto o tym powinien pamiętać, jak nie pan?

W naszym tajnym bractwie długo odwlekaliśmy próbę odwagi.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, więc musi też być klatka schodowa w naszej kamienicy. Zdjęcie robione jest z dołu, widać ślimak poręczy i balustradę kutą w roślinne motywy. W ciemną studnię przesącza się światło z okienek na półpiętrze. Na fotografii nie czuć tej mieszaniny kurzu i woni kotów, nie słychać skrzypienia starych stopni. Nie widać też pana Łukasza, którego tamtego lata często musieliśmy mijać na schodach, wstrzymując oddech, na palcach, bojąc się go zbudzić, jak starego niedźwiedzia z zabawy.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, poza panem Zygmuntem. Nie pamiętam dziś jego twarzy.

Mój dziadek co rano chodził na zakupy na Kleparz, choć nie było takiej potrzeby. Ale on wstawał rano, zjadał śniadanie i starannie spisywał na kartce, czego w domu brakuje. Czasem szedł tylko po butelkę śmietany albo po koper, którego babcia potrzebowała do kiszenia ogórków. Moja babcia zawsze potrafiła mu coś wymyślić, a on brał siatkę, naciągał beret i wesoło nucąc, ruszał na plac targowy.

W naszym tajnym bractwie mieliśmy wszystko, co niezbędne do poważnej działalności, poza działalnością. Dlatego z nudów zaczęliśmy pilnie obserwować przez uchylone okienko pokój Ani, starszej siostry Pawła, aby przekonać się, czy rzeczywiście chodzi prawie nago po mieszkaniu. Widok był znakomity i nawet nie potrzebowaliśmy lornetki, którą przyniósł Paweł. Wyznaczyliśmy dyżury, starannie rozpisane na kartce, którą pinezką przybiliśmy do krokwi, i rozpoczęliśmy metodyczne obserwacje. Aby włączyć to zajęcie w oficjalną działalność naszej organizacji, Kozioł wymyślił, że trzeba prowadzić dokładny dziennik, zapisując wszystkie nadzwyczajne fakty wraz z dokładną godziną ich spostrzeżenia.

— To będzie przygotowanie do poważniejszych zadań.

Zosia miała sukienki w kwiaty, smutne oczy i ciągle czytała książki.

W naszym tajnym bractwie długo odwlekaliśmy próbę odwagi.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a ja czasem chodziłem z nim. Szliśmy Plantami, dziadek odkłaniał się mijającym nas ludziom, bo w Krakowie wszyscy dziadka znali. I opowiadał mi dziwne historie z dawnych czasów, o których nie czytałem w książkach. Opowiadał o spiskach i zamachach, o poetach i prorokach, którzy chodzili po polskiej ziemi ponad sto lat temu, czyli bardzo dawno. Opowiadał o tajemniczym panu Chodnikiewiczu i o samym Józafacie Dumanowskim.

W naszym tajnym bractwie bardzo pilnie przykładaliśmy się do obserwacji Ani. Jednak wbrew naszym oczekiwaniom zadanie okazało się nadspodziewanie trudne. Firanka w pokoju obserwowanej często była zasłonięta, co utrudniało pełną orientację w tym, co dzieje się w pokoju. Do tego Ania raczej nie spacerowała po pokoju, tylko leżała na łóżku albo siedziała przy stole, więc trudno było zobaczyć, czy ma na sobie stanik, czy też nie. Kilka razy wydawało mi się, że widzę jej pierś i serce zaczęło mi bić żywiej, ale nie byłem pewien. Leki wiatr poruszał firankę w jej oknie, a ja trwałem na posterunku, z lornetką przy oczach.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a ja czasem chodziłem z nim. Na placu też wszyscy go znali i nazywali panem kierownikiem, chociaż mój dziadek nigdy tam nie pracował, bo zanim został emerytem, był profesorem na uniwersytecie. Pewnie musieli go z kimś mylić. Przekupki rozpoznawały go od wejścia i uśmiechały się ciepło. W sklepie mięsnym pani Lodzia odkładała mu najlepsze kawałki wołowiny, bez kości i żył, w nabiałowym pani Stasia podsuwała mu dyskretnie jaja od chłopa; a w warzywniaku uśmiechał się nawet smutny pan bez imienia, który nigdy się nie uśmiechał.

Wracaliśmy z tych wypraw obwieszeni suszonymi grzybami, pętami kabanosów, dźwigając siatki pełne wszelkiego dobra. Babcia oczywiście załamywała ręce, lamentując:

— Kto to wszystko zje!

Ale jakoś zjadaliśmy bez kłopotu; opowieści o pustych półkach do nas nie docierały.

W naszym tajnym bractwie przyszedł wreszcie długo odwlekany czas próby. Późnym popołudniem zebraliśmy się w naszej siedzibie na strychu, mając w chlebakach niezbędny ekwipunek. Każdy miał ze sobą sweter, manierkę z kompotem, kanapkę i latarkę. Kozioł wziął plaster, bandaż, opakowanie gazy i wodę utlenioną, wszystko na wszelki wypadek, a ja zabrałem scyzoryk. Patrzyliśmy po sobie niepewnie, ale sprawy zaszły za daleko. Musieliśmy przejść tę próbę zwycięsko. Z duszą na ramieniu zeszliśmy po schodach i chyłkiem wymknęliśmy się z naszej kamienicy na ulicę S.

Podczas drogi dodawaliśmy sobie odwagi żartami, ale perspektywa nocy w katakumbach nas przerażała; jednak nikt nie śmiał powiedzieć tego głośno. Plantami szybko dotarliśmy na Wawel i weszliśmy w mrok katedry. Wokół nas było kilka wycieczek, które kończyły zwiedzanie. Zeszliśmy po schodach w dół i z mapką, którą przerysowałem z przewodnika po Krakowie, odnaleźliśmy wśród wiekowych sarkofagów grobowiec marszałka Piłsudskiego. Usiedliśmy pod ścianą i wyciągnęliśmy manierki. Zwiedzających prawie nie było, czasem przed wejściem do krypty przesunął się cień strażnika. Mijały długie minuty. Po półgodzinie zrobiliśmy się głodni i każdy wbił zęby w swoją kanapkę. Ja zjadłem jeszcze jabłko i wtedy uświadomiłem sobie, że czeka mnie cała noc bez jedzenia. Poczułem się bardzo samotny.

Nagle zaczęło gasnąć światło. Skuliliśmy się, czując nawzajem swoje ciepło. Nie było odwrotu. Kozioł poświecił latarką na stalowy sarkofag Marszałka, który przypominał kasę pancerną. Czuliśmy, że dzieje się coś ważnego. W ciemności podziemi usłyszeliśmy kroki i Kozioł zgasił latarkę. Do krypty wszedł strażnik i zapalił światło.

— Zamykamy już — powiedział, nie patrząc nawet na nas. — Uciekajcie, wisusy.

Wdzięczni za te słowa, biegiem ruszyliśmy do wyjścia. Świat na zewnątrz podziemi był słoneczny i jasny. Śpiewały ptaki, po dziedzińcu spacerowali ludzie. Byliśmy ocaleni.

W naszej kamienicy nikt nie zauważył, że nas nie było. Zdążyliśmy na kolację, a moja babcia dziwiła się, że mam taki apetyt. Pamiętam jak dziś, że wtedy była sałatka z gotowanych warzyw z majonezem.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz i po drodze opowiadał mi niezwykłe historie z dawnych czasów. Wierzyłem w nie wszystkie i wierzyłem, że dziadek w nich uczestniczył, tak potrafił opowiadać. Poznawałem więc sekretne życie Mickiewicza i Słowackiego, dziwne losy powstańczych jenerałów, których mój dziadek, rotmistrz ułanów, musiał znać.

— Pamiętaj tylko, że to wszystko jest naszą tajemnicą — napominał dziadek surowo.

Potem w szkole musiałem kłamać i opowiadać wszystkie te rzeczy, które były opisane w podręcznikach, choć wiedziałem, jak było naprawdę.

W naszym bractwie nie potrafiliśmy do końca określić, czy nasza próba odwagi zakończyła się sukcesem, czy porażką. Z jednej strony nie zrealizowaliśmy naszego celu; z drugiej jednak podjęliśmy próbę i przeszkodziły nam czynniki obiektywne w postaci strażnika. Następnego dnia po naszej wyprawie do grobu marszałka Piłsudskiego postanowiliśmy, siedząc na starej wersalce w naszej siedzibie, że w odpowiedniej rubryce naszych legitymacji napiszemy: próba warunkowo zaliczona. Tak wymyślił Kozioł i, choć nie bardzo rozumieliśmy sens tej formuły, to czuliśmy, że trafnie opisuje sytuację.

