Читать книгу Kocie kłopoty Grzecznego psa - Wojciech Cesarz - Страница 4
ОглавлениеTo nie jest prawda, że psy nie lubią kotów. Psy są naprawdę bardzo przyjacielskie (przynajmniej większość z nich). Psa może wyprowadzić z równowagi tylko wyjątkowo bezczelny i gwiżdżący na wszystko kot. Wiem coś na ten temat – w końcu jestem psem. Poza tym, jak już jesteśmy przy kotach – ci wąsaci spryciarze cały czas kombinują, nigdy nie wiesz, co takiemu kotu wpadnie do głowy… Ale może opowiem wam o kotach od początku.
Moje kocie kłopoty zaczęły się pod koniec wakacji, kiedy na wycieczce w górach przyplątał się do nas kot. Mały, szary, pręgowany, z aroganckim białym pyszczkiem, nastroszonymi wąsami i monstrualnym apetytem – przyjechał z nami do Warszawy. Po nieudanej próbie sprezentowania go sąsiadce zamieszkał na dobre ze mną, czyli wyjątkowo grzecznym malamutem Winterem, i moim stadem: Henrykiem, Hanką, Alkiem, Julią i Rudym.
Szybko zauważyłem, że sposób rozumowania kotów jest mi zupełnie obcy. Milion razy lepiej dogaduję się z Rudym, który bywa krnąbrny i uparty, ale w końcu jest psem i dość szybko zorientował się, kto jest w naszym domu przewodnikiem stada. Natomiast Marian (tak się nazywa bezczelne kocisko), od kiedy tylko się pojawił, panoszył się po całym domu, mrucząc jak rozklekotany traktor, wyjadał w nocy jedzenie z mojej miski, robił fikołki, a potem uciekał na szafę (albo na drzewo) i śmiał mi się prosto w nos. Takie zachowanie coraz bardziej działało mi na nerwy. A skoro ludzie nie dawali sobie z nim rady – sam postanowiłem go wychować.
Tymczasem nasz dom powoli zapełniał się kocimi gadżetami – na każdym kroku potykałem się o jedną z czterech kuwet, jakieś drapaki, kocie domki, pluszowe myszy, piłeczki z piórami. Marian dostał nawet własne miniaturowe posłanie dla yorków, ale spał w nim tylko kilka razy. Zauważyłem, że koty są bardzo kapryśne i humorzaste. Próbowałem go pilnować, ale on co kilka dni zmieniał swoje zwyczaje. To spał w łóżku z Henrykiem, Hanką, Alkiem albo Julią, to w koszyku Rudego, czasem na kanapie albo w szafie, czy w jakimś zakamarku. Posunął się nawet do tego, że kiedyś uciął sobie drzemkę w MOIM ulubionym miejscu pod schodami. Próbowałem dać mu do zrozumienia, że zachowuje się bardzo niegrzecznie. Warknąłem ostrzegawczo i miałem nadzieję, że jakoś zareaguje, ale on tylko ziewnął i odszedł tym swoim skradająco-kołyszącym się krokiem na krzywych łapkach.
Z kotem bezustannie bawiliśmy się w podchody. Jak pilnowałem kącika pod schodami – kocisko kręciło się koło mojej miski. Gdy pilnowałem fotela, Marian już leżał pod schodami albo w koszyku Rudego. Albo na blacie kuchennym. Nie mogłem być w tych wszystkich miejscach naraz, więc pewnego dnia trochę się zdenerwowałem i postanowiłem przejść do ataku.
Poranek zacząłem od próby zajęcia kociego wiklinowego domku. Wsadziłem tam pysk – było ciasno, ale ja się łatwo nie zrażam, więc zajrzałem głębiej i… zaklinowałem się razem z uszami. Wokół zrobiło się ciemno i chyba straciłem wzrok. Szarpnąłem pyskiem raz i drugi. Nic, ciemno i duszno. Zacząłem się tarzać, waląc łapami w moją pułapkę. Wciąż nic. Nie powiem, żebym wpadł w panikę, ale… ruszyłem galopem przed siebie, bo chwilowo nie miałem lepszego pomysłu. Po drodze walnąłem w coś twardego, potem obiłem się o jakąś ścianę i zobaczyłem gwiazdy. Coś mnie uciskało w szyję i zaczynało mi brakować powietrza. Miotałem się, nic nie widząc, co chwila wpadały na mnie jakieś przedmioty. Słyszałem wokół brzęk tłuczonego szkła i różne głuche, dziwne odgłosy, jakby coś się przewracało. W końcu z oddali dobiegł mnie krzyk Henryka:
– Co tam się dzieje? Wiiinter?!
