Читать книгу Homo deus - Yuval Noah Harari - Страница 3

1
Nowy plan ludzkości

Оглавление

Ludzkość budzi się u zarania trzeciego millennium, prostuje kości i przeciera oczy. Przez głowę przebiegają jej jeszcze resztki jakiegoś strasznego koszmaru. „Pamiętam jakieś druty kolczaste, a potem ogromne chmury w kształcie grzyba. Nie, nie – to tylko zły sen”. W łazience ludzkość myje twarz, ogląda w lustrze zmarszczki, później robi kawę i otwiera terminarz. „Co też mamy dziś w planie?”

Przez tysiąclecia odpowiedź na to pytanie pozostawała niezmienna. Mieszkańców dwudziestowiecznych Chin, średniowiecznych Indii i starożytnego Egiptu pochłaniały te same trzy problemy. Głód, zaraza i wojna nigdy nie opuszczały pierwszych miejsc listy priorytetów ludzkości. Kolejne pokolenia modliły się do najrozmaitszych bogów, aniołów i świętych, wynajdywały niezliczone narzędzia, instytucje i systemy społeczne – a mimo to ludzie wciąż masowo umierali śmiercią głodową, w wyniku epidemii i z powodu przemocy. Dlatego wielu myślicieli i proroków dochodziło do wniosku, że głód, zaraza i wojna są po prostu integralną częścią boskiego kosmicznego planu, ewentualnie naszej niedoskonałej natury. Póki nie nadejdzie kres czasu, nic nas od tych trzech plag nie uwolni.

U zarania trzeciego millennium ludzkość uświadamia sobie jednak rzecz niezwykłą. Większość z nas rzadko o tym myśli, ale w ciągu paru ostatnich dziesięcioleci udało nam się poskromić głód, zarazę i wojnę. Oczywiście nie rozwiązaliśmy tych problemów całkowicie, ale przestaliśmy o nich myśleć jak o niezrozumiałych i niepohamowanych siłach natury, a zaczęliśmy je traktować jako wyzwania, jako przeszkody do pokonania. Aby się od nich uwolnić, nie musimy się modlić do żadnych bogów ani świętych. Dobrze wiemy, co należy zrobić, żeby zapobiec głodowi, zarazie i wojnie – i zwykle nam się to udaje.


1. Zapłodnienie in vitro: opanowanie sztuki tworzenia.


To prawda, wciąż zdarzają się nam niepowodzenia. Kiedy jednak stajemy wobec takiej porażki, naszą reakcją nie jest już wzruszenie ramion i komentarz: „Cóż, tak to już bywa w tym naszym niedoskonałym świecie” albo: „Niech się dzieje wola nieba”. Gdy głód, zaraza lub wojna wymykają się nam spod kontroli, podejrzewamy raczej, że po prostu ktoś coś schrzanił: powołujemy komisję śledczą i obiecujemy sobie, że następnym razem bardziej się postaramy. I faktycznie to działa. Te nieszczęścia rzeczywiście zdarzają się coraz rzadziej. Dzisiaj po raz pierwszy w dziejach więcej ludzi umiera dlatego, że jedzą za dużo, a nie dlatego, że jedzą za mało; więcej ludzi umiera ze starości niż w wyniku chorób zakaźnych; więcej ludzi ginie w wyniku samobójstwa niż z rąk żołnierzy, terrorystów i przestępców – razem wziętych. O przeciętnym człowieku na początku XXI stulecia można powiedzieć, że z dużo większym prawdopodobieństwem umrze z powodu objadania się w McDonaldzie niż z powodu suszy, eboli czy ataku Al-Kaidy.

Chociaż zatem w terminarzach prezesów, dyrektorów i generałów wciąż nie brakuje spotkań w sprawie kryzysów ekonomicznych i konfliktów militarnych, to jednak w kosmicznej skali historii rodzaj ludzki może wytężyć wzrok i zacząć wypatrywać nowych horyzontów. Jeśli rzeczywiście zaczynamy opanowywać głód, zarazę i wojnę, to co zajmie ich miejsce na liście planów ludzkości? Niczym strażacy w świecie bez pożarów ludzkość w XXI wieku musi sobie zadać nieznane dotychczas pytanie: czym by się tu teraz zająć? Co będzie wymagało naszej uwagi i pomysłowości w zdrowym, dostatnim i zgodnym świecie? To pytanie staje się w dwójnasób naglące, gdy weźmiemy pod uwagę olbrzymie możliwości, jakie zyskujemy dzięki biotechnologii i informatyce. Co zrobimy z całą tą potęgą?

Zanim zajmiemy się tym pytaniem, musimy opowiedzieć nieco więcej o głodzie, zarazie i wojnie. Twierdzenie, że je opanowujemy, wielu osobom może się wydać oburzające, skrajnie naiwne albo też bezduszne. Ktoś zapyta: co z tymi miliardami ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem za niecałe dwa dolary dziennie? Co z trwającym kryzysem AIDS w Afryce? Co z wojnami szalejącymi w Syrii i Iraku? Odpowiedzmy na te zarzuty. Przyjrzyjmy się bliżej światu początku XXI wieku, zanim zajmiemy się zadaniami czekającymi ludzkość w nadchodzących dziesięcioleciach.

Biologiczna granica ubóstwa

Zacznijmy od głodu, który przez tysiące lat był najgorszym wrogiem ludzkości. Jeszcze niedawno wielu ludzi żyło na skraju biologicznej granicy ubóstwa, poniżej której organizm człowieka umiera z niedożywienia i głodu. Niewielki błąd albo zwykły pech oznaczały wyrok śmierci dla całych rodzin czy wiosek. Jeśli ulewny deszcz zniszczył komuś uprawy pszenicy albo złodzieje ukradli mu stado kóz, taki człowiek i jego najbliżsi mogli umrzeć. Na poziomie zbiorowości nieszczęście lub głupota powodowały masowy głód. Gdy starożytny Egipt lub średniowieczne Indie nawiedzała susza, nierzadko ginęło 5 lub 10 procent populacji. Zaczynało brakować zaopatrzenia, transport był zbyt wolny i zbyt drogi, by udało się sprowadzić wystarczającą ilość żywności na czas, a władze były zdecydowanie zbyt słabe, by zapobiec kryzysowi.

Wystarczy otworzyć dowolny podręcznik historii, by natknąć się na przerażające opowieści o tym, jak głód doprowadzał do szaleństwa całe masy ludzi. W kwietniu 1694 roku francuski urzędnik opisywał skutki głodu i gwałtownego wzrostu cen żywności w Beauvais. Region ten wypełniały „niekończące się szeregi nieszczęśników, słabych z głodu i nędzy, umierających z niedostatku, ponieważ z powodu braku pracy czy jakiegokolwiek zajęcia nie mieli pieniędzy, by kupić chleb. Starając się choć odrobinę przedłużyć swe życie i jakoś zaspokoić głód, ci biedacy jedzą nieczyste rzeczy, takie jak koty i końskie mięso, po zdarciu skóry wyrzucane na gnojowisko. [Inni spożywają] krew lejącą się podczas zarzynania krów i wołów oraz odpadki wyrzucane przez kucharki na ulice. Inni nieszczęśnicy jedzą pokrzywy i chwasty albo korzenie i zioła, które zagotowują w wodzie”1.

Do podobnych scen dochodziło w całej Francji. W poprzednich dwóch latach zła pogoda zniszczyła zbiory w całym królestwie, dlatego na wiosnę 1694 roku spichlerze były zupełnie puste. Bogacze żądali niebotycznych kwot za resztki żywności, jakie udało im się zgromadzić, a biedacy masowo umierali. W latach 1692–1694 umarło z głodu mniej więcej 2,8 miliona Francuzów – 15 procent ludności – a w tym samym czasie Król Słońce, Ludwik XIV, flirtował z kochankami w Wersalu. W kolejnym roku, 1695, głód zaatakował Estonię, zabijając jedną piątą jej mieszkańców. W 1696 roku przyszła kolej na Finlandię, gdzie zmarło od jednej czwartej do jednej trzeciej populacji. W latach 1695–1698 ciężki głód dotknął Szkocję: niektóre regiony straciły do 20 procent obywateli2.

Większość czytelników prawdopodobnie zna to uczucie, kiedy nie zje się lunchu, pości się przed świętami albo kiedy przez parę dni żyje się na koktajlach warzywnych, wypróbowując jakąś nową dietę cud. Ale jak to jest, gdy się nie je od wielu dni i nie wiadomo, skąd zdobyć choćby kęs jedzenia? Większość współczesnych ludzi nigdy nie doświadczyła tej straszliwej udręki. Nasi przodkowie znali ją niestety aż nazbyt dobrze. Właśnie ją mieli na myśli, kiedy wołali do Boga: „Od głodu wybaw nas, Panie!”.

