Читать книгу Niepotrzebne skreślić - Wojciech Engelking - Страница 7

Оглавление

1

Spośród zgromadzonych w mieszkaniu przedmiotów najlepiej zapamiętał tamten telewizor – niewielki i zakurzony, sterczący w narożniku fornirowanej meblościanki. Jego wypukłą matrycę pokrywała warstwa pyłów i kłaków, drobin lepkiego kurzu: kucnąwszy, Wiktor nie zobaczył w niej odbicia swojej twarzy ani nawet jasnego refleksu drzwi od balkonu, uchylonych na przylegający do mieszkania ogródek. W narożniku nie było pilota, którym mógłby włączyć ciężkie pudło; telewizor nie zareagował też na wciśnięcie guziczka u dołu. Dopiero po chwili Wiktor zauważył, że kabel z wtyczką dynda żałośnie na drugim końcu meblościanki; gdy wpasował go w kontakt, odbiornik nisko zaszumiał i, bez dźwięku, wyświetlił kilka reklam. Mogło to trwać najwyżej pół minuty, po czym zgasł: może krótko, ale wystarczająco długo, by pokazać urywek „dziś wieczorem”, „w następnym odcinku”.

– Lepiej, żeby pan przy nim nie majstrował – zastrzegł właściciel mieszkania, stając w drzwiach pokoju. Wiktor odwrócił się, zaskoczony. – Nie działa od dłuższego czasu.

– Czy... – zaczął. – Czy należał do tamtej pani?

– Owszem – przyznał właściciel. – Ale był zepsuty już wtedy, kiedy się wprowadzała.

– Przywiozła zepsuty telewizor? – zdziwił się.

Właściciel kiwnął głową.

– Chyba uznała – rzekł, wychodząc z pokoju – że z telewizorem będzie tu przyjemniej. Ładniej.

Mieszkanie znajdowało się na parterze betonowego bloku, który kilka lat wcześniej pomalowano na różowo, niebiesko i żółto. Południe minęło już jakiś czas temu i pokój powoli opanowywał orzeźwiający, wiosenny chłód. Na rozkładanym tapczanie leżało kilka porzuconych numerów „Vivy!” i „Życia na Gorąco”; na ścianie wisiał wycięty z gazety portret Jana Pawła II z wsuniętą za ramę pocztówką „Jezu ufam Tobie”. Wskazujący niewłaściwą godzinę zegar; szklany kufel za pierwsze miejsce w konkursie picia piwa; album 1000 miejsc, które musisz w życiu zobaczyć; wydęte torebki z wytartym logo Tesco: może i niewiele, ale wystarczająco dużo, by mieć do czego wracać.

Właściciel nie używał jednak, jak się Wiktorowi wydawało, tego niewielkiego mieszkania na warszawskim Targówku, by czuć się bezpiecznie na własnym kawałku planety. Już na wstępie oświadczył, że nie ma zbyt wiele czasu na udostępnienie pomieszczeń firmie windykacyjnej; „Wynajmuję je naiwniakom”, rzekł chytrze. To musi być – pomyślał Wiktor, ścierając palcem kurz z meblościanki – niezły biznes. Dobrze, że istnieją naiwniacy: można im – przeszedł go przyjemny dreszcz – wymówić lokal i popędzać, gdy będą zbierali swe liche, niezbyt kosztowne klamoty. Za piętnaście, dwadzieścia lat, kiedy już będzie dorosły, z pewnością o czymś takim pomyśli – obiecał sobie, stając w drzwiach łazienki.

– Jak pan widzi – rzucił właściciel, z cichym stęknięciem podnosząc się spod umywalki – w tym mieszkaniu nie ma za dużo rzeczy tej pani, w której sprawie pan przyszedł.

Syfon klozetu: wyschnięty, brunatny.

– Czy płaciła panu w terminie? – spytał ostrożnie Wiktor.

Miał nadzieję usłyszeć, że nie. Mógłby wtedy przytaknąć właścicielowi: tacy na ogół...! Jako pracownik windykacji, dodałby, mam w tym, proszę pana, spore doświadczenie.

– Owszem – rzekł właściciel. – Chyba nawet za ostatni miesiąc, kiedy... W każdym razie, czy długo panu tutaj wszystko zajmie?

– No, cóż – Wiktor lustrował odklejającą się od łazienkowej podłogi wykładzinę. – Właściwie jako firma windykacyjna... ja jako firma windykacyjna, chcieliśmy pana poprosić o pomoc. Gdyby pan mógł udostępnić nam to na jakiś czas, wskazać rzeczy...