Od tamtej pory byliśmy pełnoprawnymi członkami naszej sekretnej organizacji.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz i po drodze opowiadał mi niezwykłe historie z dawnych czasów. Pamiętam, jak kiedyś wracaliśmy obładowani mięsem na rosół i pękami włoszczyzny. Seler z pietruszką pachniały intensywnie, świeciło słońce, a ja spytałem, kim był pan Józafat Dumanowski, o którym dziadek kilkakrotnie wspominał. Dziadek zatrzymał się, poprawił beret i powiedział poważnie:

— Józafat Dumanowski był człowiekiem wielkiego formatu.

Nie śmiałem pytać dalej.

W naszym tajnym bractwie metodycznie podglądaliśmy Anię, nie mogąc jednoznacznie ustalić, czy chodzi po swoim pokoju prawie goła, czy nie. Planowaliśmy nawet przeprowadzić ostateczny test, czyli rzucić niewielkim kamyczkiem w okno pokoju starszej siostry Pawła i czekać, co się dalej wydarzy. Każdy z nas twierdził, że prawie widział jej pierś, a Kozioł upierał się, że raz poprzez firankę zobaczył jej gołą pupę, co odnotował w naszym dzienniku obserwacji, choć ze znakiem zapytania w nawiasie. Byliśmy już gotowi

rozstrzygnąć to na drodze eksperymentu, kiedy nagle drzwi na strych się otwarły i stanęła w nich Ania. Była ubrana, a my skuliliśmy się na wersalce, aż sprężyny jęknęły.

— Paweł — odezwała się Ania, stojąc w progu — przekaż łaskawie swoim kolegom, że jak nie przestaną mnie podglądać, to powiem rodzicom.

Drzwi trzasnęły, a my zostaliśmy z niedokończonym zadaniem i zbędnym w tej sytuacji pieczołowicie prowadzonym dziennikiem obserwacji.

Zosia miała smutne i piękne oczy, i na pewno nigdy nie zachowałaby się tak jak Ania. Tamtego lata Ania mijała nas zawsze z ironicznym uśmieszkiem, a ja czerwieniłem się i schodziłem jej z drogi. W ten oto sposób działalność naszego tajnego bractwa doprowadziła do tego, że obydwie dziewczyny z naszej kamienicy jawnie nami pogardzały, choć każda z innego powodu.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a potem zabierał mnie do Starego Miasta, pokazując kościoły, muzea i pałace. Z nim labirynt starych ulic i szarych, przygarbionych kamienic, który normalnie budził moją grozę, przestawał być taki straszny. Podczas jednego z takich spacerów dziadek odezwał się, beztrosko machając siatką ze świeżym kogutkiem, że Józafat Dumanowski przeprowadził Polskę przez mroczny i długi okres zaborów.

— Bez niego by nas dzisiaj nie było — zakończył.

Kogutek, na którym babcia zrobiła potem pyszny rosół, kołysał się smętnie.

W naszym tajnym bractwie miny mieliśmy niewesołe. Siedzieliśmy na zmurszałej wersalce, wdychając wszędobylski kurz i czuliśmy się jak spiskowcy, którym zabrano rację istnienia. Śledzenie Ani było naszym jedynym zadaniem i bez niego dalsza nasza działalność nie miała sensu.

— Trzeba się rozwiązać — odezwał się melancholijnie Paweł.

— Rozwiązać?! — wybuchnął Kozioł Ostrowski. — Czy po to tyle cierpieliśmy, przechodziliśmy próby, urządzaliśmy siedzibę i narażaliśmy się, aby teraz dać się pokonać?

Uznaliśmy, że przeczekamy trudny czas, intensywnie szukając nowych wyzwań.

Zosia miała smutne i piękne oczy, i wierzyłem, że nigdy nie zachowałaby się tak jak Ania, choć uśmiechała się na nasz widok z nutą pobłażania.

W naszym tajnym bractwie czas upływał nam na jałowej pracy organicznej. Rysowaliśmy plany mieszkań w kamienicy, zapisywaliśmy, o której kto wchodzi i wychodzi, opisywaliśmy obcych, którzy odwiedzali zakład fotograficzny pana Zygmunta. Wszystko to budowało wprawdzie solidne podstawy naszej dalszej działalności, ale traciliśmy nadzieję, by pojawiło się wyzwanie godne tak umocnionych struktur organizacyjnych.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz i czasem szedłem wraz z nim. Wracaliśmy naokoło, idąc przez stary Kraków, a mój dziadek wzdychał nostalgicznie:

— I pomyśleć, że tymi ulicami chodził sam Józafat Dumanowski.

Moja babcia miała na temat Józafata Dumanowskiego odmienne zdanie niż dziadek. Kiedy nieopatrznie zapytałem ją przy kolacji, czy też znała pana Dumanowskiego, babcia zaczęła się śmiać i powiedziała:

— Dziecko, przecież jego nigdy nie było!

— Nawet gdyby nie było — odezwał się dziadek — to trzeba byłoby go wymyśleć.

W naszym tajnym bractwie nastroje były marne, a na dodatek tamtego lata przez kilka dni padało, więc siedzieliśmy smętnie w naszej tajnej siedzibie, słuchając stukania deszczu po dachu i szukaliśmy wyjścia z naszej trudnej sytuacji. Bractwo umierało, choć narodziło się tak niedawno.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz i wiedział, jak kupić najlepszy twaróg. I nie brał go od pani Stasi, u której kupował cały nabiał, tylko szedł na drugi koniec placu i na niepozornym stoisku od niepozornej kobiety kupował klinek białego sera.

— Cała sztuka w tym, żeby nie był kwaśny — mówił mój dziadek.

W takich chwilach go podziwiałem.

W naszym tajnym bractwie planowaliśmy po cichu rozwiązanie struktur i zejście do podziemia. Każdy miał do czego wracać. Kozioł musiał ćwiczyć na klarnecie, ja planowałem poszukiwania w bibliotece dziadka i tajemne plądrowanie przepastnych szuflad jego biurka, a Paweł tęsknił do niedoczytanych książek. I wtedy przyszedł mi do głowy prosty i genialny pomysł.

— Słuchajcie — powiedziałem, drżąc z podniecenia — a gdybyśmy spróbowali odnaleźć skarb pana Chodnikiewicza?

I opowiedziałem przyjaciołom wszystko to, co wiedziałem od dziadka i babci razem wziętych. Kozioł Ostrowski coś słyszał wcześniej o panu Chodnikiewiczu, bo był synem i wnukiem pana Zygmunta, a na fotografiach pana Zygmunta był cały świat, a więc i pan Chodnikiewicz. Paweł nie wiedział nic, ale tym bardziej zapalił się do projektu. I tamtego dnia, tamtego lata, kiedy naszą kamienicę obmywały strugi deszczu, nasze tajne bractwo narodziło się na nowo.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a moja babcia z upodobaniem rzucała się w objęcia śmierci.

W naszym tajnym bractwie poczęliśmy pieczołowicie przygotowywać plany naszego nowego zadania. Najpierw sporządziliśmy dokładną mapę mieszkania po panu Chodnikiewiczu, zaznaczając prawdopodobne miejsca ukrycia skarbu, których zresztą było bardzo wiele. Następnie dyskretnie obejrzeliśmy obiekt naszej wyprawy, zaglądając uważnie przez wszystkie dostępne okna. Mieszkanie po panu Chodnikiewiczu znajdowało się na parterze, lecz musieliśmy się nieźle natrudzić, by któryś z nas wspiął się na poziom parapetu. Podstawiliśmy drabinę, stawaliśmy sobie na ramionach, wreszcie prowadziliśmy ciągłą obserwację obiektu z gałęzi starego jesionu. Kozioł Ostrowski zrobił nawet kilka zdjęć wnętrza. Jednak po wywołaniu okazało się, że niewiele widać. Okna były zakurzone i wszystko, co widzieliśmy, to szarość. Jedyny sukces tych przygotowań to stwierdzenie ponad wszelką wątpliwość, że pośrodku największego pokoju naprawdę stoi wielki kufer. Myśl, że w środku spoczywa zasuszona, odziana w starożytny mundur mumia pana Chodnikiewicza, rozpalała naszą wyobraźnię.