W ciągu ostatnich stu lat postęp techniczny, ekonomiczny i polityczny doprowadził do powstania skutecznych systemów chroniących ludzkość przed biologiczną granicą ubóstwa. Masowy głód nadal od czasu do czasu dotyka pewnych obszarów, ale są to sytuacje wyjątkowe i niemal zawsze wynikają raczej z ludzkiej polityki niż z katastrof naturalnych. W dzisiejszym świecie nie ma już głodu z przyczyn naturalnych; zdarza się jedynie głód z przyczyn politycznych. Jeśli w Syrii, Sudanie czy Somalii ludzie umierają z głodu, to dzieje się tak dlatego, że chce tego jakiś polityk.

W większości miejsc na ziemi, nawet jeśli ktoś straci pracę i wszystko, co posiada, mało prawdopodobne jest, by umarł z głodu. Być może systemy ubezpieczeń indywidualnych, agencje rządowe i międzynarodowe organizacje pozarządowe nie uchronią kogoś takiego przed ubóstwem, ale zapewnią mu wystarczającą ilość kalorii, by przeżył. Na poziomie zbiorowości globalna sieć wymiany handlowej umożliwia szybkie i tanie przezwyciężenie niedoborów żywności, a susze i powodzie zazwyczaj otwierają nowe możliwości gospodarcze. Nawet gdy wojny, trzęsienia ziemi czy tsunami niszczą całe kraje, to dzięki podejmowanym przez społeczność międzynarodową wysiłkom zwykle udaje się zapobiec głodowi. Mimo że nadal setki milionów ludzi prawie codziennie są głodne, w większości krajów bardzo mało ludzi rzeczywiście umiera z głodu.

Ubóstwo powoduje z pewnością wiele innych problemów zdrowotnych, a niedożywienie skraca średnią długość życia nawet w najbogatszych państwach świata. Na przykład we Francji sześć milionów ludzi (jakieś 10 procent populacji) dotyka ryzyko niedożywienia. Budzą się rano i nie wiedzą, czy będą mieli coś do zjedzenia na lunch, często chodzą spać głodni, a pożywienie, które udaje im się zdobyć, jest niezbilansowane i niezdrowe – jedzą mnóstwo skrobi, cukru i soli, natomiast za mało białka i witamin3. Jednak ryzyko niedożywienia to nie głód, a Francja z początku XXI wieku to nie Francja z 1694 roku. Nawet w najgorszych slumsach wokół Beauvais czy Paryża ludzie nie umierają dlatego, że od tygodni nic nie jedli.

Te same przemiany nastąpiły w wielu innych państwach – w sposób szczególny widać to w Chinach. Przez całe tysiąclecia głód prześladował wszystkie chińskie reżimy, poczynając od Żółtego Cesarza, na czerwonych komunistach kończąc. Kilkadziesiąt lat temu Państwo Środka kojarzyło się głównie z brakiem jedzenia. Podczas tragicznego Wielkiego Skoku dziesiątki milionów Chińczyków zmarły z głodu, a eksperci raz po raz ogłaszali, że problem głodu w tym państwie będzie się jedynie pogłębiał. W 1974 roku w Rzymie zwołano pierwszą Światową Konferencję Żywnościową, podczas której delegatom przedstawiono apokaliptyczne scenariusze. Mówiono, że Chiny nie dadzą rady wyżywić miliarda swoich mieszkańców i że najludniejsze państwo świata zmierza ku katastrofie. W rzeczywistości zmierzało ku największemu ekonomicznemu cudowi w dziejach. Od 1974 roku setki milionów Chińczyków wydźwignięto z ubóstwa i mimo że kolejne setki milionów wciąż w ogromnym stopniu cierpią z powodu niedostatku i niedożywienia, po raz pierwszy w swej udokumentowanej historii Chiny są obecnie wolne od głodu.

Właściwie to dzisiaj w większości krajów dużo gorszym problemem niż głód jest objadanie się. W XVIII wieku Maria Antonina miała podobno radzić głodnym tłumom, by skoro skończył im się chleb, zaczęły jeść ciastka. Dzisiaj ubodzy stosują tę radę dosłownie. Podczas gdy bogaci mieszkańcy Beverly Hills jedzą sałatę i tofu gotowane na parze z komosą ryżową, w slumsach i gettach ubodzy obżerają się ciastkami Twinkie, cheetosami, hamburgerami i pizzą. W 2014 roku ponad 2,1 miliarda ludzi miało nadwagę, gdy tymczasem niedożywieniem było dotkniętych 850 milionów. Przewiduje się, że do 2030 roku nadwagę będzie miała połowa ludzkości4. W 2010 roku głód i niedożywienie łącznie spowodowały śmierć mniej więcej miliona ludzi, podczas gdy otyłość zabiła trzy miliony5.

Niewidzialne armady

Drugim po głodzie wielkim wrogiem ludzkości były zawsze zarazy i choroby zakaźne. Tętniące życiem miasta połączone nieprzerwanym strumieniem kupców, urzędników i pielgrzymów były zarówno podstawą ludzkiej cywilizacji, jak i idealną wylęgarnią patogenów. Dlatego w starożytnych Atenach czy średniowiecznej Florencji ludzie żyli ze świadomością, że mogą zachorować i tydzień później umrzeć albo że niespodziewanie może wybuchnąć jakaś epidemia i za jednym zamachem wybić całą rodzinę.

Najbardziej znany wybuch epidemii, tak zwana czarna śmierć, nastąpił w latach trzydziestych XIV wieku gdzieś we wschodniej lub środkowej Azji, kiedy ludzi pogryzionych przez pchły zaczęła zakażać przenoszona przez te owady bakteria Yersinia pestis, pałeczka dżumy. Stamtąd, rozjeżdżając się na armii szczurów i pcheł, zaraza szybko rozprzestrzeniła się na całą Azję, Europę i Afrykę Północną. W ciągu mniej niż dwudziestu lat dotarła do wybrzeży Oceanu Atlantyckiego. Zmarło od 75 do 200 milionów ludzi – ponad jedna czwarta populacji Eurazji. W Anglii śmierć zabrała cztery na dziesięć osób, a liczba ludności zmalała z 3,7 miliona z okresu przed dżumą do 2,2 miliona po dżumie. Florencja straciła 50 tysięcy ze swych 100 tysięcy mieszkańców6.

Władze były kompletnie bezradne wobec tej katastrofy. Poza organizowaniem zbiorowych modłów i procesji nie miały innych sposobów powstrzymania szerzenia się epidemii – nie mówiąc nawet o pomysłach na leczenie zarazy. Aż do epoki nowożytnej winą za choroby obarczano morowe powietrze, złe demony i rozgniewanych bogów, nie podejrzewając istnienia bakterii i wirusów.

Ludzie łatwo wierzyli w anioły i elfy, ale nie potrafili sobie wyobrazić, że niewielka pchła albo kropelka wody może zawierać całą armadę śmiertelnie groźnych drapieżników.


2. W średniowieczu ludzie personifikowali czarną śmierć jako przerażającą szatańską siłę, niepoddającą się ludzkiemu panowaniu ani rozumieniu.


3. Prawdziwym winowajcą była maleńka bakteria Yersinia pestis.


Czarna śmierć nie była jakimś wyjątkowym wydarzeniem ani nawet najgorszym wypadkiem dżumy w dziejach. Dużo bardziej katastrofalne epidemie spustoszyły Amerykę, Australię i wyspy Pacyfiku po przybyciu na te tereny pierwszych Europejczyków. Odkrywcy i osadnicy, nic o tym nie wiedząc, przywieźli ze sobą nowe choroby zakaźne, na które tubylcy nie byli odporni. Na skutek tego zmarło nawet 90 procent miejscowej ludności7.

Piątego marca 1520 roku nieduża hiszpańska flotylla odbiła od wybrzeży Kuby, zmierzając do Meksyku. Okręty wiozły dziewięciuset hiszpańskich żołnierzy, a także konie, broń palną i trochę afrykańskich niewolników. Jeden z tych ostatnich, Francisco de Eguía, wiózł ze sobą dużo groźniejszy ładunek. On sam o tym nie wiedział, ale gdzieś wśród bilionów komórek jego ciała tykała biologiczna bomba zegarowa: wirus ospy prawdziwej, czyli czarnej ospy. Gdy Francisco zszedł w Meksyku na ląd, wirus w jego ciele zaczął mnożyć się w postępie geometrycznym, aż w końcu objawił się okropną wysypką na całej skórze. Trawionego gorączką Francisca położono do łóżka w domu jednej z indiańskich rodzin w mieście Cempoallan. Zaraził członków goszczącej go rodziny, którzy z kolei zarazili sąsiadów. W ciągu dziesięciu dni miasto zamieniło się w cmentarzysko. Uchodźcy z Cempoallan przenieśli chorobę do pobliskich miejscowości. W miarę jak kolejne miasta poddawały się zarazie, nowe fale przerażonych uciekinierów roznosiły ospę po całym Meksyku i poza jego granice.