– Wykluczone – przerwał ostro właściciel. – Obawiam się – rzekł nieco łagodniej – że będzie pan musiał poradzić sobie sam.

Spore doświadczenie w dziedzinie windykacji, spore doświadczenie w życiu zawodowym, którym Wiktor tak chętnie pochwaliłby się przed właścicielem mieszkania na Targówku (wtrącając tę uwagę mimochodem, jak gdyby w istocie jego obeznanie z tematem nie miało większego znaczenia), tak naprawdę nie było wcale takie spore. Co prawda, jakiś czas temu ukończył warszawski Wydział Prawa, ale nie znaczyło to niczego chwalebnego: na początku XXI wieku stanowczo zbyt wielu osobom dozwolono posiadać wyższe wykształcenie. I – choć usytuowane przy warszawskim rondzie ONZ biurowce wydawały się wystarczająco wysokie, by i dla niego znalazł się przeszklony kącik – był na to, informowały maile działów Rekrutacja (prosimy nie odpowiadać), „za mało dynamiczny, za mało elastyczny: za mało intensywny”.

Kilka tygodni po ukończeniu studiów – gdy był mniej więcej w wieku Marka Zuckerberga, gdy ten został najmłodszym miliarderem świata – udało mu się jednak znaleźć pracę. McDonald’s na warszawskim Ursynowie oddalony był od mieszkania rodziców Wiktora tylko o kilka minut komunikacją publiczną; mimo to rzadko udawało mu się wyspać na zmianę o siódmej. Autobus był zatłoczony: szesnastoletnie licealistki nosiły kuse spódniczki i głębokie dekolty, ich piersi w kształcie dojrzałych jabłek podskakiwały na koleinach ulic. Kiedy za długo wpatrywał się w którąś z kociakowatych ślicznotek, pokazywały go sobie palcami i wybuchały śmiechem. Z początku nie rozumiał, o co chodzi; potem uzmysłowił sobie, że o koszulkę polo z logo McDonald’s i identyfikatorem: WIKTOR.

Całe szczęście, nie miał wtedy dziewczyny, która w końcu musiałaby go odwiedzić, by sprawdzić, gdzież to pracuje jej chłopak, który zapewnia jej życie jak w bajce? Jak dużym obdarzono go zaufaniem? Na początku – dość sporym: trafił na stanowisko sprzedawcy.

– Wbrew pozorom – oznajmił Wiktorowi menedżer restauracji – to naprawdę doniosła funkcja. Musi pan proponować klientom atrakcyjne rozwiązania! Od kogoś takiego jak pan zależy nasz zysk! – rzekł, nie precyzując, czyj właściwie ma to być zysk.

Wiktor zarabiał osiem złotych za godzinę; gdyby według tej stawki obliczyć mu dotychczasowe życie, byłoby warte trochę ponad milion. Może i nie wystarczyłoby to na mieszkanie w nowym budownictwie – ale w końcu są też tacy, których istnienie jest warte jeszcze mniej.

Chociaż z oczywistych względów udało mu się uniknąć wizyty narzeczonej, rodzice w końcu wykorzystali dogodne położenie restauracji: „Chciałabym – powiedziała któregoś dnia mama – zobaczyć, jak mój dorosły syn daje sobie radę w życiu”. Oboje rodzice zbliżali się już do sześćdziesiątki, mieli sporo pieniędzy i jeszcze więcej wolnego czasu. W latach dziewięćdziesiątych nieco bezwiednie udało się im zasilić szeregi klasy średniej i stać ich było na to, by trzymać Wiktora w swoim obszernym apartamencie na warszawskim Ursynowie.

Odwiedzili go pewnego popołudnia pod koniec listopada. Niech to nie będzie to, pomyślał Wiktor, widząc roześmiane twarze w ogródku restauracji; rumiane od wiatru, ucieszone życiem ryje. Wszedłszy do dusznego wnętrza, pomachali mu; nieśmiało poruszył dłonią. Tato władczym ruchem odepchnął kilku czekających w kolejce nastolatków:

– No, no, daleko zawędrowałeś! – pochwalił go, stanąwszy przy kasie.

– I co nam pan poleci, panie kelnerze? – spytała filuternie mama, lustrując menu.

Mięso, sałata, pomidory, buła: wszystko to oblane dużą ilością musztardy.

