Читать книгу Czas wolny w PRL - Wojciech Przylipiak - Страница 9
ОглавлениеNiedziela dla wielu bywa wciąż jeszcze dniem… zaskoczenia. Jak gdyby nie przychodziła regularnie, ale spadała znienacka, stawiając przed wszystkimi nieprzygotowanymi psychicznie pełne rozterki pytanie: co począć z sobą w dniu wolnym od pracy zawodowej? – pisała w 1965 roku autorka książki Siedem dni tygodnia, Mirosława Parzyńska.
Przez niemal trzy dekady niedziela była jedynym wolnym od pracy dniem w tygodniu. I dla wielu miała swój ustalony świąteczny rytm. Najpierw uczestnictwo w mszy świętej. Potem – ciąg dalszy niedzielnego rytuału – rodzinny obiad, najlepiej z rosołem i mięsem na drugie danie. Przygotowany przez mamę, ewentualnie w towarzystwie kuzynów, wujków, cioć, szwagrów i szwagierek u babci. Po szarlotce domowej roboty spacer, najlepiej na lody, lub wizyta na działce, po południu radiowe słuchowisko W Jezioranach, a wieczorem wspólne oglądanie kowbojskiego serialu Bonanza w telewizji.
Nie zawsze jednak i nie dla wszystkich był to miły, rodzinny czas. Dla niektórych – „niedzielna udręka”. Tak przynajmniej wynikało z listów nadesłanych w 1964 roku przez czytelniczki w odpowiedzi na ankietę „Życia Warszawy”, a także wypowiedzi uczestniczek ogłoszonego na początku 1973 roku konkursu Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz „Tygodnika Kulturalnego” pod hasłem „Jeden miesiąc mojego życia”.
Niedziela wyjątkowo nieciekawa. W domu – stwierdzała debiutantka w służbie Temidy[1][1].
Nienawidzę niedzieli. Od siedmiu lat, tzn. od czasu kiedy rozwiodłam się z mężem, niedziela jest dla mnie dniem koszmarnym. W niedzielę zabija mnie samotność i beznadziejność […], najwięcej ukojenia psychicznego przynosi mi książka, oczywiście wartościowa. Toteż w niedzielę czytam dużo, zamknięta w czterech ścianach pokoju, ale nawet i wtedy na dnie mego serca czai się gorycz i rozdrażnienie. Taka jest moja niedziela – pisała urzędniczka na stanowisku kierowniczym, lat 39[2].
Nie lubię niedziel i świąt. Jeżeli mam w niedzielę dyżur, to czas jakoś szybciej mija, ale z wolną niedzielą nie wiadomo co zrobić. […] Książki, radio, samotne spacery, dumania, ewentualnie ploteczki z koleżankami, zwykle na jakiś oklepany do znudzenia temat, i oczekiwanie na coś, co ma jeszcze przyjść – opisywała swoje wolne pielęgniarka, lat 32[3].
Ze smutkiem witam każde święto i niedzielę, bo wiem, że nigdy nic ciekawego mnie nie spotka – poza samotnością […] co z tego, że jestem mężatką, że mam męża (podobno niezłego), skoro każdą niedzielę spędzam sama ze swoimi myślami i siedmioletnim dzieckiem. Mąż „zmęczony” i „znudzony” całotygodniowym obcowaniem ze mną w niedziele stara się uciekać z domu, szukać rozrywek, a kiedy nawet czasem zostaje, jest niezadowolony, co i mnie się udziela – żaliła się pracownica umysłowa, lat 39[4].
W okresie, kiedy przeprowadzano wspomnianą ankietę dla „Życia Warszawy” oraz konkurs Ministerstwa Kultury, nie było jeszcze wolnych sobót. Te miały dopiero nadejść. Liczna rzesza Polaków wolne miała tylko niedziele. Trudno dziś ocenić, ile z tych listów było prawdziwych, a ile spreparowanych. Zapewne dobierano je według klucza pasującego władzy. Prawdopodobnie dlatego w żadnym z nich nie wspomniano o niedzielnym nabożeństwie (mówiąc w skrócie – Kościół katolicki był wrogiem ludowego systemu). Jeśli już pojawiała się krytyka państwowych instytucji, to wychodziła głównie od ludzi, którzy w nich pracowali i niedostatecznie wykorzystywali dany im potencjał i możliwości. Ewidentnie dobrano listy w taki sposób, by zachęcić ludzi do uczestnictwa w formach aktywności organizowanych przez państwo. Uczniów i studentów namawiano do wstępowania w szeregi organizacji młodzieżowych, do zrzeszania się. To oczywiście pomagało w kontrolowaniu i narzucaniu tego, jak ma wyglądać dzień wolny rodaków w Polsce Ludowej. Władza chciała, by obywatele odpoczywali, ale najlepiej pod jej dyktando. I niektórzy korzystali z tego, co proponowało państwo. Inni sami organizowali sobie czas.