Moja babcia z upodobaniem rzucała się w objęcia śmierci; tak przynajmniej mówił mój dziadek.

W naszym tajnym bractwie stanęliśmy przed poważnym wyzwaniem, którym było dostanie się do obserwowanego mieszkania. Drzwi były zamknięte na głucho, stalowe sztaby, przykręcone pewnie jeszcze przed wojną, zamalowano kilka razy. Na wszystkim wisiała wielka kłódka, do której nie mieliśmy klucza.

Moja babcia z upodobaniem rzucała się w objęcia śmierci, a robiła to na dwa sposoby.

W naszym tajnym bractwie, pod długich analizach i burzliwych dyskusjach, opracowaliśmy precyzyjny plan, jak dostać się do mieszkania.

Moja babcia z upodobaniem rzucała się w objęcia śmierci, a robiła to na dwa sposoby. Pierwszym było uważne śledzenie szlaków umierania. Babcia uważnie czytała codzienną prasę i wycinała z niej nekrologi oraz doniesienia kroniki kryminalnej o morderstwach. W ten sposób pozwalała sobie na niebezpieczną grę z osaczającym wszystkich przemijaniem. Szczególnie interesował ją postęp działań śmierci w najbliższej okolicy. Kiedy tylko ktoś z ulicy S. albo sąsiednich przecznic zasnął w Panu, babcia z pewnym dwuznacznym triumfem obwieszczała:

— I co, widzicie? To całkiem niedaleko.

Była wtedy zupełnie jak dziecko, które przestraszone burzą, oblicza, jak daleko od jego domu uderzają złowrogie pioruny. Jednak w głosie mojej babci nie było słychać przestrachu, lecz raczej pewną familiarną zażyłość z nieprzeniknionymi drogami śmierci.

W naszym tajnym bractwie ustaliliśmy, że jedynym posiadaczem klucza może być pan Andrzej, który był złotą rączką, ale pracował jako dozorca naszej kamienicy.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, nie mogło więc zabraknąć pana Andrzeja, który tego świata pilnował i ciągle go naprawiał.

W naszym tajnym bractwie ustaliliśmy, że kluczem do mieszkania pana Chodnikiewicza jest pan Andrzej. Zagadnęliśmy go zaraz o to, udając brak zainteresowania. Kozioł Ostrowski wymyślił sprytny fortel, który miał pozwolić nam uzyskać potrzebne informacje, jednocześnie nie budząc najmniejszych podejrzeń co do celu zdobywania tych informacji.

— A gdyby tak nagle w kamienicy wybuchł pożar, to czy ktoś ma w ogóle klucze do tego mieszkania na parterze? — zapytał pewnego dnia Kozioł Ostrowski ze znudzoną miną pana Andrzeja, który oczywiście niczego nie podejrzewał.

— Nie ktoś, tylko ja! — odpowiedział z dumą pan Andrzej i wyciągnął z kieszeni drelichowego fartucha rozdzwoniony pęk, wskazując nam jednocześnie na wielki klucz o skomplikowanych ząbkach.

— To dobrze — powiedział Kozioł, z trudem opanowując drżenie głosu. — Dobrze wiedzieć, że ktoś czuwa nad naszym bezpieczeństwem.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, więc nie mogło zabraknąć pana Andrzeja, dozorcy i opiekuna naszej kamienicy. Nie zabrakło go dwukrotnie, przynajmniej na zdjęciach w albumie mojego dziadka. Na pierwszym widać nasze podwórko, stary jesion i ławeczkę. A nad ławeczką stoi pochylony pan Andrzej i coś naprawia. Pewnie dokręcał wielkie śruby albo wymieniał przegniłą deskę na nową.

Moja babcia z upodobaniem napotykała śmierć na drodze swoich bliźnich, śledząc rubrykę z nekrologami i kroniki policyjne. Każdą pozyskaną z prasy codziennej informację wycinała nożyczkami i wklejała gumą arabską do specjalnego zeszytu. Wycinkowi towarzyszył precyzyjny opis, zawierający nie tylko datę tego smutnego wydarzenia, ale też sumaryczny opis pogody w Krakowie, a także jadłospis, który owego feralnego dnia obowiązywał w mieszkaniu moich dziadków. Dzięki temu można było bezbłędnie skojarzyć brutalne morderstwo z zupą pomidorową, śmiertelne potrącenie pieszego przez pijanego kierowcę ze zrazami zawijanymi, a zgon emerytowanego pracownika zakładu ubezpieczeń ze smażoną wątróbką.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, więc nie mogło zabraknąć pana Andrzeja, dozorcy i opiekuna naszej kamienicy. Na drugiej fotografii pojawia się mimochodem. Znów widać nasze podwórko, stary jesion i ławkę. Na ławce siedzi mój dziadek i moja babcia i są młodsi niż na ostatnim zdjęciu. Ubrani są zwyczajnie, a na ławce pomiędzy nimi stoją stłoczone siatki z zakupami. Widać pan Zygmunt zaskoczył ich przypadkiem i zaprosił do zdjęcia zupełnie nieprzygotowanych. Dowodzi tego irytacja na twarzy babci, która patrzy w obiektyw z nienawiścią, zaciskając wąskie usta; mój dziadek nerwowo poprawia beret.

W tle widać postać dźwigającą kubeł na śmieci, aby wystawić go na ulicę, po której przejeżdża śmieciarka. Ta postać to oczywiście pan Andrzej, który był złotą rączką, a pracował jako dozorca naszej kamienicy.

W naszym tajnym bractwie ustaliliśmy zatem, gdzie jest klucz, ale nie wiedzieliśmy, jak go pozyskać. Koncepcja, by wywołać mały pożar, który zmusi pana Andrzeja do użycia klucza, odpadła. Zamieszanie, które byśmy wywołali, utrudniłoby nam przecież realizację planu. Z wysiłkiem skonstruowaliśmy misterną intrygę, na której końcu mieliśmy się stać czasowymi posiadaczami klucza.

Moja babcia z upodobaniem dokumentowała okoliczności śmierci nieznanych sobie bliźnich. Kiedyś, pomagając jej wklejać kolejne nekrologi do opasłego zeszytu o napęczniałych kartkach, zapytałem, po co zapisuje tam nasze obiady.

— Wszystko to może mieć znaczenie — odpowiedziała, spoglądając na mnie zza mocnych okularów.

W naszym tajnym bractwie ustaliliśmy, że najprostszą metodą pozyskania klucza będzie upicie pana Andrzeja. Kupimy butelkę wódki i pójdziemy do mieszkania dozorcy z prośbą, by nam opowiedział coś o starożytnych dziejach naszej kamienicy. Zaproponujemy mu wódkę i będziemy dolewać, pilnie słuchając opowieści. Pan Andrzej był kopalnią wiedzy o rurach kanalizacyjnych, przewodach elektrycznych i tym podobnych sekretach naszej kamienicy, które wprawdzie w tamtym momencie nie miały dla nas znaczenia, ale mogły się kiedyś przydać. Przede wszystkim jednak były to tematy, o których nasz dozorca, będący jednocześnie złotą rączką, potrafił opowiadać godzinami. Nieraz widzieliśmy, jak zaczepiał mieszkańców na schodach i niezrażony jawnym ziewaniem zagadniętych, snuł swe opowieści o kranach, rurach i zaworach, naświetlając drobiazgowo swoją heroiczną walkę ze stawiającą ciągły opór przestarzałą materią.

Moja babcia z upodobaniem dokumentowała okoliczności śmierci nieznajomych sobie bliźnich. Tamtego lata dobrnęła do końca zeszytu. Tego dnia podeszła spokojnie do swej nocnej szafki i złożyła rozpulchniony wycinkami wolumin obok wielu jemu podobnych. Nie mogłem wytrzymać i następnego dnia zakradłem się do sypialni dziadków, choć pokój ten przejmował mnie zawsze chłodem. Z bojaźnią otwarłem nocną szafkę przy łóżku babci i zacząłem przeglądać jej dzieło. Powoli zanurzałem się w rzekę czasu, śledząc pożółkłe i kruche skrawki papieru. Czasy wojenne przynosiły listy rozstrzelanych i informacje Czerwonego Krzyża. Najstarsze zeszyty sięgały czasów przedwojennych. Pierwsze wycinki nosiły datę ślubu moich dziadków. Owego dnia rubryka z jadłospisem była szczególnie rozbudowana.