Nie wiedząc, co powiedzieć, wyzuł z podajnika przekąsek dwa cheeseburgery, paczkę frytek. „Dwadzieścia dziewięć”, podliczył nieśmiało, umieszczając potrawy na tacce.

– Co – uśmiechnął się szeroko tato – mamy za to płacić? Czy ty w ogóle wiesz, kogo masz przed sobą?

– Niech pan nie żartuje, panie kelnerze, jemy dziś na koszt firmy! – dodała mama; po czym podreptali do najbliższego stolika, kołysząc się jak kaczki. Po chwili Wiktor usłyszał wrzask: „Gdzie nasze fryty?! Fryty przynoś, fryty!” i pospiesznie podbiegł z tacką w wyciągniętych dłoniach. Rodzice wyglądali na głodnych, chętnych, by coś pożreć; by rozerwać coś na strzępy. W połowie drogi za ladę zawrócił, zreflektowawszy się, że zapomniał im życzyć smacznego.

Wiktor podejrzewał, że właśnie ten incydent miała na względzie kadra zarządzająca, pozbawiając go tytułu pracownika miesiąca. Z początku myślał, że będzie to jedyna kara; kilka dni później uznano jednak, że młody prawnik lepiej wykorzysta swe talenty w kuchni.

Na upokorzenie – całkiem niezły sposób. Kuchnia: duszne pomieszczenie wypełniały wyziewy, kłęby lepkiej pary; mokrymi dłońmi pokracznie nakładało mu się wydzielone kawałki mięsa do nierozmrożonej kanapki. Nie sądził oczywiście, by goście skarżyli się na przygotowane przezeń przekąski: na początku XXI wieku w McDonald’s na ogół stołowali się ludzie biedni, którzy, całe szczęście, nie mieli prawa żądać potrawy lepszej niż jadalne gówno.

Większość kitchen menedżerów stanowili chłopcy: cuchnący zjełczałym potem, o pokrytych przypominającą pizzę pepperoni płaskorzeźbą pryszczy buziach. Zdarzały się jednak również dziewczyny, zazwyczaj studentki kierunków humanistycznych: ich zręczne rączki pracowicie panierowały kurczaczka McNuggets. Nic, tylko je rżnąć, nim przeminie młodość, pomyślał któregoś razu Wiktor. Kucharczykowie szybko wprowadzili go do swojego nieformalnego klubu, w którym na pracowniczych przerwach urządzali zawody walenia konia nad czekającymi na podanie klientom shake’ami. Wygrywał ten, kto wtrysnął więcej spermy do plastikowego kubeczka. Zwycięzca tej osobliwej konkurencji mógł sobie wybrać dziewczynę, która po zamknięciu restauracji dla klientów mu possie. Podobno większość studentek europeistyki (inaczej skądinąd niźli socjologii) połykała; Wiktorowi jednak nigdy nie udało się wygrać tych zawodów i musiał obejść się smakiem.

Oficjalnym powodem jego zwolnienia była konieczność rotacji wśród pracowników: żeby się za bardzo nie zadomowili. Rodzice przyjęli tę wiadomość spokojnie. Zarabiane przez Wiktora pieniądze i tak nie miały służyć poprawie domowego budżetu: chodziło raczej o to, by zdobył doświadczenie, pokazał, że jest odpowiedzialny za cudze błędy; wczuł się w rolę pracownika.

Teraz wreszcie wysypiał się do późna: można powiedzieć, że odpoczywał – i tę właśnie wersję mama i tato przyjmowali przez najbliższe miesiące. Nie potrzebował pieniędzy rozpaczliwie, tak jak niektórzy młodzi ludzie, którzy nie bez pewnego żalu popełniają z tego powodu samobójstwa. Choć miał dwadzieścia cztery lata, cały czas dostawał kieszonkowe, które starczało na ustrzelone na blogu Mr. Vintage ciuchy, wieczorne wyjścia na miasto. Żyć na cudzy koszt: to prawie jak wynajmować komuś mieszkanie – z tym że nie nieruchomość przynosi profit, lecz cudza troska.

Któregoś wieczoru na kolacji u rodziców zjawił się jednak pan Edek. Z rozmów przy stole Wiktor wywnioskował, że ten dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna postanowił ostatnio znowu zacząć żyć – cokolwiek by to miało znaczyć – i rozwiódłszy się z żoną, „starą kurwą”, założył własny interes; ciekawą branżą wydała mu się windykacja.