Majowie na półwyspie Jukatan wierzyli, że trzech złych bogów – Ekpetz, Uzannkak i Sojakak – przelatuje nocą z wioski do wioski i zaraża ludzi tą chorobą. Aztekowie za zarazę winili bogów Tezcatlipocę oraz Xipe Toteca – albo czarną magię białych ludzi. Wzywano kapłanów i lekarzy. Doradzali oni modlitwy, zimne kąpiele, nacieranie ciała bitumem i wsmarowywanie w rany rozgniecionych karaluchów. Nic nie pomagało. Na ulicach leżały i rozkładały się dziesiątki tysięcy ciał, nikt nie miał odwagi, by do nich podejść i je pogrzebać. W ciągu paru dni ginęły całe rodziny, a z rozkazu władz burzono ich domy, by przykryć zwłoki gruzami. W niektórych osadach wyginęła połowa mieszkańców.

We wrześniu 1520 roku zaraza dotarła do Doliny Meksyku, a w październiku przekroczyła bramy azteckiej stolicy, Tenochtitlán – wspaniałej metropolii zamieszkanej przez 250 tysięcy ludzi. W ciągu dwóch miesięcy wyginęła przynajmniej jedna trzecia mieszkańców, w tym aztecki cesarz Cuitláhuac. Gdy w marcu 1520 roku hiszpańska flota dotarła do Meksyku, mieszkały tam 22 miliony ludzi. Do grudnia przy życiu pozostawało już tylko 14 milionów. Ale ospa była tylko pierwszym uderzeniem. Gdy nowi hiszpańscy panowie byli zajęci bogaceniem się i wyzyskiwaniem autochtonów, do Meksyku docierały jedna po drugiej śmiercionośne fale grypy, odry i innych chorób zakaźnych, aż w 1580 roku ludność tego kraju spadła do poziomu poniżej dwóch milionów8.

Dwa stulecia później, 18 stycznia 1778 roku, brytyjski odkrywca kapitan James Cook przybił do wybrzeży Hawajów. Wyspy te były gęsto zaludnione: zamieszkiwało je pół miliona ludzi, którzy żyli w całkowitej izolacji zarówno od Europy, jak i od Ameryki i wskutek tego nigdy nie mieli kontaktu z europejskimi ani amerykańskimi chorobami. Kapitan Cook i jego ludzie sprowadzili na Hawaje pierwsze patogeny grypy, gruźlicy i kiły. Następni europejscy przybysze dodali do tej listy dur brzuszny i ospę. Do 1853 roku na Hawajach ocalało zaledwie 70 tysięcy osób9.

W XX stuleciu epidemie wciąż zabijały dziesiątki milionów ludzi. W styczniu 1918 roku w okopach północnej Francji żołnierze zaczęli umierać całymi tysiącami, a powodem była szczególnie zjadliwa odmiana grypy, którą nazwano hiszpanką. Linia frontu była punktem końcowym najskuteczniej działającej globalnej sieci zaopatrzeniowej, jaką do tamtej pory widział świat. Ludzie i uzbrojenie napływali z Wielkiej Brytanii, USA, Indii i Australii. Z Bliskiego Wschodu przysyłano ropę, z Argentyny zboże i wołowinę, z Malajów gumę, a z Kongo miedź. W zamian wszystkie te kraje dostały hiszpankę. W ciągu paru miesięcy mniej więcej pół miliarda ludzi – jedna trzecia ludności ziemi – zaraziła się tym wirusem. W Indiach zabił on 5 procent populacji (15 milionów). Na wyspie Tahiti zmarło 14 procent mieszkańców. Na Samoa – 20 procent. W kongijskich kopalniach miedzi zginął co piąty robotnik. W sumie w ciągu niespełna roku pandemia zabiła od 50 do 100 milionów osób. W wyniku zaś pierwszej wojny światowej w latach 1914–1918 zginęło 40 milionów ludzi10.

Oprócz ataków tego rodzaju epidemicznych tsunami, które spadały na ludzkość co kilka dziesięcioleci, nasi przodkowie stawiali również czoło mniejszym, lecz pojawiającym się z większą regularnością falom chorób zakaźnych, które co roku wybijały miliony osób. Szczególnie podatne na nie były dzieci, ponieważ nie nabyły jeszcze odporności – stąd często choroby te nazywano chorobami wieku dziecięcego. Aż do początków XX stulecia mniej więcej jedna trzecia dzieci umierała przed osiągnięciem wieku dorosłego w wyniku niedożywienia i chorób.

W ubiegłym stuleciu ludzkość stała się jeszcze bardziej podatna na epidemie z powodu połączonego wpływu rosnącej liczby ludności i coraz lepszego transportu. Współczesne metropolie, takie jak Tokio czy Kinszasa, stanowią dla patogenów znacznie zasobniejsze tereny łowieckie niż średniowieczna Florencja czy Tenochtitlán w 1520 roku, a globalna sieć transportu jest dzisiaj jeszcze skuteczniejsza niż w 1918 roku. Wirus z Hiszpanii może przedostać się do Konga czy na Tahiti w czasie krótszym niż dwadzieścia cztery godziny. Należało zatem raczej spodziewać się, że wraz z upływem czasu zaczniemy żyć w epidemiologicznym piekle, w którym jedną śmiertelną zarazę będzie goniła następna.

Jednakże w ciągu ostatnich paru dziesięcioleci zarówno liczba wystąpień epidemii, jak i następstwa ich wybuchu drastycznie się zmniejszyły. Na niespotykanie niskim poziomie znajduje się w szczególności umieralność dzieci: obecnie przed osiągnięciem wieku dorosłego umiera mniej niż 5 procent dzieci. W świecie rozwiniętym ta liczba wynosi mniej niż 1 procent11. Cud ten wynika z niesłychanych dokonań dwudziestowiecznej medycyny, która zapewniła nam szczepionki, antybiotyki, wyższe standardy higieny i znacznie lepszą infrastrukturę medyczną.

Na przykład globalna kampania szczepienia przeciwko czarnej ospie okazała się tak skuteczna, że w 1979 roku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła zwycięstwo ludzkości w walce z tą chorobą: wirus został całkowicie zwalczony. Była to pierwsza epidemia w dziejach, którą ludziom udało się wymazać z powierzchni ziemi. Jeszcze w 1967 roku czarną ospą zakaziło się 15 milionów ludzi, z których 2 miliony zmarły, ale już w 2014 choroba ta nie zakaziła ani nie pozbawiła życia ani jednego człowieka. Zwycięstwo było tak zdecydowane, że WHO zaprzestała szczepienia ludzi przeciwko czarnej ospie12.

Co kilka lat docierają do nas alarmujące informacje o wybuchu jakiejś potencjalnej nowej zarazy, na przykład SARS w latach 2002–2003, ptasiej grypy w 2005 roku, świńskiej grypy w latach 2009–2010 i eboli w 2014 roku. Jednak dzięki skutecznym środkom zaradczym te przypadki pochłonęły dotychczas stosunkowo małą liczbę ofiar. Na przykład SARS początkowo budził obawy, że stanie się nową dżumą, ale ostatecznie doprowadził do śmierci mniej niż tysiąca osób na całym świecie13. Po wybuchu epidemii eboli w Afryce Zachodniej rozprzestrzenianie się tej choroby początkowo wydawało się przyspieszać w tempie wymykającym się spod kontroli i 26 września 2014 roku WHO opisała ją jako „najpoważniejszą współcześnie sytuację kryzysową dotyczącą zdrowia publicznego”14. Niemniej jednak z początkiem 2015 roku epidemię zahamowano, a w styczniu 2016 roku WHO ogłosiła, że się zakończyła. Wirus zaraził 30 tysięcy osób (zabijając 11 tysięcy z nich), spowodował olbrzymie szkody ekonomiczne w całej Afryce Zachodniej i rozejście się po całym świecie fali uderzeniowej strachu; na szczęście ebola nie rozprzestrzeniła się poza Afrykę Zachodnią, a liczbie jej ofiar śmiertelnych daleko było do skali epidemii grypy hiszpanki czy meksykańskiej ospy.