Dziadek w swojej szafce nocnej trzymał skarpetki, starannie zwinięte w kształtne kulki.

W naszym tajnym bractwie ustaliliśmy, że nasz plan jest znakomity. Rozbił się on jednak o rafy przepisów prawnych. Otóż w żadnym sklepie monopolowym w okolicy nie chciano nam sprzedać wódki jako niepełnoletnim. Tłumaczenia, że to dla wujka, ojca, dziadka i babci, nic nie pomagały. Upokorzeni i odprowadzani do drzwi niewybrednymi komentarzami oczekujących w kolejce klientów, ruszaliśmy smętnie do kolejnego sklepu. Niestety, nasza wyprawa poza wiedzą o rozmieszczeniu w okolicy sklepów z alkoholem nie przyniosła pożądanych rezultatów. Misterny plan musiał ulec dalszym przeróbkom.

Moja babcia z upodobaniem rzucała się w objęcia śmierci, a robiła to na dwa sposoby. Poza śledzeniem kroków śmierci w naszym mieście, była też miłośniczką i znawczynią krakowskich cmentarzy.

W naszym tajnym bractwie ustaliliśmy, że musimy do naszego spisku wciągnąć osobę dorosłą. Niemal dorosła była Ania, ale trudno się dziwić, nasze zaufanie do niej było bardzo ograniczone. Proszenie rodziców i dziadków nie wchodziło w grę. Sytuację uratował, w czarnej godzinie naszej rozpaczy, znakomity Kozioł Ostrowski, mistrz intelektu i przenikliwych wglądów w istotę rzeczy:

— Skoro nie możemy nikogo przekonać, musimy kogoś przekupić — odezwał się i powiódł po naszych twarzach triumfalnym spojrzeniem geniusza.

— Ale kogo? — odpowiedzieliśmy chórem.

Ton głosu Kozła zaczął budzić w nas przygasłą nadzieję.

— Znamy kogoś, kto zrobi dla nas wszystko. To człowiek słaby i uzależniony, który za butelkę wódki gotowy jest spełnić każde życzenie; taka natura nałogowca.

Po czym Kozioł wtajemniczył nas w szczegóły swego planu. Pójdziemy do pana Łukasza Wichra i zaproponujemy taki układ: my damy mu pieniądze na dwie butelki wódki. Jedną może wypić sam, drugą ma wypić z panem Andrzejem. Kiedy złota rączka uśnie, pan Łukasz Wicher ma wypiąć z jego pęku kluczy największy i nam dostarczyć. Zobowiązaliśmy się oddać klucz, zanim pan Andrzej się obudzi; chcieliśmy do końca grać uczciwie.

Moja babcia z upodobaniem rzucała się w objęcia śmierci, często chadzając na krakowskie cmentarze. Popołudniami ubierała szary sweter albo granatowy trencz i wolnym krokiem szła na spacer, którego celem była któraś z krakowskich nekropolii. Nieśpiesznie docierała na Rakowice, na Salwator, do grobów królewskich i na Skałkę; wiedziała wszystko o byłych cmentarzach, które obywatele miasta dawno skazali na zapomnienie. Z powagą mijała plac Mariacki i dawne miejsce pochówku straconych i grzebanych bez sakramentów, które porastało niewinną trawą u wylotu ulicy Siennej.

W naszym tajnym bractwie sądziliśmy, że plan Kozła Ostrowskiego nie ma słabych punktów. Dlatego postanowiliśmy natychmiast wcielić go w życie. Wysupłaliśmy nasze oszczędności i ruszyliśmy do pracowni malarskiej pana Łukasza Wichra. Nie zastaliśmy go jednak, więc usiedliśmy na schodach, podsycając nasze marzenia o skarbie pana Chodnikiewicza.

Pan Łukasz Wicher pojawił się o zmierzchu, kiedy chcieliśmy już wracać. Oceniliśmy jego stan na tyle pozytywnie, by móc mu wyłożyć naszą prośbę. Wsparty o balustradę lekko chwiejny malarz słuchał nas z uśmiechem, po czym zgodził się bez słowa. Dostał zaliczkę na jedną butelkę i umówiliśmy się na następny dzień pod drzwiami mieszkania pana Andrzeja.

Moja babcia z upodobaniem nawiedzała krakowskie cmentarze, a ja często towarzyszyłem jej w tych spacerach. Błądziliśmy labiryntami cmentarza Rakowickiego, wspinaliśmy się na wzgórze, gdzie rozciągała się salwatorska nekropolia, jechaliśmy tramwajem do odległego Podgórza, gdzie u stóp fortu świętego Benedykta stały resztki starego cmentarza, przeciętego na pół ulicą Telewizyjną; schodziliśmy stromymi schodami do krypty Piotra Skargi i przedzieraliśmy się przez katakumby klasztoru Reformatów, pełne odzianych w zetlałe habity mumii; razem z babcią poznawałem kaplice grzebalne, które wyrosły wieki temu przy krakowskich kościołach, dziś pełne wmurowanych w ściany tabliczek noszących nazwiska tysięcy zapomnianych obywateli miasta.

W naszym tajnym bractwie byliśmy przygotowani do akcji. Dostajemy klucz, wchodzimy do mieszkania pana Chodnikiewicza, sprawdzamy wszystkie prawdopodobne miejsca ukrycia skarbu, wychodzimy, oddajemy klucz i zamykamy się w naszej siedzibie na strychu, gdzie oddajemy się lekturze tajemniczego rękopisu o czynach Józafata Dumanowskiego. Nasz plan nie miał słabych punktów i wszystko szło jak po maśle.

Pan Łukasz Wicher stawił się o umówionej godzinie, zaskakująco trzeźwy. Dostał drugą ratę swego honorarium, poszedł do monopolowego i wrócił z butelką wódki. Zapukał do pana Andrzeja i zostawił, zgodnie z planem, uchylone drzwi. Czekaliśmy na korytarzu w napięciu, łowiąc każde dochodzące z wnętrza słowo. Mężczyźni przywitali się, usłyszeliśmy, jak wódka, bulgocząc, spływa po ściankach szklanek. Kiedy wypili dwie kolejki, śmiejąc się i żartując, usłyszeliśmy głos pana Łukasza Wichra.

— Andrzej, chłopaki z podwórka coś kombinują. Pytali mnie o jakiś klucz do tego pustego mieszkania. Uważaj.

— Po co? Przecież tam nic nie ma. Smarkacze…

— Ale z wyobraźnią.

Pociemniało nam przed oczami. Zostaliśmy zdradzeni. Wszystkie nasze plany zniszczone, nasze żmudne przygotowania na nic. Zdrada.

Stopień za stopniem, noga za nogą, niczym skazańcy szliśmy do naszej siedziby na strychu.

Moja babcia z upodobaniem nawiedzała krakowskie cmentarze, bo dla mojej babci Kraków był miastem grobów.

W naszym tajnym bractwie długo nie potrafiliśmy poradzić sobie z tą zdradą. Siedzieliśmy w milczeniu. Jak można tak oszukać drugiego człowieka? Wreszcie Kozioł Ostrowski przerwał ciszę:

— Pijakowi nie można ufać.

— Przecież mówiłeś, że zrobi dla nas wszystko.

— Jego nałóg był jednocześnie najsilniejszym i najsłabszym punktem naszej strategii — odpowiedział cicho, a my zamyśliliśmy się nad tymi słowami.

Tamtego lata zaczęła dojrzewać w nas zemsta.

Moja babcia z upodobaniem nawiedzała krakowskie cmentarze, bo dla mojej babci Kraków był miastem grobów. Dawno temu przyjechała do tego miasta z niewielkiej wioski zagubionej na końcu świata i przeraziła się szerokimi ulicami, gwarem na placach, tramwajami i plątaniną zaułków. Poślubiła mego dziadka, była dobrą żoną i matką, lecz miasto to zawsze pozostało dla niej obce. Odnalazła się jako kustoszka pamięci nieznanych sobie ludzi, którzy nic nie mówili, nie chodzili chodnikami i nie trącali się na ulicach. Pogodnie nawiedzała cmentarze, spacerowała między grobami, uczyła się na pamięć nazwisk ze starych nagrobków i wolno budowała w sobie mapę tego przybranego miasta. Wiedziała, gdzie spoczywają królowie, gdzie biskupi, gdzie poeci, gdzie zakonnicy i mieszczanie. Dla niej ich groby były równe sobie, żadnego nie wyróżniała. Wracała ze swych wędrówek spokojna, wypijała przygotowaną przez dziadka herbatę z cytryną i siadała w swym miękkim fotelu pod kuchennym oknem, coraz rzadziej wspominając odległe Rokiciny.

