Читать книгу Kocie kłopoty Grzecznego psa - Wojciech Cesarz - Страница 5

Czary-mary, hokus-pokus

Оглавление

W sobotę były urodziny Julki. Hanka od rana piekła tort, a Henryk snuł się po ogrodzie z drabiną i rozwieszał różowe balony. Nawet kilka udało mi się upolować – ale był przy tym huk! Potem Henryk zaczął rozbijać na trawniku kolorowe namioty, połączone jakimiś tunelami. Wszystko co chwilę mu się myliło, plątało i wywracało, więc cały czas tylko wzdychał i narzekał pod nosem. Wreszcie udało mu się ustawić całą konstrukcję, usiadł na trawie i otarł pot z czoła. Był jakiś taki przygaszony, więc chciałem mu poprawić humor i zacząłem biegać wokół namiotów, a potem z rozpędu wpadłem do środka. Próbowałem przelecieć przez tunel, ale okazał się za ciasny, i utknąłem gdzieś w połowie drogi.

Nie lubię być uwięziony, a tym bardziej w coś owinięty – wpadłem w lekką panikę i zacząłem się szarpać i przebierać łapami jak szalony. Z oddali dobiegały mnie rozpaczliwe krzyki Henryka. W końcu rozległ się nieprzyjemny trzask i… byłem wolny. Na widok błękitnego nieba wpadłem w euforię i zrobiłem radosne kółko wokół domu. Gdy wróciłem do Henryka, oglądał podarte na strzępy resztki namiotu, wykrzykiwał coś o psach psujach (chyba to Rudy narozrabiał) i w końcu pojechał do sklepu po nowy namiot, a ja przysnąłem.

Obudzili mnie pierwsi goście, którzy stali przy furtce – dziwnie ubrani chłopiec i dziewczynka z tatą. Dziewczynka miała różową sukienkę, przyczepione do pleców skrzydełka i różową spiczastą czapkę, a chłopiec, też w spiczastej czapce, nosił długą czarną pelerynę. W ręku trzymał coś w rodzaju miotły. Julia (w śmiesznym zielono-czerwonym stroju ze skrzydełkami) otworzyła im furtkę, a ja natychmiast pobiegłem się przywitać.

– Zosia, Staś… witajcie na zlocie czarodziejów! – powitała ich Julia.

Nie wiem, kim są czarodzieje, ale to ma chyba jakiś związek ze skrzydełkami.

– Jaki piękny pies! – uśmiechnął się ich tata, a ja pomachałem ogonem, bo jestem bardzo towarzyskim psem.

Skoczyłem w kierunku Stasia, ale on zaczął wymachiwać miotłą i coś krzyczeć w niezrozumiałym języku.

– Hokus-pokus, abrakadabra!

Dziwne, nic nie zrozumiałem. Chciałem przywitać się z Zosią, ale świsnęła mi przed nosem różdżką i wyszeptała:

– Czary-mary! Sim-sala-bim!

Co to ma znaczyć? Stanąłem jak wryty i zastrzygłem uszami.

– Widzicie? Czary na niego działają! – ucieszyła się Zosia.

Teraz miotła Stasia znowu świsnęła mi przed nosem.

– Bim-bam! Basala-dusala-dim!

Na wszelki wypadek odskoczyłem.

– Przestańcie męczyć psa – wtrącił wreszcie nieśmiało ich tata.

– Oj, tata, kiedy my go wcale nie męczymy! – zaśmiał się Staś.

– Wypróbowujemy na nim magiczne moce.

Tata tylko cicho westchnął, a miotła i różdżka znów poszły w ruch. Przezornie oddaliłem się w kierunku stołu, gdzie Hanka szykowała jedzenie.

– Sio, Winter, uciekaj stąd! – przegoniła mnie ścierką.

Nie było to z jej strony uprzejme, ale ponieważ uwielbiam towarzyskie imprezy, szybko o tym zapomniałem i pobiegłem przywitać kolejnych gości.

Wkrótce w ogrodzie zaroiło się od dziwnych stworków ze skrzydełkami, różdżkami i miotłami. Trzeba było uważać, żeby nie dostać miotłą, więc Rudy na wszelki wypadek schronił się w garażu, a Marian gdzieś się ulotnił. Kręciłem się po ogrodzie i przez przypadek znalazłem się koło stołu. Smakowicie zapachniało i poczułem się odrobinkę głodny – wspiąłem się na dwóch łapach i już prawie chwytałem apetyczną kanapkę, gdy ktoś mocno szarpnął mnie za ogon.

– Klaaatu barada-nikto!

Za mną stał chłopiec owinięty w zieloną pelerynę, w spiczastej czapce nasuniętej na oczy. Celował we mnie różdżką. Udało mi się jakoś capnąć kanapkę i pogalopować w głąb ogrodu. Zielona Peleryna pobiegł za mną, ale wczołgałem się w krzaki, by spokojnie zjeść, obserwując czarodzieja z bezpiecznej odległości. Nagle koło drzewa wiśni pojawił się nie wiadomo skąd Marian. Miauknął i przeciągnął się leniwie, kiedy nagle złapała go jakaś dziewczynka w błękitnej sukience ze złotymi skrzydełkami.

– Zobaczcie, mam kota! – krzyknęła. – To czarodziejski kot i nazywa się Rademenes!

Dzieci obległy dziewczynkę – każdy chciał dotknąć Mariana, który zaczął się wyrywać i przeraźliwie miauczeć.

– Kici, kici, Rademenes! Czary-mary, hokus-pokus!

Marian miauknął rozpaczliwie i w końcu udało mu się zeskoczyć na ziemię, ale w tym momencie chłopiec w zielonej pelerynie zarzucił na niego sieć.

– Może lepiej go zostawcie, on się boi – zaniepokoiła się Julia.

– Czekaj, tylko go odczaruję – zachichotał Zielona Peleryna i nachylił się do Mariana z różdżką. – Abrakadabra! Zmień swoją postać!

Spanikowany Marian miotał się w sieci jak ćma i wydawał dźwięki jak ranny tygrys. Zielona Peleryna nie zwracał na to najmniejszej uwagi – uparcie pukał kota różdżką i mruczał swoje zaklęcia. Mam swoje zdanie na temat naszego kota, ale z tym czarowaniem to była jednak lekka przesada. Wynurzyłem się z krzaków i w trzech susach znalazłem się przy Zielonej Pelerynie. Trąciłem go łapą, ale nie zwrócił na mnie uwagi.

– Czary-mary! Wzywam cię do przemiany! – chłopiec wrzasnął Marianowi nad głową i pacnął go różdżką.

Miauuuu! – rozniosło się po ogrodzie.

Stanąłem za plecami chłopca i szturchnąłem go nosem. Zielona Peleryna obejrzał się nagle, a ja spojrzałem mu prosto w oczy. Nie wiem dlaczego, chłopiec zbladł, puścił sieć i pędem ruszył w kierunku domu, gubiąc po drodze swoją czarodziejską różdżkę. Spod sieci wyprysnął Marian i jak szara błyskawica przemknął na drzewo. A ja, korzystając z zamieszania, wyczarowałem sobie (czary-mary, hokus-pokus!) jeszcze jedną kanapkę.

I tak zostałem czarodziejem.


Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Kocie kłopoty Grzecznego psa

Подняться наверх