Nawet w tragedii AIDS, na pozór największej klęsce medycyny w ostatnich kilkudziesięciu latach, można widzieć oznakę postępu. Od początku lat osiemdziesiątych, czyli od czasu pierwszego znacznego wybuchu tej choroby, na AIDS zmarło ponad 30 milionów ludzi, a kolejne dziesiątki milionów doznały w jej wyniku rozmaitych upośledzeń fizycznych i psychicznych. Tę nową epidemię trudno było zrozumieć i leczyć, ponieważ AIDS jest wyjątkowo chytrą chorobą. Podczas gdy człowiek zakażony wirusem ospy umiera w ciągu paru dni, seropozytywny pacjent całymi tygodniami czy miesiącami może wydawać się zupełnie zdrowy, a mimo to nieświadomie zarażać innych. W dodatku wirus HIV sam nie zabija. Niszczy natomiast układ odpornościowy, narażając tym samym chorego na wiele innych chorób. W rzeczywistości to właśnie te wtórne choroby zabijają ofiary AIDS, dlatego lekarzom tak trudno było zrozumieć, z czym mają do czynienia. Gdy w 1981 roku do nowojorskiego szpitala przyjmowano dwóch pacjentów, z których jeden najwyraźniej umierał na zapalenie płuc, a drugi na raka, nie było ani trochę oczywiste, że w rzeczywistości obaj są ofiarami wirusa HIV, którym mogli się zarazić całe miesiące, a nawet lata wcześniej15.

Jednak mimo tych trudności, kiedy środowisko medyczne zdało sobie sprawę z istnienia jakiejś tajemniczej nowej zarazy, naukowcy potrzebowali zaledwie dwóch lat, by ją rozpoznać, zrozumieć sposób roznoszenia się wirusa i zaproponować skuteczne metody spowolnienia epidemii. W ciągu kolejnych dziesięciu lat nowe leki sprawiły, że AIDS przestał być wyrokiem śmierci, a stał się chorobą przewlekłą (przynajmniej dla osób na tyle zamożnych, by stać je było na leczenie)16. Pomyślmy, co by się stało, gdyby epidemia AIDS wybuchła w 1581 roku, a nie w 1981. Najprawdopodobniej w tamtych czasach nikt nie wpadłby na to, co powoduje tę chorobę, jak przenosi się z człowieka na człowieka ani jak można ją powstrzymać (nie mówiąc o jej leczeniu). W takich warunkach AIDS mógł zabić dużo większy odsetek gatunku ludzkiego, dorównując pod tym względem czarnej śmierci, a może nawet ją przewyższając.

Pomimo potwornego żniwa, jakie zbiera AIDS, i pomimo milionów osób ginących co roku w wyniku znanych od dawna chorób zakaźnych (takich jak choćby malaria), epidemie są dzisiaj znacznie mniejszym zagrożeniem dla ludzkiego zdrowia niż w poprzednich tysiącleciach. Zdecydowana większość ludzi umiera na choroby niezakaźne, na przykład na raka i choroby serca, albo po prostu ze starości17. (Nawiasem mówiąc, rak i choroby układu krążenia nie są oczywiście nowymi chorobami – znane są od starożytności. W ubiegłych epokach jednakże relatywnie niewiele ludzi żyło na tyle długo, by na nie umrzeć).

Wiele osób obawia się, że to tylko chwilowe zwycięstwo, a tuż za kolejnym zakrętem czai się jakiś nieznany kuzyn czarnej śmierci. Nikt nie może zagwarantować, że jakiś upiorny powrót groźnych plag rzeczywiście nie nastąpi, ale mamy realne podstawy, żeby uważać, że w wyścigu zbrojeń między lekarzami a zarazkami ci pierwsi będą szybsi. Nowe choroby zakaźne pojawiają się przeważnie na skutek przypadkowych mutacji w genomach patogenów. Te mutacje pozwalają chorobotwórczym drobnoustrojom przenosić się ze zwierząt na ludzi, pokonywać układ odpornościowy człowieka albo opierać się takim lekom jak antybiotyki. Dzisiaj tego rodzaju mutacje pojawiają się i szerzą prawdopodobnie szybciej niż w przeszłości z powodu wpływu, jaki człowiek wywiera na środowisko18. Jednak w wyścigu z medycyną patogeny zależą ostatecznie od ślepego losu.

Lekarze natomiast liczą na coś więcej niż zwykły łut szczęścia. Chociaż faktycznie nauka wiele zawdzięcza szczęśliwemu trafowi, lekarze nie postępują w ten sposób, że mieszają po prostu w probówkach różne substancje w nadziei przypadkowego wynalezienia jakiegoś nowego leku. Nie: z każdym kolejnym rokiem lekarze gromadzą coraz więcej wiedzy, a dzięki niej opracowują coraz skuteczniejsze leki i terapie. A zatem, chociaż w połowie XXI wieku bez wątpienia będziemy musieli stawiać czoło dużo odporniejszym zarazkom, w 2050 roku medycyna prawdopodobnie będzie radziła sobie z nimi skuteczniej niż dzisiaj19.

W 2015 roku lekarze ogłosili odkrycie całkowicie nowego typu antybiotyku – teiksobaktyny – na który bakterie jeszcze nie są oporne. Część badaczy uważa, że teiksobaktyna może całkowicie zmienić zasady gry w walce z zarazkami wykazującymi silną oporność20. Naukowcy zajmują się również opracowywaniem rewolucyjnych nowych metod leczenia, które wykorzystują sposoby walki z chorobami radykalnie odmienne od wcześniejszych. Na przykład w pewnych laboratoriach badawczych istnieją już nanoroboty, które być może pewnego dnia da się wpuścić nam do krwiobiegu, by rozpoznawały choroby i zabijały patogeny oraz komórki rakowe21. Może mikroorganizmy mają cztery miliardy lat łącznego doświadczenia w zwalczaniu organicznych wrogów, ale ich doświadczenie w walce z bionicznymi drapieżnikami jest dokładnie zerowe, a zatem byłoby im bardzo trudno wypracować skuteczne mechanizmy obronne.

Jasne, nie możemy mieć pewności, że nasz świat nie doświadczy jakiegoś nowego wybuchu eboli albo nieznanej odmiany grypy, która wybije miliony. Ale nawet gdy się tak stanie, nie uznamy tego za nieuniknioną naturalną katastrofę. Raczej potraktujemy to jako niewybaczalne ludzkie niedopatrzenie i będziemy szukali winnych, by pociągnąć ich do odpowiedzialności. Kiedy pod koniec lata 2014 roku przez kilka przerażających tygodni zdawało się, że ebola zaczyna wygrywać ze światowymi instytucjami zajmującymi się zdrowiem, zaczęto pospiesznie tworzyć komisje śledcze. Wstępny raport opublikowany 18 października 2014 roku krytykował Światową Organizację Zdrowia za niezadowalającą reakcję na wybuch epidemii, a winę za nią przypisywano korupcji i niewydolności panującym w afrykańskim oddziale WHO. W dalszej kolejności krytykę kierowano przeciwko całej społeczności międzynarodowej, twierdząc, że nie odpowiedziała na ebolę wystarczająco szybko i zdecydowanie. Za tą krytyczną oceną stoi założenie, że ludzkość dysponuje wiedzą i narzędziami umożliwiającymi zapobieganie zarazom, wobec tego kiedy epidemia wymyka się spod kontroli, wynika to raczej z ludzkiej nieudolności niż z boskiego gniewu. Podobnie fakt, że w Afryce miliony osób wciąż zarażają się AIDS i umierają z tego powodu tyle lat po rozpoznaniu przez lekarzy mechanizmu choroby, słusznie uważa się raczej za rezultat ludzkich zaniedbań niż zrządzenie okrutnego losu.

A zatem w walce z naturalnymi katastrofami, takimi jak AIDS i ebola, szala przechyla się na korzyść ludzkości. Co jednak powiemy o zagrożeniach tkwiących w samej naturze człowieka? Biotechnologia pozwala nam pokonywać bakterie i wirusy, ale równocześnie sprawia, że sami stajemy się niespotykanym wcześniej zagrożeniem. Te same narzędzia, które pozwalają lekarzom szybko rozpoznawać i leczyć nowe choroby, mogą również umożliwiać armiom i terrorystom konstruować jeszcze straszniejsze choroby i katastrofalne w skutkach patogeny. Dlatego w przyszłości poważne epidemie będą prawdopodobnie wciąż zagrażały ludzkości tylko wtedy, gdy sama ludzkość będzie je tworzyła – w służbie jakiejś bezwzględnej ideologii. Epoka, w której ludzkość pozostawała bezradna w obliczu naturalnych epidemii, prawdopodobnie się skończyła. Może się jednak zdarzyć, że jeszcze do niej zatęsknimy.

Przełamanie prawa dżungli

Trzecia dobra wiadomość jest taka, że wojny już nie panoszą się na świecie. W ciągu całych dotychczasowych dziejów ludzie traktowali wojnę jako rzecz oczywistą, podczas gdy pokój był stanem chwilowym i niepewnym. Stosunkami międzynarodowymi rządziło prawo dżungli, zgodnie z którym nawet jeśli dwa państwa żyły ze sobą w pokoju, wojna między nimi zawsze pozostawała możliwa. Na przykład, chociaż w 1913 roku między Niemcami a Francją panował pokój, wszyscy wiedzieli, że w 1914 roku oba kraje mogą rzucić się sobie do gardeł. Ilekroć politycy, generałowie, przedsiębiorcy i zwykli obywatele planowali cokolwiek na przyszłość, zawsze uwzględniali wojnę. Od epoki kamienia do wieku pary, od Arktyki do Sahary każdy człowiek na świecie wiedział, że w każdej chwili sąsiedzi mogą najechać jego terytorium, pokonać jego armię, wymordować jego lud i zająć jego teren.