W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli.

W naszym tajnym bractwie zemsta wykluła się szybko. Rozgoryczenie zdradą pana Łukasza Wichra zaprzęgliśmy w kierat naszej wyobraźni i po kilku dniach mieliśmy gotowy plan zemsty. W tamte dni łuski spadły nam z oczu i zobaczyliśmy osobę malarza i pijaka w całej jej nikczemności. Podczas naszych rozmów wychodziły na światło dzienne nowe fakty z życia pana Łukasza Wichra, które utwierdzały nas w słuszności naszej decyzji.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a moja babcia popołudniami z upodobaniem nawiedzała krakowskie cmentarze.

W naszym tajnym bractwie zemsta wykluła się szybko. Pasła się naszą goryczą i złem, które promieniowało z pracowni malarskiej pana Łukasza Wichra. Kozioł Ostrowski powiedział, że pan Łukasz Wicher miał kiedyś żonę i syna, ale odeszli od niego, gdyż nie mogli wytrzymać z pijakiem. Zanim jego żona wyprowadziła się do swej matki, z mieszkania na poddaszu dochodziły okrzyki i odgłosy awantur. Trzaskano drzwiami, przewracano meble, a na secesyjną klatkę schodową sączyły się słowa wulgarne i plugawe. Wszyscy w naszej kamienicy współczuli pani Wichrowej i jej synkowi, dlatego też odetchnęli z ulgą, kiedy trzasnęła drzwiami i zostawiła męża pijaka. Pan Łukasz Wicher zaczął pić jeszcze bardziej, malował jeszcze mniej i upadał coraz niżej.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, a nawet więcej, bo są tam ludzie i wydarzenia, których już dawno nie ma; przynajmniej w naszej kamienicy. Na jednym zdjęciu w albumie mego dziadka widać nasze podwórko, stary jesion i ławkę. Na ławce siedzi młoda kobieta w letniej sukience w kwiaty i czyta książkę. Obok niej stoi wózek, z którego wychyla się w stronę obiektywu ciekawa świata główka dziecka. To żona pana Łukasza Wichra i ich mały synek, których tamtego lata od dawna już nikt nie widział w naszej kamienicy.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a moja babcia popołudniami z upodobaniem nawiedzała krakowskie cmentarze. Te dwa obyczaje wyznaczały oś dnia w domu moich dziadków. Po śniadaniu dziadek ruszał na zakupy, a babcia robiła uważny przegląd prasy. Z przyniesionych przez dziadka produktów babcia następnie gotowała obiad, który zjadali wczesnym popołudniem. Potem dziadek kładł się na poobiednią drzemkę, a babcia ruszała w stronę nekropolii. Kiedy wracała, przebudzony dziadek już czekał z przygotowanym podwieczorkiem. Wtedy rozmawiali i wymieniali się codziennymi spostrzeżeniami, potem jedli kolację, oglądali telewizję i kładli się spać, aby następnego dnia znów wyruszyć na plac targowy i cmentarze.

W naszym tajnym bractwie zbieraliśmy dowody nikczemności pana Łukasza Wichra, a każda pozyskana informacja utwierdzała nas w przekonaniu, że nasza zemsta, choć wyrastająca z prywatnych pobudek, będzie głęboko sprawiedliwa. Drugiego dnia po zdradzie pana Łukasza Wichra, który zresztą mijał nas na schodach, jakby nic się nie stało i nawet zagadywał przyjaźnie, Kozioł Ostrowski zebrał nas w naszej siedzibie na strychu i przedstawił kolejne fakty. Wszyscy wiedzieliśmy, że pan Łukasz Wicher znika na kilka dni. Pakuje niewielką walizkę i opuszcza kamienicę. Wraca wieczorem i potem pije przez kolejne dni, aż do następnego wyjazdu. Nigdy na to nie zwracaliśmy uwagi i dopiero intelekt Kozła Ostrowskiego ujawnił nam sens tych wyjazdów.

— On jeździ pociągami po całej Polsce i w małych miejscowościach morduje niewinnych ludzi. Okrada ich i ma pieniądze na wódkę. Za nie pije, a kiedy się skończą, rusza znowu.

Siedzieliśmy, porażeni. Rozumowanie Kozła nie miało słabych punktów. Ale kiedy ochłonęliśmy, ja powiedziałem, że możemy sprawdzić, czy ta hipoteza jest prawdziwa. Paweł z Kozłem mieli ustalić, kiedy w ciągu ostatnich miesięcy pan Łukasz Wicher wyjeżdżał, a ja obiecałem, że sprawdzę w kajetach mojej babci, kiedy ostatnio w Polsce dokonano zbrodni.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a moja babcia popołudniami z upodobaniem nawiedzała krakowskie cmentarze. Tamtego lata towarzyszyłem ich wędrówkom, choć coraz częściej zaprzątały mnie ważne sprawy w naszym tajnym bractwie.

W naszym tajnym bractwie zbieraliśmy kolejne dowody nikczemności pana Łukasza Wichra. Spotkaliśmy się następnego dnia i porównaliśmy nasze notatki. Wynik był przerażający; wyjazdy malarza dokładnie pokrywały się z morderstwami. Ostatnio wyjechał tydzień przed zdradą i wtedy milicja znalazła w krzakach przy stacji kolejowej w Tczewie zwłoki młodej kobiety, pracownicy poczty. Poprzedni wyjazd pana Łukasza Wichra w zaskakujący sposób zbiegł się z zabójstwem emeryta we Wrocławiu, kolekcjonera sztuki, którego sąsiedzi znaleźli w ograbionym z najcenniejszych zbiorów mieszkaniu.

Czyż potrzebowaliśmy więcej dowodów?

— Koledzy — powiedział poważnie Kozioł Ostrowski — musimy zdać sobie sprawę, że mamy do czynienia z mordercą.

Powiało grozą.

Mój dziadek co rano chodził na Kleparz, ale w niedziele z upodobaniem nawiedzał pchli targ pod Halą Targową na Grzegórzkach.

W naszym tajnym bractwie nie zbieraliśmy już więcej dowodów nikczemności pana Łukasza Wichra, gdyż byliśmy przekonani o jego winie. Nasza zemsta nie była już sprawą prywatną. Działaliśmy w imieniu społeczeństwa. Pomysł, by przekazać milicji nasze raporty, które starannie spisywaliśmy, pieczętowaliśmy i chowaliśmy w naszym archiwum, został odrzucony.

— Nie będziemy kolaborować z reżimem — powiedział ostro Kozioł i to zamykało dyskusję.

Musieliśmy zatem wziąć sprawy w swoje ręce.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, a nawet więcej, bo są ludzie i wydarzenia, których dawno nie ma. W naszym tajnym bractwie byliśmy przekonani, że swoją żonę i synka, którzy tak ładnie wyglądają na zdjęciu z albumu mego dziadka, pan Łukasz Wicher skrycie zabił i ukrył zwłoki.

Mój dziadek co niedzielę z upodobaniem nawiedzał pchli targ na Grzegórzkach. Wychodził, pogwizdując, zaraz po śniadaniu, aby upolować najlepszą zdobycz i szedł raźnym krokiem pod Halę Targową. Tam rozkładali swe zbiory bukiniści i antykwariusze, wnukowie wynoszący cichcem biblioteki swych dziadków i wszyscy inni handlarze książek. Rozkładali swój towar wprost na ziemi albo na tekturowych pudłach, a sami, skuleni na turystycznych stołeczkach, popijali kawę z termosu.

Ich wszystkich mój dziadek omijał, szukając nielicznych handlarzy orderami, którzy wciskali swe niewielkie kramiki pomiędzy stoiska z książkami.

W naszym tajnym bractwie wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z mordercą, który może być niebezpieczny. Kozioł Ostrowski próbował nas uspokoić:

— Nie ma się czego bać, nie będzie zabijał na swoim terenie.