Skoczyłem w stronę, z której dobiegał znany mi głos. Po drodze o coś jeszcze zawadziłem, a potem, kierując się nosem, wbiegłem po schodach na górę, skoczyłem w prawo i wylądowałem na czymś miękkim, co nagle zaczęło głośno sapać i się wiercić. Dotarł do mnie znajomy zapach Henryka.
– Czyś ty oszalał, Winter?! – ryknął. – Co ty robisz z koszykiem Mariana na łbie?
A potem poczułem mocne szarpnięcie i… nagle odzyskałem wzrok. Widok był przedziwny. Leżałem na Henryku, który – zły jak osa i czerwony na twarzy – usiłował się spode mnie wydostać. Pidżamę miał całą wymiętą, ale nie będę go krytykował, bo to jego sprawa, w czym lubi spać. Obejmował kurczowo zaśliniony koci koszyk. Co Henryk robi w łóżku z kocim posłaniem? Zacząłem się nad tym zastanawiać, ale nagle zaburczało mi w brzuchu (znacie pewnie to uczucie szalonego głodu) i szybko zapomniałem o kłopotach z kocim koszykiem, bo miałem na głowie poważniejszy problem – pusty brzuch. Zbiegłem po schodach i ruszyłem w stronę kuchni, przebiegając przez salon, który wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. Poprzewracane krzesła i stoły, porysowane ściany, zwalone lustro i wszędzie na podłodze pełno szkła.
Bruuu, briii, bruuum, braaammm!!! – rozległo się w moim brzuchu. W dwóch susach znalazłem się w kuchni przy misce.
Myślicie, że czekało na mnie jedzenie? Nic z tego – moja miska była pusta. PUSTA! Kilka razy trąciłem ją nosem, ale nikt się nie pojawiał. Wreszcie usłyszałem jakieś kroki na schodach – nadstawiłem uszu, ale zamiast „czas na śniadanko” albo „chodź na obiadek” usłyszałem z salonu ryk Henryka:
– Ratunku, trzymajcie mnie! Ja tego nie wytrzymam!
– Co się dzieje?! – krzyknęła z sypialni Hanka.
– Kataklizm, katastrofa i kompletna degrengolada! Trzęsienie ziemi i wybuch wulkanu! A poza tym czeka nas remont domu. To się dzieje!
Zajrzałem do salonu, ale na mój widok Henryk zaczął machać rękami, jakby opędzał się od natrętnej muchy.
– Idź stąd, Winter! Niegrzeczny pies!
O co mu chodzi? Biega po rozbitym szkle, demoluje salon, robi mnóstwo hałasu i ma do mnie pretensje nie wiadomo o co. I to ja jestem niegrzeczny?
– A co tu się stało? – Hanka stanęła w progu salonu i przetarła oczy ze zdumienia.
– Ten pies z piekła rodem… – zaczął Henryk podniesionym głosem, ale nie dokończył.
– Zamiast lamentować, idź po odkurzacz – przerwała mu Hanka. – Chodź, Winter, na śniadanko.
Wreszcie usłyszałem słowa, na które czekałem tak długo, i poleciałem prosto do mojej miski. Na środku kuchni siedział Marian (skąd on się tam wziął?) i mrużył te swoje zielone ślepia. Wydawało mi się, że jakoś tak prowokacyjnie machnął wąsem w stronę mojej miski, ale postanowiłem to zignorować, bo jak jestem na czczo, to nie mam ochoty na wychowywanie kota.
Już miałem zabrać się do jedzenia, gdy nagle coś szarego świsnęło mi przed nosem i przeleciało po kuchni jak Pendolino. Spojrzałem groźnie na Mariana, ale on już spokojnie siedział na kuchennym blacie i patrzył znudzony przez okno.
Gruuum, griiiiim, groooom!!! – mój brzuch głośno domagał się posiłku.
Otworzyłem paszczę i… znowu coś przemknęło mi przed nosem. Warknąłem ostrzegawczo. Kot siedział na krześle, zajęty czyszczeniem swojej łapki. Zaraz, co jest?! Nic nie rozumiem, czy Marian może przebywać w kilku miejscach naraz?
Zbliżyłem nos do miski, ale najpierw na wszelki wypadek zerknąłem na kota, żeby ustalić, gdzie aktualnie przebywa. Marian czyścił sobie drugą łapkę i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Przeżuwałem właśnie pierwszy kęs, kiedy coś szarego przeleciało mi nad głową jak szybowiec, a potem (to już szczyt wszystkiego!) z plaśnięciem wylądowało w mojej misce. Zaryczałem z oburzeniem, tak jak to robią głodne malamuty. Marian wyskoczył na metr do góry – po czym dał nura przez okno, dziko miaucząc.
Nie rozumiem jeszcze jego mowy, ale to chyba nie było nic miłego.