W drugiej połowie XX stulecia to prawo dżungli w końcu zduszono. Na większości obszarów wojny stały się rzadsze niż kiedykolwiek wcześniej. W dawnych społeczeństwach rolniczych przemoc stosowana przez ludzi odpowiadała za mniej więcej 15 procent wszystkich zgonów, ale już w XX stuleciu była powodem tylko 5 procent ogólnej ich liczby, a na początku XXI wieku można jej przypisać w przybliżeniu 1 procent globalnej umieralności22. W 2012 roku na całym świecie zmarło około 56 milionów osób; 620 tysięcy z nich zginęło w wyniku ludzkiej przemocy (wojna pochłonęła 120 tysięcy ofiar, a przestępczość kolejnych 500 tysięcy). Natomiast 800 tysięcy popełniło samobójstwo, a 1,5 miliona zmarło na cukrzycę23. Cukier jest obecnie groźniejszy niż proch.

Co ważniejsze, większa część ludzkości zaczyna uważać wojnę za coś po prostu nie do pomyślenia. Po raz pierwszy w dziejach tak wiele rządów, korporacji i osób prywatnych w swoich rozważaniach nad najbliższą przyszłością nie traktuje wojny jako prawdopodobnego wydarzenia. Wynalezienie broni jądrowej sprawiło, że potencjalna wojna między supermocarstwami stałaby się szalonym aktem zbiorowego samobójstwa, dlatego najpotężniejsze państwa na ziemi zostały zmuszone do znalezienia alternatywnych i pokojowych sposobów rozwiązywania konfliktów. Równocześnie globalna gospodarka przekształciła się z gospodarki opartej na surowcach w gospodarkę opartą na wiedzy. Wcześniej głównymi źródłami bogactwa były zasoby surowców, takie jak kopalnie złota, pola pszenicy i szyby naftowe. Dzisiaj głównym źródłem bogactwa jest wiedza. A o ile pola naftowe da się zdobyć w wyniku wojny, o tyle wiedzy już się tak nie nabędzie. Odkąd zatem wiedza stała się najważniejszym bogactwem ekonomicznym, rentowność wojny spadła i wojny zaczęły ograniczać się coraz bardziej do tych części świata, których staroświecka gospodarka wciąż opiera się na surowcach – jak na przykład Bliski Wschód i Afryka Środkowa.

W 1998 roku zajęcie i plądrowanie zasobnych w koltan kopalń w sąsiednim Kongu miało sens z punktu widzenia Rwandy, ponieważ istniało ogromne zapotrzebowanie na tę rudę, wykorzystywaną przy produkcji telefonów komórkowych i laptopów, a w Kongu znajdowało się 80 procent światowych zasobów koltanu. Na zrabowanej rudzie Rwanda zarabiała rocznie 240 milionów dolarów. Dla ubogiego państwa była to masa pieniędzy24. Natomiast z punktu widzenia Chin najechanie Kalifornii i zajęcie Doliny Krzemowej nie miałoby sensu, ponieważ nawet gdyby Chińczykom udało się jakoś zwyciężyć na polu bitwy, w Dolinie Krzemowej nie ma kopalń krzemu, które można by plądrować. Zamiast tego Chińczycy zarobili miliardy dolarów na współpracy z gigantami hi-tech, takimi jak Apple i Microsoft, kupując ich oprogramowanie i wytwarzając ich produkty. Tyle, ile Rwanda zarobiła w ciągu całego roku na rabowaniu kongijskiego koltanu, Chińczycy zarabiają w jeden dzień pokojowej wymiany handlowej.

W rezultacie słowo „pokój” nabrało nowego znaczenia. Poprzednie pokolenia przez pokój rozumiały chwilowy brak wojny. Kiedy dzisiaj mówimy „pokój”, mamy na myśli brak prawdopodobieństwa wojny. Kiedy w 1913 roku ludzie mówili, że między Francją a Niemcami panuje pokój, mieli na myśli to, że „obecnie nie toczy się wojna między Francją a Niemcami, ale kto wie, co przyniesie kolejny rok”. Kiedy dzisiaj mówimy, że między Francją a Niemcami panuje pokój, mamy na myśli to, że w żadnych dających się przewidzieć okolicznościach nie do pomyślenia jest, by między tymi państwami mogła wybuchnąć wojna. Tego rodzaju pokój panuje nie tylko między Francją a Niemcami, ale między większością krajów (chociaż nie między wszystkimi). Nie istnieje scenariusz przewidujący wybuch poważnego konfliktu zbrojnego w kolejnym roku między Niemcami a Polską, między Indonezją a Filipinami czy też między Brazylią a Urugwajem.

Współczesny pokój na świecie to nie jakieś hippisowskie urojenie. Opierają się na nim także spragnione władzy rządy i chciwe korporacje. Kiedy Mercedes planuje strategię sprzedaży swych samochodów w Europie Wschodniej, nie bierze pod uwagę możliwości, że Niemcy zaatakują Polskę. Korporacja importująca tanią siłę roboczą z Filipin nie martwi się, że Indonezja mogłaby w kolejnym roku najechać ten kraj. Kiedy brazylijski rząd spotyka się na posiedzeniu poświęconym omówieniu przyszłorocznego budżetu, nie do pomyślenia jest, by tamtejszy minister obrony wstał, uderzył pięścią w stół i zawołał: „Chwileczkę! A co będzie, jeśli zechcemy najechać i podbić Urugwaj? Tego nie wzięliście pod uwagę. Na sfinansowanie tych działań musimy zarezerwować pięć miliardów dolarów”. Oczywiście istnieją miejsca, w których ministrowie obrony prowadzą rozmowy w ten sposób; są też takie obszary, w których nowy pokój się nie zakorzenił. Wiem to bardzo dobrze, ponieważ sam mieszkam w jednym z takich regionów. Są to jednak wyjątki.

Nie ma oczywiście gwarancji, że nowy pokój będzie się utrzymywał bez końca. Skoro broń jądrowa umożliwiła zaistnienie nowego pokoju, tak też przyszły rozwój techniki może przygotować grunt dla nowego typu wojen. W szczególności wojna cybernetyczna może zdestabilizować świat: daje ona nawet małym państwom oraz tworom innym niż państwa możliwość skutecznej walki z supermocarstwami. Kiedy w 2003 roku USA walczyły z Irakiem, zniszczyły Bagdad i Mosul, ale na Los Angeles ani na Chicago nie spadła ani jedna bomba. W przyszłości jednak państwo takie jak Korea Północna czy Iran mogłoby użyć bomb logicznych do odcięcia prądu w Kalifornii, wysadzenia rafinerii w Teksasie i zderzenia pociągów w Michigan. („Bomby logiczne” to złośliwe oprogramowanie zainstalowane w okresie pokoju i uruchamiane zdalnie. Jest wysoce prawdopodobne, że sieci nadzorujące podstawowe elementy infrastruktury w USA i wielu innych krajach są już pełne tego rodzaju kodów).


4. Rakietowy pocisk nuklearny na paradzie w Moskwie. Strzelba, którą bezustannie pokazywano, ale nigdy z niej nie wystrzelono.


Nie powinniśmy jednak mylić możliwości z motywacją. Chociaż wojna cybernetyczna wprowadza nowe sposoby zniszczenia, niekoniecznie daje nowe bodźce do ich użycia. W ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat ludzkość przełamała nie tylko prawo dżungli, ale także prawo Czechowa. Powszechnie znane są słowa Antona Czechowa, że ze strzelby, która pojawia się w pierwszym akcie sztuki, nieuchronnie ktoś wystrzeli w akcie trzecim. W całej historii było tak, że jeśli królowie i cesarze zdobywali jakąś nową broń, wcześniej czy później ulegali pokusie jej użycia. Jednakże od 1945 roku ludzkość nauczyła się odpierać tę pokusę. Ze strzelby, która pojawiła się w pierwszym akcie zimnej wojny, nigdy nie wystrzelono. Dziś przywykliśmy już do życia w świecie pełnym bomb, których nigdy nie zrzucono, i pocisków rakietowych, których nigdy nie odpalono. Staliśmy się ekspertami w przełamywaniu zarówno prawa dżungli, jak i prawa Czechowa. Jeśli te prawa kiedykolwiek znowu zaczną obowiązywać, będzie to nasza własna wina – nie zaś nieuniknione przeznaczenie.