Przekonał nas, ale strach nie minął. Ustaliliśmy, że wyczekamy na moment, aż pan Łukasz Wicher upije się i zaśnie w swojej pracowni. A wtedy zakradniemy się tam i wsypiemy mu do wódki morderczą dawkę środka przeczyszczającego.

— Przez tydzień nie wyjdzie z kibla — powiedział uroczyście Kozioł Ostrowski.

Rozpoczęliśmy przygotowania.

Mój dziadek co niedzielę z upodobaniem nawiedzał pchli targ na Grzegórzkach. Wyszukiwał nielicznych handlarzy orderami, gdyż po przejściu na emeryturę wymyślił sobie taki sposób zabijania wolnego czasu. Kupował tylko ordery polskie i tylko wojskowe. W jego kolekcji nie brakowało odznaczeń z dziewiętnastego wieku, a pośród nich największą gwiazdą było Virtuti Militari z czasów Księstwa Warszawskiego. Nie gardził jednak orderami z czasów międzywojnia, a nawet odznaczeniami powojennymi, jeśli tylko wyrastały one z dawniejszych tradycji.

W naszym tajnym bractwie wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Każdy z nas opróżnił domową apteczkę ze wszystkiego, co przeczyszczało. Zgromadzone tabletki utłukliśmy w moździerzu i przesypaliśmy komisyjnie do buteleczki po syropie na kaszel. Truciznę ukryliśmy za krokwią w naszej siedzibie. Naznaczyliśmy dzień zamachu na najbliższą sobotę, bo zgodnie z naszymi obserwacjami pan Łukasz Wicher najmocniej upijał się właśnie tego dnia, i czekaliśmy podnieceni.

W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli, lecz tamtego lata zdarzył się jeden.

Zosia miała smutne oczy i ciągle czytała książki. Czytała jedną za drugą i mówiła, że wszystkie umie na pamięć. Bałem się sprawdzać, bo bardzo nie chciałem, aby się okazało, że Zosia kłamie.

W rodzinie nie było pogrzebów, bo wszyscy już dawno pomarli. Tamtego lata zdarzył się jeden, bo zmarł ostatni krewny, sędziwy brat mojej babci, wuj Józef. Wuj Józef był wiejskim muzykantem, czyli był bardzo stary. Mieszkał w Rokicinach, a to jest bardzo daleko od naszej kamienicy i Krakowa. Nigdy tam nie byłem, ale babcia opowiadała mi w kuchni o bezkresnych równinach i dzikiej muzyce skrzypiec. Trochę się bałem tych równin, ale babcia mnie uspokajała, dając do spróbowania kapuśniak, który właśnie gotowała.

W naszym tajnym bractwie czekaliśmy na sobotę, a czas kapał wolno i ociężale.

Mój dziadek z upodobaniem kolekcjonował polskie odznaczenia wojskowe, które starannie czyścił i konserwował, uważnie cerując wypłowiałe wstęgi. W jego kolekcji nie zdarzały się duplikaty; jeśli znalazł lepiej zachowane odznaczenie niż to, które nabył wcześniej, tamto od razu sprzedawał.

Zosia miała smutne oczy i ciągle czytała książki, które oprawiała w papier pakowy. Tamtego lata pomyślałem, że może to jest ciągle ta sama książka, lecz wstydziłem się spytać jaka.

Mój dziadek z upodobaniem kolekcjonował polskie odznaczenia wojskowe. Kiedyś zapytałem go, po co je zbiera.

— Kiedy umrę, przypniecie mi je wszystkie do ułańskiego munduru, w którym chcę być pochowany.

Kiedy zapytałem niepewnie, czy wszystkie te wspaniałe ordery mu się należą, odpowiedział, głaszcząc mnie po policzku:

— Ależ oczywiście, że nie; ale po mojej śmierci to nie będzie już miało żadnego znaczenia.

W naszym tajnym bractwie czekaliśmy na sobotę, a czas kapał wolno i ociężale.

W rodzinie nie było pogrzebów, ale zdarzył się jeden i dziadkowie szykowali się do drogi. Mój dziadek powiedział, że Rokiciny są bardzo daleko, prawie na końcu świata. Ale uspokoił mnie, że wrócą tak szybko, jak się tylko da. Ten jeden raz zostawili mnie samego, oddając na noc pod opiekę pani Genowefy. Pani Genowefa była stara i była babcią Zosi, bo nasza kamienica była pełna starych ludzi. Dziadkowie pocałowali mnie i pojechali na koniec świata, do Rokicin, a ja zostałem sam. Cały dzień siedziałem na podwórku, odwlekając chwilę, kiedy będę musiał wejść do mieszkania pani Genowefy, które miało inny zapach niż mieszkanie moich dziadków. Pani Genowefa hodowała wielkie geranium, którego intensywny aromat przedostawał się na klatkę schodową przez szczelinę pod drzwiami. Pani Genowefa chodziła w starej podomce, wydzielającej przykrą woń, której nie potrafiłem nazwać, ale też wolałem unikać. I pani Genowefa nie potrafiła gotować, co mi kiedyś powiedziała w tajemnicy Zosia.

Nie uwierzyłem jej, bo przecież babcie zawsze potrafią gotować.

Zosia miała smutne sukienki, oczy jak kwiaty i ciągle czytała książki.

W naszym tajnym bractwie czekaliśmy na sobotę, a czas kapał wolno i ociężale. Próbowaliśmy go jakoś przyśpieszyć, lecz żadne zajęcie nie pozwalało się na sobie skupić. Staraliśmy się jednak, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń i dalej prowadziliśmy swoją zwyczajną działalność. Obserwowaliśmy wejścia do kamienicy i wyjścia z niej, notowaliśmy obce osoby pojawiające się w zakładzie fotograficznym pana Zygmunta i oczywiście ze szczególną uwagą śledziliśmy wszelkie poruszenia pana Łukasza Wichra.

W naszej rodzinie wszyscy pomarli, nawet wuj Józef, którego widziałem tylko raz w Krakowie, kiedy przyjechał do szpitala z chorą dwunastnicą. Był poważny i nie robił głupich min jak mój dziadek. Babcia mówiła, że wycięli mu wtedy cały żołądek, dwunastnicę i osiem metrów jelit i teraz może jeść wszystko, bo nic mu już nie zaszkodzi. Wuj Józef zaczynał więc dzień od smażonej na smalcu kiełbasy i kieliszka wódki, bo muzykanci, podobnie jak malarze, muszą pić. Tak mi powiedział dziadek. A potem wuj Józef brał skrzypce i grał te swoje oberki, a każde z nas zamykało się w swoim pokoju, tylko babcia strofowała wuja Józefa, by dał ludziom żyć. I odkładał skrzypeczki, siadał w kuchni przy stole i trwał tak nieruchomo, aż babcia znowu się odzywała, że jak ma tak siedzieć, to lepiej, żeby grał. Ale tamtego lata umarł i dziadkowie pojechali na koniec świata, by go pochować.

W naszym tajnym bractwie ze szczególną uwagą śledziliśmy wszelkie poruszenia pana Łukasza Wichra. Przez cały tydzień notowaliśmy minuta po minucie jego rozkład dnia, który okazał się zadziwiająco regularny.

— Morderca musi być precyzyjny — wyjaśnił nam Kozioł Ostrowski.

W naszej rodzinie wszyscy pomarli, nawet wuj Józef. I nie wiadomo, na co umarł, bo zrobił to po cichu, w swej chałupce na skraju Rokicin, kiedy wszyscy spali. Ubrał się w najlepszą koszulę, położył na zaścielonym łóżku, na piersiach złożył swe stareńkie skrzypeczki i umarł. Może zjadł za dużo smażonej kiełbasy?

W naszym tajnym bractwie ze szczególną uwagą śledziliśmy wszelkie poruszenia pana Łukasza Wichra. Jego życie, z pozoru chaotyczne i mroczne, okazało się nad wyraz uporządkowane. Trochę nas to zaniepokoiło i Paweł postawił nawet pytanie, czy przypadkiem picie pana Łukasza Wichra to nie jest kamuflaż. Przecież pijaka nikt nie będzie podejrzewał o precyzyjne zabijanie ludzi. Może malarz udaje pijanego, a tak naprawdę całymi dniami chodzi trzeźwy? Trochę nas to przestraszyło, bo przecież trzeźwy w sobotę pan Łukasz Wicher zepsułby nam cały plan zamachu; po raz drugi, dodajmy. Jednak nasze wątpliwości rozwiał nieoceniony i przenikliwy Kozioł Ostrowski:

— Musi być prawdziwym pijakiem, bo przecież nasza teoria mówi, że zabija dla pieniędzy, których potrzebuje na wódkę. Gdyby nie potrzebował na wódkę, wówczas by nie zabijał, a zabija, więc musi pić.