W niedzielę ubieramy się ładniej i we wszystko czyste. Już o godzinie 9 wychodzimy na wędrówkę do parku, lasu, nad staw. O 14 Kajtuś zjada obiad i śpi przez dwie godziny. W tym czasie ja zjadam obiad i czytam gazetę lub czasopisma. Teraz kiedy synek jest starszy, ryzykuję częściej popołudniowe wypady na aktualne wystawy obrazów, kwiatów, fotografii, wędrówkę do zoo czy po prostu oglądanie wystaw sklepowych – pisała w liście do redakcji księgowa, lat 42[5].
Piękna niedziela, jesteśmy wszyscy razem, uwielbiam takie dnie, czujemy się razem tacy szczęśliwi i radośni. Po obiedzie rozwiązujemy wspólnie zagadki, czytamy czasopisma. Jeziorany już niedługo, kawa czeka na stole, ja oczywiście piję zioła, ale bitej śmietany i placka z pomarańczami się nie wyrzeknę, co mi więcej z życia pozostało? – konstatowała refleksyjnie matka dwójki dzieci, mieszkająca z nimi oraz ze swoimi rodzicami i ich przybranym synem[6].
O różnych sposobach warszawiaków na spędzenie dnia świątecznego informowała też Polska Kronika Filmowa. Nie nudzili się szczególnie ci, którzy lubili imprezy na świeżym powietrzu.
Nareszcie pogodna sierpniowa niedziela, kto żyw w Warszawie wyrusza nad Wisłę lub poza miasto. Ekwipunek wycieczkowy w ręku, rozumiemy […]. Nie tłoczą się do autobusów i kolei szczęśliwi posiadacze własnej lokomocji […]. Zabiera się rodzinę bliższą i dalszą, z każdym inwentarzem i w drogę, bo szkoda każdej minuty, pustoszeją ulice Warszawy, zapełniają się podwarszawskie okolice […]. Na popularnym basenie CWKS na metr kwadratowy człowieka przypada jeden litr wody. Kiedy wreszcie Warszawa doczeka się przyzwoitej ilości basenów i metrów wiślanej plaży, bo jak dotychczas pobyt na plaży niewiele się różni od popołudniowej jazdy tramwajem: gorąco, tłoczno, tyle że można się trochę bardziej rozebrać[7] – relacjonowano w połowie lat 50., pokazując wędkarzy, wycieczkowiczów z rowerami i psami, tłumy na basenie i na plaży.
W zimowym wydaniu PKF informowano widzów: W śnieżne zimowe niedziele podwarszawskie Bielany skutecznie konkurują z Zakopanem. Starzy, młodzi, najmłodsi warszawiacy ciągną na Bielany z całymi rodzinami[8] – a operatorzy Kroniki filmowali tłumy amatorów sportów zimowych, na sankach, nartach, podczas zajęć z instruktorami.
Niedzielny relaks zainteresowanym zapewniało też biuro podróży Orbis. Do stalowej strzały Orbisu wsiadamy koło nowego domu towarowego w Warszawie. […] Droga do Zakroczymia jest piękna, a autokar taki wygodny – zaczynała swą opowieść o wycieczce warszawiaków do nadwiślańskiej miejscowości PKF z 1951 roku. Na chętnych na miejscu czekały namioty, kajaki, piękne widoki. Gdybyśmy umieli wykorzystać wszystkie niedziele, mielibyśmy co roku niemal dwa miesiące dodatkowego urlopu[9] – puentował lektor.
Zapaleni rowerzyści mogli wyciągnąć swoje kolarzówki z piwnic i komórek, i wziąć udział w miejskich wyścigach na przełaj.
W latach 40. i 50. w Warszawie popularne były np. potańcówki „na dechach” – skleconym z desek parkiecie tanecznym pod gołym niebem. Obok niego, na podwyższeniu, z takich dech budowano też scenę, w parku lub na skwerze. Tańczono na Bielanach, na mariensztackim rynku i na Powiślu. W 1953 roku, 22 lipca (a jakże inaczej!) u zbiegu ulic Rozbrat i Książęcej otwarto plenerową kawiarnię z dancingiem, w której przygotowano parkiet dla aż 600 par.
Dechy i parkowe muszle koncertowe w miastach i miasteczkach były także centrum festynów i innych lokalnych uroczystości z okazji świąt państwowych. Władza, rzecz jasna, miała swoje pięć minut, które czasami przeradzało się w długie i nudne godziny – oficjele wygłaszali okolicznościowe przemówienia, a potem obywatele mogli się bawić. Nieodłącznymi punktami w programie takich imprez były wizyta w budce z watą cukrową, woda z sokiem z saturatora, a na pamiątkę – zdjęcie na kucyku.
* * *
Koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] We wszystkich cytowanych w książce listach, fragmentach artykułów prasowych, programach radiowych i telewizyjnych zachowano oryginalną pisownię.