A co wobec tego z terroryzmem? Nawet jeśli władze centralne i potężne państwa nauczyły się powściągliwości, terroryści mogą nie mieć tego rodzaju skrupułów w związku z użyciem nowego typu niszczycielskiej broni. To z pewnością niepokojąca możliwość. Jednak terroryzm to strategia słabości, którą obierają ludzie niemający dostępu do prawdziwej władzy. Przynajmniej w przeszłości terroryzm opierał się raczej na szerzeniu strachu niż na powodowaniu znaczących szkód materialnych. Terroryści zwykle nie mają wystarczającej siły, by pokonać armię, zająć kraj czy zniszczyć całe miasta. W 2010 roku otyłość i powiązane z nią choroby były przyczyną śmierci około trzech milionów ludzi, podczas gdy terroryści zabili w sumie na całym świecie 7697 osób, w większości w krajach rozwijających się25. Dla przeciętnego Amerykanina lub Europejczyka dużo bardziej śmiertelne zagrożenie niż Al-Kaida stanowi Coca-Cola.

Jak zatem terrorystom udaje się zajmować miejsce na pierwszych stronach gazet i zmieniać sytuację polityczną na całym świecie? Przez prowokowanie swych wrogów do zbyt silnych reakcji. W gruncie rzeczy terroryzm to przedstawienie. Terroryści organizują przerażające widowisko przemocy, dzięki któremu potrafią zawładnąć naszą wyobraźnią do tego stopnia, że wydaje nam się, jakbyśmy się cofali do chaosu średniowiecza. Wskutek tego państwa często poczuwają się do obowiązku, by na ten teatr terroryzmu odpowiedzieć seansem bezpieczeństwa: urządzają olbrzymie pokazy siły, na przykład prześladowania całych populacji albo inwazje na obce kraje. W większości wypadków ta przesadna reakcja na terroryzm stanowi dużo większe zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa niż sami terroryści.

Terroryści przypominają muchę, która stara się zniszczyć skład porcelany. Mucha jest tak słaba, że nie jest w stanie poruszyć nawet jednej filiżanki. Dlatego znajduje słonia, wchodzi mu do ucha i zaczyna bzyczeć. Słoń ze strachu i wściekłości wpada w szał – i niszczy skład porcelany. Tak właśnie stało się na Bliskim Wschodzie w minionym dziesięcioleciu. Islamscy fundamentaliści sami nigdy nie obaliliby Saddama Husajna. Natomiast rozwścieczyli USA atakami z 11 września, a USA zniszczyły za nich bliskowschodni skład porcelany. Teraz muchy świetnie prosperują na gruzach. Sami w sobie terroryści są zbyt słabi, by ściągnąć nas z powrotem do średniowiecza i przywrócić prawo dżungli. Mogą nas prowokować, ale ostatecznie wszystko zależy od naszych reakcji. Jeśli prawo dżungli zacznie ponownie obowiązywać, nie będzie to wina terrorystów.


W nadchodzących dziesięcioleciach głód, zaraza i wojna będą prawdopodobnie nadal pochłaniały miliony ofiar. Jednak nie są to już nieuchronne tragedie wymykające się rozumieniu i kontroli bezradnej ludzkości. Stały się one, jak już wspomniałem, wyzwaniami, zadaniami do wykonania. Nie umniejsza to cierpień setek milionów osób dotkniętych ubóstwem, milionów tych, których co roku zabijają malaria, AIDS i gruźlica, ani milionów uwięzionych w zaklętych kręgach przemocy w Syrii, Kongu czy Afganistanie. Oczywiście, że głód, zaraza i wojna nie znikły całkowicie z powierzchni ziemi, więc nie powinniśmy przestać się nimi martwić. Wprost przeciwnie. Przez setki lat ludzie sądzili, że są to problemy nie do rozwiązania, wobec tego bezsensowne są próby położenia im kresu. Modlili się do Boga o cud, ale sami nie podejmowali poważnych starań, by wytępić głód, zarazy i wojny. Ci, którzy twierdzą, że świat w 2018 roku jest równie głodny, chory i pełen przemocy jak w 1918, utrwalają ten odwieczny defetystyczny pogląd. Tak jakby chcieli nas przekonać, że wszystkie ogromne wysiłki, które ludzie podejmowali w XX stuleciu, do niczego nie doprowadziły, a badania medyczne, reformy ekonomiczne oraz inicjatywy pokojowe – przeprowadzano na próżno. Skoro tak, to jaki sens ma inwestowanie naszego czasu i środków w dalsze badania medyczne, nowatorskie reformy ekonomiczne czy nowe inicjatywy pokojowe?

Wierząc w nasze dotychczasowe osiągnięcia, z nadzieją i odpowiedzialnością będziemy podejmować jeszcze większe wysiłki w przyszłości. Jeśli ludzie nadal będą cierpieli w związku z głodem, zarazą i wojną, to – biorąc pod uwagę wszystko, czego dokonaliśmy w XX wieku – nie będziemy mogli winić za to natury ani Boga. Poprawianie świata leży w granicach naszych możliwości. Tylko my możemy zmniejszać obecne w nim cierpienie.

Jednak docenianie wagi naszych dokonań prowadzi do jeszcze jednego wniosku: historia nie znosi próżni. Jeśli zmniejsza się zasięg występowania głodu, zarazy i wojny, to ich miejsce w planach ludzkości zajmie na pewno coś innego. Lepiej, żebyśmy porządnie się zastanowili, co to będzie. W innym wypadku mogłoby się zdarzyć, że odniesiemy pełne zwycięstwo na dawnych polach bitew tylko po to, by dać się zaskoczyć na całkiem nowych frontach. Jakie projekty zastąpią głód, zarazę i wojnę na liście priorytetów ludzkości w XXI wieku?

Jednym z głównych takich projektów będzie ochrona ludzkości i całej planety przed zagrożeniami tkwiącymi w samej naszej władzy nad światem. Głód, zarazę i wojnę udało nam się opanować w dużej mierze dzięki niezwykłemu rozwojowi ekonomicznemu, który zapewnia nam obfitość jedzenia, lekarstw, energii i surowców. Jednak ten sam rozwój na niezliczone sposoby destabilizuje równowagę ekologiczną planety – a sposoby te dopiero zaczęliśmy badać. Ludzkość zwlekała z uznaniem tego niebezpieczeństwa i dotychczas zrobiła bardzo niewiele, by mu zaradzić. Mimo całego hałasu wokół zanieczyszczenia środowiska, globalnego ocieplenia i zmiany klimatu większość krajów nie zdobyła się jeszcze na żadne poważne ekonomiczne ani polityczne poświęcenia, by poprawić tę sytuację. Ilekroć przychodzi moment, gdy trzeba wybierać między wzrostem gospodarczym a stabilnością ekologiczną, politycy, dyrektorzy i wyborcy prawie zawsze wolą stawiać na wzrost. W XXI wieku będziemy musieli bardziej się postarać, jeśli mamy uniknąć katastrofy.

Do czego jeszcze będzie dążyła ludzkość? Czy wystarczy nam to, co mamy? Czy dziękując za to Bogu, zadowolimy się ograniczaniem głodu, zarazy i wojny oraz dbaniem o zachowanie równowagi ekologicznej? Być może rzeczywiście byłby to najmądrzejszy kierunek działania, ale bardzo mało prawdopodobne, by ludzkość go obrała. Ludzie rzadko zadowalają się tym, co mają. Najczęstszą reakcją ludzkiego umysłu na osiągnięcie czegoś nie jest zadowolenie, ale pragnienie sięgnięcia po jeszcze więcej. Ludzie zawsze poszukują czegoś lepszego, większego, smaczniejszego. Kiedy ludzkość posiądzie ogromne nowe możliwości i kiedy w końcu zniknie zagrożenie głodem, zarazą i wojną, czym się wtedy zajmiemy? Co będą robić całymi dniami naukowcy, inwestorzy, bankierzy i prezesi? Pisać wiersze?

Sukces rodzi ambicję, a nasze ostatnie osiągnięcia motywują teraz ludzkość do tego, by wytyczać sobie jeszcze śmielsze cele. Skoro zapewniliśmy sobie niespotykany dotąd poziom dobrobytu, zdrowia i harmonii, skoro tak wiele osiągnęliśmy, a jednocześnie wiemy, jakie wartości obecnie wyznajemy, możemy przypuszczać, że kolejnym celem ludzkości będzie nieśmiertelność, szczęście i status bogów. Zredukowaliśmy umieralność w wyniku głodu, choroby i przemocy: teraz będziemy zmierzali do tego, by pokonać starość, a nawet samą śmierć. Wydźwignęliśmy ludzi z koszmarnej udręki: teraz zajmiemy się tym, by dać im szczęście. Podnieśliśmy ludzkość ponad właściwy zwierzętom poziom walki o przetrwanie: teraz naszym celem będzie awansowanie ludzi do poziomu bogów i przekształcenie gatunku homo sapienshomo deus.