Wróciliśmy do swych domów uspokojeni.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, ale nie ma wuja Józefa. Pewnie dlatego, że Rokiciny są na końcu świata. Ale pamiętam, jak wyglądał ten sędziwy brat mojej babci. Był stary, siwy i nie miał zębów. Poruszał się sztywno i niezgrabnie, ciągle chodził ze skrzypcami i gwizdał pod nosem swoje oberki.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, ale nie ma wuja Józefa. Ale nawet gdyby był, to i tak by go nie było, bo przecież na zdjęciach nie słychać oberków. A bez tych oberków wuja Józefa też nie było. Tamtego lata umarł i dziadkowie pojechali na koniec świata, by go pogrzebać.

Dziadkowie pojechali na koniec świata, był piątek, a piątek to dobry dzień na pogrzeby. W sobotę mieli wrócić, a w sobotę planowaliśmy w naszym tajnym bractwie dokonać zamachu na pana Łukasza Wichra. Tymczasem był piątek i byłem zupełnie sam. Kozioł Ostrowski pojechał na jeden dzień do dziadków, którzy mieszkali w Krzeszowicach, w starej kamienicy podobnej do naszej, ale gorszej. Dziadek Kozła Ostrowskiego nie był emerytowanym profesorem, lecz emerytowanym urzędnikiem leśnym, w tamtej kamienicy nie było ani skarbu pana Chodnikiewicza, ani malarza mordercy, choć podobno mieszkał jeden malarz pokojowy, który też pił. Ale Kozioł nie chciał jechać, bo wolał w naszej siedzibie oczekiwać na sobotnie wydarzenia. Pawła też nie było, bo w każdy piątek odwiedzał chorą babcię i tak zostałem na podwórku zupełnie sam, bo wszyscy pojechali do starych ludzi.

Dziadkowie pojechali na koniec świata, a ja siedziałem sam na podwórku i czekałem, aż pani Genowefa zawoła mnie do swego mieszkania, gdzie miałem spać. Robiło się szaro, a ja czekałem, taki sam i opuszczony, bo moi dziadkowie pojechali pogrzebać wuja Józefa, a Kozioł pojechał do Krzeszowic, a Paweł pojechał do swej babci nie wiadomo gdzie. I wyobraziłem sobie starego wuja Józefa, który przez lata mieszkał samotnie w maleńkiej chałupce na skraju Rokicin, którą znałem tylko ze smutnych opowieści babci, i poczułem się jak on, zagubiony w samym sercu świata, pod starym jesionem na podwórku naszej kamienicy.

Dziadkowie pojechali na koniec świata, a pani Genowefa zawołała mnie wreszcie do swego domu. Poszedłem z ociąganiem, stopień za stopniem, noga za nogą, jakby bolała mnie noga i jakbym nie mógł przez to szybciej iść. Wolno zjadłem kolację, która mi nie smakowała, bo pani Genowefa specjalnie na tę okazję otwarła konserwę z mielonką, a przecież moja babcia mówiła, że konserwy to największe zło. U nas w domu nie jadało się konserw. Konserwami żywił się pan Łukasz Wicher, ale on pił i był mordercą. I konserwami żywiła się pani Genowefa, która chodziła w podomce wydzielającej nieprzyjemny zapach. W całym mieszkaniu czułem ten zaduch i współczułem Zosi o smutnych oczach, że musi tu mieszkać. Rozumiałem, dlaczego czyta tyle książek.

Dziadkowie pewnie pogrzebali już na końcu świata sędziwego wuja Józefa, a pani Genowefa zmyła po kolacji i zaczęła napuszczać wodę do wanny. Przez otwarte drzwi słychać było odgłos wody, a do przedpokoju wydostawały się kłęby pary. Wreszcie pani Genowefa zakręciła kurki i powiedziała:

— No, dzieci, czas na kąpiel.

Zachowałem się bardzo uprzejmie, bo powiedziałem, że Zosia jest dziewczyną i że powinna iść pierwsza.

— Pierwsza? — zdziwiła się pani Genowefa. — Razem się wykąpiecie.

Skuliłem się na krześle i powiedziałem cicho, że Zosia jest przecież dziewczyną i nie możemy razem.

— Nie macie się jeszcze czego wstydzić, a ja nie będę dwa razy wanny napełniała.

Pokornie poszliśmy do łazienki, a pani Genowefa zatrzasnęła za nami drzwi; wokoło było pełno pary.

W naszym bractwie następnego dnia mieliśmy otruć pana Łukasza Wichra.

Zosia miała smutne oczy i zaczęła ściągać sukienkę w kwiaty. Odwróciłem się grzecznie do ściany. Usłyszałem plusk i zacząłem się wolno rozbierać.

W naszym bractwie następnego dnia mieliśmy otruć pana Łukasza Wichra.

Dziadkowie pewnie pogrzebali już wuja Józefa, a ja, zakrywając się nieudolnie rękami, wszedłem do gorącej wody i od razu usiadłem. Myliśmy się w milczeniu, sumiennie namydlając się gąbkami. Patrzyliśmy sobie w oczy, czując porozumienie, które łączy wszystkich upokorzonych.

Zosia miała smutne oczy, ale nagle zaczęła się śmiać, ochlapała mnie wodą i zapytała:

— A co tam masz?

— Gdzie? — zapytałem, zasłaniając się na wszelki wypadek gąbką.

— Tu! — powiedziała Zosia, zanurzając rękę między moje nogi.

Chciałem wyskoczyć z wanny, ale zostałem. Pozwoliłem, aby ciekawe dłonie Zosi dotykały mnie, choć udawałem, że uważnie myję sobie szyję.

— Jak chcesz, to ci też pokażę — powiedziała Zosia, wstając z wody.

Tamtego wieczoru kąpaliśmy się długo, oglądając się i dotykając w rejonach, które wcześniej nie znały takiego dotyku. Wszystko było nowe i ciekawe. Nasze ciała nie przypominały ciał dorosłych ludzi, choć widzieliśmy już na nich pierwsze oznaki, że przestajemy być dziećmi. Woda dawno wystygła, ale nam to nie przeszkadzało, tylko mydliliśmy się nawzajem, czule i dokładnie, a potem spłukiwaliśmy pianę i patrzyliśmy, jak woda odsłania zakazane rewiry.

Zosia miała oczy, które błyszczały, kiedy szliśmy w piżamach do pokoju, wypełnieni po brzegi naszą tajemnicą. Pani Genowefa położyła nas na wersalce, a sama siadła przed telewizorem i oglądała zagraniczny serial.

My tymczasem leżeliśmy, trzymając się za ręce i patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. A potem pocałowaliśmy się tak, jak dorośli ludzie na filmach. Pulsowałem jakimś dziwnym, nieznanym rytmem i czułem, że przez Zosię przepływają takie same prądy i drżenia. Okryci wspólną kołdrą, zaczęliśmy znów się dotykać, przedzierając się przez grube warstwy piżam. Nie mieliśmy jeszcze słów na nasze dotknięcia i na miejsca, które tak ciekawie badaliśmy nawzajem. Ale słowa były niepotrzebne, bo nigdy nie są potrzebne.

Zosia miała błyszczące oczy, kiedy zapytałem ją, próbując wydobyć pierwsze słowa przez zaschnięte gardło:

— Chcesz być moją żoną?

— Taką na zawsze?

— Tak.

— Tak.

— To ja będę twoim mężem.

Pocałowaliśmy się jeszcze raz, już jako mąż i żona, i zasnęliśmy z rozpalonymi policzkami, trzymając się za ręce.

A następnego dnia dziadkowie wrócili z końca świata i musiałem wrócić do domu.

W naszym bractwie tego dnia mieliśmy otruć pana Łukasza Wichra.

Zosia miała oczy zmęczone, kiedy rankiem siedliśmy do śniadania w kuchni pani Genowefy. Jedliśmy chleb z dżemem i piliśmy kawę zbożową, i nie było już między nami tamtego pulsowania co w nocy. Trochę zawstydzeni, patrzyliśmy dzisiejszymi oczami na wczorajszą bliskość, zakłopotani jej wspomnieniem. Chcieliśmy jej, ale w świetle dnia wyglądała nam na nierzeczywistą, bladą jak stara fotografia. Poparzyłem sobie usta kawą i unikałem wzroku Zosi, której oczy nie były ani wesołe, ani smutne.