– Zaczął się kryzys – oznajmił, wcinając spaghetti. – No i można na tym zarobić.

– Jasne!... – przytaknęła z entuzjazmem mama, a tato zapytał:

– Masz już jakichś klientów?

Pan Edek ostrożnie upił łyk wina: kupione w Lidlu, smakowało jak te z Almy. Od pewnego czasu wśród klasy średniej państw byłego bloku wschodniego w dobrym tonie było znać się na winie, to jest: długo je smakować, wyczuwając dyskretny aromat jeżyn.

– Kilku – oświadczył. – Ale tylu teraz nie spłaca, że z łatwością można uszczknąć z tego coś – mrugnął porozumiewawczo – dla siebie.

Na Wiktora pan Edek spoglądał dość rzadko; w końcu jednak uznał za stosowne zapytać, co taki młody człowiek porabia w życiu: studiuje? a może już pracuje?

– Niestety – uśmiechnął się przepraszająco Wiktor, czując na sobie wzrok ojca.

– Takie czasy! – wykwiliła mama.

– I kto – tato uderzył w ton troski – ma pracować na naszą ojczyznę? Nasze emerytury?

Nie, żeby go to obchodziło: wyrażanie zaniepokojenia losem własnego kraju jest w państwach byłego bloku wschodniego ogólnie akceptowanym sposobem zdobycia uznania; polska klasa średnia przypomina w tym niektóre gatunki psowatych.

Pan Edek ochoczo kiwał głową.

– Absolutnie – wydusił. – Absolutnie.

Już następnego dnia („jak najszybciej! Edzik robi to specjalnie w twoim interesie!”) zgłosił się do biura nowo powstałej firmy; gabinet prezesa znajdował się na końcu korytarza. Puk-puk.

– Niech pan wejdzie, pan wejdzie! – zachęcił pan Edzik. Biurko: tu można, pomyślał Wiktor, pukać w pupę skuszone awansem praktykantki. – Więc – powiedział pan Edek – chciałby pan pracować w windykacji.

Wiktor energicznie pokiwał głową. Nie była to do końca prawda: jeśli już wyobrażał sobie – rzadko bo rzadko – swoje życie zawodowe, to myślał raczej o karierze błyskotliwego adwokata, może polityka; jednego z tych, którzy zostaną zapamiętani.

– Ha, ha! – zaśmiał się pan Edzik. – No to muszę pana uprzedzić, że to nie jest łatwa branża.

Pokrótce wyjaśnił mu tajniki swojego nowego fachu. Wygląda to tak: państwowi komornicy są niezbyt skuteczni – jak zresztą wszystko, co państwowe. Dlatego też rozmaite podmioty gospodarcze decydują się na przekazanie swoich interesów firmom prywatnym.

– My nie możemy ściągać długów; my musimy tylko rozpracować sprawę i przekazać ją komornikowi, który cały czas, proszę pana, siedział, pierdząc w stołek. Zastanawia się pan pewnie – pan Edek wypiął dumnie pierś – co znaczy rozpracować?

– Tak – skłamał Wiktor, czerwieniąc się gwałtownie.

– Otóż: rozpracować to znaczy, proszę pana, kilka różnych rzeczy – oświadczył skwapliwie pan Edek. – Po pierwsze, musi się pan dowiedzieć, kim jest dłużnik, ale! – zastrzegł – kim jest naprawdę. To są szczwane lisy, proszę mi uwierzyć. Związkowcy, kurwa ich jebana mać! Chowają, co mają; ale pieniądz wie, do kogo należy. Po drugie – wyliczał pan Edzik – musi ich pan złamać. – Zacisnął mściwie pięść. – Jeśli ukrywają, to znaczy, że myślą, że się wywiną, że im się uda. Gówno – ocenił pan Edek, nie kryjąc satysfakcji. – Pieniądz wie, do kogo należy. Będzie pan z nimi rozmawiał, będą pana przekonywali, klękali. – Wiktorowi bardzo spodobała się ta perspektywa. – Że dzieci, że mama chora. Proszę nie wierzyć...! Proszę w to nie wierzyć, to jest zawsze kłamstwo!

Zadyszał się.

– Zacznie pan od jutra – rzekł na koniec. – Damy panu na początek coś łatwego. Powiedzmy, że będzie się pan specjalizował w mieszkaniach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Niepotrzebne skreślić

Подняться наверх