Ostatnie dni śmierci

W XXI wieku ludzie prawdopodobnie podejmą poważną próbę osiągnięcia nieśmiertelności. Walka ze starością i śmiercią będzie tylko kontynuacją uświęconego tradycją zmagania z głodem i chorobą, będzie przejawem przywiązania do najwyższej wartości współczesnej kultury: wartości ludzkiego życia. Ciągle słyszymy, że ludzkie życie jest najświętszą rzeczą we wszechświecie. Wszyscy to mówią: nauczyciele w szkołach, politycy w parlamentach, adwokaci w sądach i aktorzy na scenach teatrów. Przyjęta przez ONZ po drugiej wojnie światowej Powszechna deklaracja praw człowieka – która jest być może dokumentem najbardziej zbliżonym do globalnej konstytucji – kategorycznie stwierdza, że „prawo do życia” jest najbardziej fundamentalną wartością ludzkości. Skoro śmierć bez wątpienia narusza to prawo, śmierć jest zbrodnią przeciwko ludzkości i powinniśmy prowadzić z nią wojnę totalną.

Przez całe dzieje religie i ideologie nie przyznawały świętości samemu życiu. Święte było dla nich zawsze coś, co znajdowało się powyżej albo po drugiej stronie ziemskiego istnienia, i dlatego całkiem łatwo przychodziło im akceptowanie śmierci. Niektóre religie znajdowały wręcz jawne upodobanie w myśli o czekającej na nas kostusze. Ponieważ chrześcijaństwo, islam i hinduizm sens ludzkiego istnienia upatrywały w tym, że decyduje ono o naszym losie w życiu przyszłym, religie te traktowały śmierć jako niezbędny i pozytywny element świata. Ludzie umierali, ponieważ tak zawyrokował Bóg, a chwila śmierci była świętym, metafizycznym doświadczeniem, w którym rozbłyska pełny sens życia. Kiedy człowiek miał wydać swe ostatnie tchnienie, nadchodził czas, by wezwać księdza, rabina czy szamana, by sporządzić bilans życia i zaakceptować swoją prawdziwą rolę we wszechświecie. Spróbujmy wyobrazić sobie chrześcijaństwo, islam albo hinduizm w świecie bez śmierci – a zatem świecie bez nieba, piekła czy reinkarnacji.

Współczesna nauka i współczesna kultura mają zupełnie inne podejście do życia i śmierci. Nie uważają śmierci za jakąś metafizyczną tajemnicę i z całą pewnością nie widzą w niej źródła sensu życia. Dla współczesnych ludzi śmierć jest raczej problemem technicznym, który możemy i powinniśmy rozwiązać.

Jak dokładnie ludzie umierają? Średniowieczne bajeczki przedstawiały śmierć jako zakapturzoną postać w czarnej pelerynie, trzymającą wielką kosę. Człowiek żyje sobie normalnie, ma swoje zmartwienia i zajęcia, a tu nagle pojawia się przed nim kostucha, szturcha go w ramię kościstym palcem i mówi: „Chodź!”. Wtedy człowiek błaga ją: „Nie, proszę! Daj mi jeszcze rok, miesiąc, dzień!”. Ale postać w kapturze świszczącym głosem odpowiada: „Nie! Musisz pójść ze mną TERAZ!”. No i tak właśnie umieramy.


5. Personifikacja śmierci jako kostuchy w średniowiecznej sztuce.


W rzeczywistości jednak ludzie nie umierają dlatego, że jakaś postać w czarnej pelerynie szturchnie ich parę razy w ramię, ani dlatego, że tak zarządził Bóg, ani dlatego, że śmiertelność jest niezbędnym elementem jakiegoś wielkiego kosmicznego planu. Ludzie zawsze umierają z powodu jakiejś technicznej usterki. Serce przestaje pompować krew. Tętnicę główną zatykają złogi tłuszczu. Wątrobę zajmują komórki rakowe. W płucach mnożą się zarazki. A co jest przyczyną wszystkich tych technicznych problemów? Inne techniczne problemy. Serce przestaje pompować krew, ponieważ do mięśnia sercowego nie dociera wystarczająca ilość tlenu. Komórki rakowe zajmują jakiś organ, ponieważ przypadkowa mutacja genetyczna zmienia ich instrukcje. Zarazki zagnieździły mi się w płucach, ponieważ ktoś kichnął w metrze. Nie ma w tym nic metafizycznego. To wszystko problemy techniczne.

A każdy problem techniczny ma techniczne rozwiązanie. Nie musimy czekać na powtórne przyjście Chrystusa, by przezwyciężyć śmierć. Może to zrobić paru geeków w laboratorium. O ile tradycyjnie śmierć była specjalnością kapłanów i teologów, o tyle teraz pałeczkę przejmują inżynierowie. Potrafimy zabić komórki rakowe dzięki chemioterapii albo nanorobotom. Potrafimy wytępić zarazki w płucach za pomocą antybiotyków. Jeśli serce przestaje pompować krew, potrafimy je na nowo pobudzić do działania lekami i wstrząsami elektrycznymi – a jeśli to się nie udaje, możemy wszczepić nowe serce. To prawda, obecnie nie mamy rozwiązań wszystkich technicznych problemów. Ale właśnie dlatego tyle czasu i pieniędzy inwestujemy w badania nad rakiem, zarazkami, genetyką i nanotechnologią.

Nawet zwykli ludzie, którzy nie uczestniczą w badaniach naukowych, przywykli myśleć o śmierci jak o problemie technicznym. Kiedy do lekarza przychodzi kobieta i pyta: „Panie doktorze, co mi jest?”, lekarz prawdopodobnie odpowie: „Cóż, ma pani grypę” albo: „Ma pani gruźlicę”, albo: „Ma pani raka”. Ale nigdy nie powie: „Ma pani śmierć”. Zgodnie uważamy, że grypa, gruźlica i rak to problemy techniczne, na które pewnego dnia możemy znaleźć techniczne rozwiązanie.

Nawet kiedy ktoś zginie w huraganie, wypadku samochodowym czy na wojnie, na ogół uważamy te okoliczności za skutek jakiegoś organizacyjnego niepowodzenia, któremu można było i należało zapobiec. Gdyby tylko rząd przyjął lepszą politykę, gdyby władze samorządowe właściwie wywiązały się ze swoich zadań i gdyby dowódca wojskowy podjął mądrzejszą decyzję, śmierci dałoby się uniknąć. Śmierć stała się prawie automatycznym powodem wytaczania procesów i wszczynania dochodzeń. „Jak to możliwe, że ci ludzie zginęli? Ktoś gdzieś musiał coś schrzanić”.

Zdecydowana większość naukowców, lekarzy i uczonych nadal odnosi się z dystansem do marzeń o nieśmiertelności, twierdząc, że starają się pokonać jedynie ten czy inny konkretny problem. Ponieważ jednak starość i śmierć to nic innego niż rezultat konkretnych problemów, nie istnieje żadna granica, na której lekarze oraz naukowcy się zatrzymają i oświadczą: „Dotąd i ani kroku dalej. Pokonaliśmy gruźlicę i raka, ale nie kiwniemy palcem, by zwalczyć alzheimera. Niech ludzie dalej na niego umierają”. Powszechna deklaracja praw człowieka nie mówi, że ludzie mają „prawo do życia do dziewięćdziesiątki”. Mówi, że każdy człowiek ma prawo do życia, i kropka. Tego prawa nie ogranicza żadna data ważności.

Dlatego ostatnimi czasy rosnąca grupa naukowców i myślicieli coraz bardziej otwarcie mówi, że sztandarowym projektem współczesnej nauki jest pokonanie śmierci oraz obdarzenie ludzi wieczną młodością. Wśród głosicieli tego poglądu wyróżniają się gerontolog Aubrey de Grey oraz wszechstronnie wykształcony wynalazca Ray Kurzweil (laureat amerykańskiego odznaczenia National Medal of Technology and Innovation w 1999 roku). W 2012 roku Kurzweil został mianowany dyrektorem do spraw inżynierii w Google’u, a rok później Google powołał do życia spółkę pod nazwą Calico, której misję określono jako „rozwiązanie problemu śmierci”26. W 2009 roku innemu gorącemu zwolennikowi znalezienia sposobu na nieśmiertelność, Billowi Marisowi, Google powierzył nadzorowanie funduszu inwestycyjnego Google Ventures. W udzielonym w styczniu 2015 roku wywiadzie Maris mówił: „Jeśli pytacie mnie dzisiaj, czy to możliwe, by dożyć pięciuset lat, odpowiedź brzmi: tak”. Swoje śmiałe twierdzenie Maris wspiera mnóstwem żywej gotówki. Google Ventures inwestuje 36 procent ze swojego wartego dwa miliardy dolarów portfolio w start-upy zajmujące się naukami przyrodniczymi, między innymi w kilka ambitnych projektów przedłużających życie. Używając analogii do futbolu amerykańskiego, Maris tak mówił o walce ze śmiercią: „Nie próbujemy zyskać paru jardów. Próbujemy wygrać mecz”. Dlaczego? Ponieważ, jak mówi Maris, „lepiej żyć, niż umierać”27.