Po śniadaniu wyszedłem od mojej Zosi, nie mówiąc jej nic o naszej akcji. To była moja tajemnica i nie mogłem zrzucać jej na nią. Chcieliśmy się uściskać, ale nie potrafiliśmy, więc tylko nasze dłonie niezręcznie się musnęły, podczas gdy wzrok dalej uciekał.

W naszym tajnym bractwie tego dnia mieliśmy otruć pana Łukasza Wichra. Kozioł Ostrowski i Paweł jeszcze nie wrócili, moi dziadkowie dopiero jechali z końca świata, więc wdrapałem się na stary jesion i obserwowałem, czy pan Łukasz Wicher nie wychodzi. Znowu byłem sam na szarym podwórku, skryty w gałęziach. Koło południa na podwórko wyszła Zosia z książką, jak zwykle usiadła na ławce i zaczęła czytać, przebiegając smutnymi oczami rzędy liter. Wiedzieliśmy nawzajem o swej obecności, ale każde z nas kurczowo trzymało się swego miejsca. Gdyby patrzyło na nas ze strychu jakieś tajne bractwo, to na pewno nikt nie zanotowałby w dzienniku obserwacji, że jesteśmy mężem i żoną. Świat był taki jak wczoraj i nie zmieniło się nic.

Zosia miała smutne oczy, sukienkę w kwiatki i czytała książkę, oprawioną w pakowy papier.

W naszym tajnym bractwie tego dnia mieliśmy otruć pana Łukasza Wichra. Malarz wyszedł na ulicę S. wczesnym popołudniem, moi dziadkowie jeszcze nie wrócili, więc obiad zjadłem z Pawłem i Anią, która patrzyła na mnie, jakby w ogóle nie pamiętała, że ją kiedyś podglądaliśmy. Uśmiechała się zupełnie zwyczajnie, nawet dolała mi zupy ogórkowej i żartowała. Obydwie dziewczyny w naszej kamienicy udawały, że nic się nie zmieniło. Potem z Kozłem i Pawłem poszliśmy na podwórko, gdzie bez słowa czekaliśmy na powrót pana Łukasza Wichra. Dzień kapał powoli, sobota była gorąca, dziadkowie wrócili przed kolacją, a wraz z nimi zataczający się pan Łukasz Wicher. Razem weszli w bramę, jakby się wcześniej spotkali, jakby razem wracali z końca świata, z pogrzebu wuja Józefa. Kiedy malarz poczłapał do swej pracowni, przywitałem się z dziadkami i wróciłem do członków mego tajnego bractwa.

W naszym tajnym bractwie tego dnia mieliśmy otruć pana Łukasza Wichra, pijaka i mordercę, ale o tym nie rozmawialiśmy. Wyczekaliśmy, aż zaśnie i po dwóch kwadransach od jego powrotu ruszyliśmy schodami na górę. Nogi nam ciążyły i drżały, szliśmy wolno, stopień za stopniem, a stare secesyjne schody skrzypiały pod naszymi sandałami. Każdy z nas kilkakrotnie chciał zawrócić, ale nie mogliśmy się już wycofać. Mozolnie pięliśmy się przez kolejne piętra, uczepieni poręczy, poprawiający sprzączki w butach, przygładzający włosy i odpoczywający co chwila, choć tego nie potrzebowaliśmy. Z trzeciego piętra ruszyliśmy węższymi schodami na strych, gdzie były drzwi do pracowni malarza. Przed ostatnim podejściem Kozioł Ostrowski powiedział szeptem, który zmroził nas do reszty, że zamienił środki przeczyszczające na trutkę na szczury.

— Koniec z półśrodkami — powiedział wyschniętym na wiór głosem.

W naszym tajnym bractwie mieliśmy za chwilę otruć pana Łukasza Wichra, otruć na śmierć. Nie było odwrotu i ruszyliśmy na ostatnie stopnie.

Zosia miała smutne oczy i tylko te oczy widziałem, wspinając się z kolegami.

W naszym tajnym bractwie mieliśmy za chwilę otruć pana Łukasza Wichra, otruć na śmierć. Drzwi były uchylone i pchnęliśmy je lekko. Weszliśmy do dużego pomieszczenia, oświetlonego słońcem zachodzącym nad dachami Krakowa. Było ogniście i jasno. Wszędzie wisiały obrazy, smutne Matki Boskie i ukrzyżowani Chrystusowie. Wszyscy ciemni, mroczni, wiszący aż po więźbę dachu. Setki oczu świętych, proroków i patriarchów patrzyło na nas, mijaliśmy przerażeni stacje drogi krzyżowej i kolejne Golgoty. Na jasnej podłodze z desek stały rzędami, jak armie wojsk przed bitwą, puste butelki po wódce i winie, zielone, białe i brązowe, uporządkowane wedle koloru i wielkości. Pomiędzy nimi była wąska ścieżka prowadząca na sam koniec pracowni, skąd zza kotary dochodziło chrapanie pana Łukasza Wichra. Szliśmy krok za krokiem, wstrzymując oddech, szliśmy gotowi do ucieczki, a Kozioł Ostrowski wyjął z kieszeni buteleczkę z trutką na szczury i niósł ją przed sobą, prowadząc nas do celu.

W naszym tajnym bractwie zaraz mieliśmy otruć pana Łukasza Wichra na śmierć, ale potknąłem się nagle i oparłem o Pawła, który szedł przede mną. On zachwiał się i trącił stojące blisko naszych stóp butelki, a te trąciły następne i w jednej chwili pracownię pana Łukasza Wichra wypełnił gruchot przewracających się szklanych armii, a my w popłochu, krzycząc, zagłuszani przez brzęk szkła, rzuciliśmy się do ucieczki. Jeden przez drugiego, byle dalej od pracowni, od malarza pijaka, od wielkich i smutnych oczu czarnych Madonn. Biegliśmy, a pracownia nie chciała się skończyć, ja zostałem w tyle i usłyszałem, że pan Łukasz Wicher wstaje i coś do nas krzyczy, ale nie słyszałem słów, tylko sam krzyk. Biegłem już na oślep, Kozioł z Pawłem przede mną, dopadliśmy drzwi, serca nam biły, nasze tajne bractwo uciekało, wpadliśmy na schody, a ja się potknąłem o próg, znowu się potknąłem, ale tym razem nie było przede mną Pawła, bo Paweł był już w połowie schodów, więc poleciałem jak długi w dół, uderzając o stopnie, aż znalazłem się na dole. Poczułem silny ból w nodze i zacząłem płakać, a moi przyjaciele, członkowie tajnego bractwa, biegli dalej, nie czekając na mnie, w dół krętą secesyjną klatką, a ja nie mogłem się ruszać, tylko leżałem pod ścianą i ze strachem patrzyłem na schody, na których szczycie stał półnagi pan Łukasz Wicher.

Pan Łukasz Wicher, który był malarzem, choć na co dzień niewiele na to wskazywało, zaczął schodzić ku mnie, a ja płakałem i wołałem dziadków, a on schodził stopień za stopniem, półnagi, rozczochrany i pewnie pijany, a ja płakałem i darłem się wniebogłosy, bo noga bolała i nie mogłem się ruszyć, a on schodził i był coraz bliżej. I podszedł do mnie, wziął mnie na ręce i powiedział:

— Już dobrze, już dobrze, moje dziecko.

I zaniósł mnie na pierwsze piętro, do mieszkania moich dziadków i tam położył ostrożnie na łóżku, a ja tylko słyszałem przez łzy, jak dziadek w wielkim korytarzu dzwoni na pogotowie i do moich rodziców.

Tamtego lata nie otruliśmy pana Łukasza Wichra, a nasze tajne bractwo nagle przestało istnieć; Zosia nadal miała smutne oczy i czytała książki, mój dziadek co rano chodził na Kleparz, a babcia z upodobaniem nawiedzała krakowskie cmentarze.

Na fotografiach pana Zygmunta jest cały świat, ale wiele lat później, siedząc na schodach i przeglądając stary album mojego dziadka, na żadnym zdjęciu nie mogę odnaleźć siebie.

Fuga

Подняться наверх