Tego rodzaju marzenia mają też inni luminarze z Doliny Krzemowej. Współzałożyciel PayPala Peter Thiel wyznał niedawno, że zamierza żyć zawsze. „Sądzę, że są prawdopodobnie trzy główne sposoby podejścia [do śmierci] – wyjaśniał. – Można ją zaakceptować, można jej przeczyć albo można z nią walczyć. Myślę, że w naszym społeczeństwie dominują ludzie, którzy są skłonni albo do zaprzeczania, albo do akceptacji, a ja wolę ze śmiercią walczyć”. Wielu ludzi będzie przypuszczalnie odrzucało takie stwierdzenia, uważając je za fantazje właściwe nastolatkom. Jednak Thiela należy traktować bardzo poważnie. To jeden z odnoszących największe sukcesy i najbardziej wpływowych przedsiębiorców w Dolinie Krzemowej, którego osobisty majątek szacuje się na 2,2 miliarda dolarów28. Widać to gołym okiem: nadchodzi nieśmiertelność, a więc koniec z równością – nie wszystkich będzie stać na walkę ze śmiercią.

Zawrotny postęp dokonujący się w takich dziedzinach, jak inżynieria genetyczna, medycyna regeneracyjna i nanotechnologia, prowokuje jeszcze bardziej optymistyczne przepowiednie. Część ekspertów uważa, że ludzie pokonają śmierć do 2200 roku, inni mówią, że do 2100. Kurzweil i de Grey są jeszcze większymi optymistami. Twierdzą, że każdy, kto w 2050 roku będzie miał zdrowe, krzepkie ciało i równie krzepkie konto bankowe, będzie mógł strzelić sobie solidną dawkę nieśmiertelności, oszukując śmierć o dziesięć lat – a potem będzie mógł ten zabieg powtarzać. Według Kurzweila i de Greya właśnie mniej więcej co dziesięć lat będziemy się udawali do specjalnej kliniki, w której zostaniemy poddani całkowitej odmianie – nie tylko wyleczymy choroby, lecz również zregenerujemy niszczejące tkanki i unowocześnimy sobie ręce, oczy i mózg. Zanim konieczna będzie kolejna taka terapia, lekarze wynajdą całą masę nowych leków, upgrade’ów i gadżetów. Jeśli Kurzweil i de Grey mają rację, to być może już teraz zdarza się nam spotkać na ulicy jakieś istoty nieśmiertelne – przynajmniej jeśli akurat spacerujemy po Wall Street albo po Piątej Alei.

Tak naprawdę tacy ludzie będą właściwie nie tyle nieśmiertelni, ile a-śmiertelni. W odróżnieniu od Boga przyszli superludzie nadal będą mogli zginąć w trakcie wojny albo w wypadku i nic nie będzie w stanie przywrócić ich z zaświatów. Jednakże w odróżnieniu od nas, śmiertelników, ich życie nie miałoby daty ważności. Dopóki nie rozerwałaby ich na kawałki bomba albo nie przejechałaby ich ciężarówka, mogliby żyć w nieskończoność. A to prawdopodobnie sprawiłoby, że staliby się najbardziej zestresowanymi ludźmi w dziejach. My, śmiertelnicy, codziennie ryzykujemy życie, ponieważ wiemy, że i tak kiedyś się ono skończy. Wobec tego jeździmy na wyprawy w Himalaje, wypływamy na otwarte morze i robimy wiele innych niebezpiecznych rzeczy, jak choćby przechodzenie przez ulicę czy jedzenie poza domem. Ale gdyby ktoś wiedział, że może żyć bez końca, byłby szalony, ryzykując w ten sposób utratę nieskończoności.

Być może zatem lepiej zacząć od skromniejszych celów, na przykład od podwojenia średniej długości życia? W XX stuleciu prawie podwoiliśmy średnią długość życia z czterdziestu do siedemdziesięciu lat, wobec tego w XXI wieku powinniśmy być w stanie przynajmniej podwoić ją ponownie, do stu pięćdziesięciu. Wprawdzie daleko jeszcze temu do nieśmiertelności, ale mimo wszystko taka zmiana zrewolucjonizowałaby ludzkie społeczeństwo, poczynając od przemian w strukturze rodziny, w pojmowaniu małżeństwa i relacji dzieci–rodzice. Dzisiaj ludzie nadal zawierają związki małżeńskie z myślą, że będą one trwały, „dopóki śmierć nas nie rozłączy”, a znaczna część ich życia obraca się wokół posiadania i wychowywania dzieci. Spróbujmy zatem teraz wyobrazić sobie kobietę, która będzie żyła 150 lat. Powiedzmy, że wyjdzie za mąż nawet około czterdziestki: wciąż ma przed sobą 110 lat życia. Czy można realistycznie oczekiwać, że jej małżeństwo przetrwa 110 lat? Nawet katoliccy fundamentaliści mogą się zawahać. Wobec tego obecny trend zawierania kilku kolejnych małżeństw będzie się prawdopodobnie nasilał. Jeśli taka kobieta po czterdziestce urodzi dwoje dzieci, to mając 120 lat, bardzo mgliście będzie pamiętała okres, kiedy je wychowywała – byłby to raczej drobny epizod w jej długim życiu. Trudno powiedzieć, jaki nowy rodzaj relacji dzieci–rodzice mógłby się rozwinąć w takich okolicznościach.

Albo pomyślmy o karierze zawodowej. Dzisiaj zakładamy, że mając lat naście czy dwadzieścia parę, uczymy się zawodu, a potem resztę życia spędzamy, pracując w wybranej branży. Oczywiście uczymy się nowych rzeczy nawet po czterdziestce czy pięćdziesiątce, ale życie dzieli się w zasadzie na okres nauki, po którym następuje okres pracy. Jeśli człowiek ma żyć 150 lat, coś takiego się nie uda, szczególnie w świecie, którym ciągle wstrząsają nowe technologie. Kariery zawodowe będą trwały znacznie dłużej, a ludzie będą musieli nieustannie szukać nowych pomysłów na własną profesję – nawet mając dziewięćdziesiąt lat.

Jednocześnie nikt nie będzie przechodził na emeryturę w wieku sześćdziesięciu pięciu lat: starsze pokolenia nie będą ustępowały tak szybko młodszym, pełnym nowych pomysłów i aspiracji. Powszechnie znane jest powiedzenie fizyka Maxa Plancka, że nauka posuwa się do przodu od pogrzebu do pogrzebu. Miał na myśli to, że dopiero kiedy odchodzi jedno pokolenie, nowe teorie mają szansę wykorzenić poprzednie. Sprawdza się to nie tylko w odniesieniu do nauki. Pomyślmy przez chwilę o własnym miejscu pracy – bez względu na to, czy jesteśmy uczonymi, dziennikarzami, kucharzami czy piłkarzami. Jak byśmy się czuli, gdyby nasz szef miał 120 lat, jego poglądy kształtowały się w czasach, gdy królową brytyjską wciąż była Wiktoria, a w dodatku prawdopodobnie miał pozostać naszym przełożonym jeszcze przez parę dziesięcioleci?

W sferze politycznej skutki takiego stanu rzeczy mogłyby być jeszcze bardziej ponure. Czy naprawdę chcielibyście, żeby Putin pozostawał u władzy jeszcze przez dziewięćdziesiąt lat? Chociaż, jeśli się nad tym zastanowić, to przy założeniu, że ludzie dożywają 150 lat, w 2018 roku w Moskwie u władzy mielibyśmy nadal krzepkiego stuczterdziestolatka Stalina, przewodniczący Mao byłby mężczyzną w średnim wieku (125 lat), a księżniczka Elżbieta wciąż nie mogłaby się doczekać odziedziczenia tronu po mającym 123 lata Jerzym VI. Kolej na jej syna Karola przyszłaby dopiero w 2076 roku.

Wróćmy do rzeczywistości: wcale nie jest takie pewne, czy przepowiednie Kurzweila i de Greya urzeczywistnią się do 2050 albo 2100 roku. Osobiście uważam, że nadzieje na osiągnięcie wiecznej młodości w XXI wieku są przedwczesne, a jeśli ktoś potraktuje je zbyt poważnie, gorzko się rozczaruje. Nie jest łatwo żyć, wiedząc, że się umrze, ale jeszcze trudniej wierzyć w nieśmiertelność i przekonać się, że było się w błędzie.

Chociaż średnia długość życia w ciągu ostatnich stu lat się podwoiła, nie możemy na tej podstawie dokonać zwykłej ekstrapolacji i wyciągnąć prostego wniosku, że w kolejnym stuleciu możemy ponownie ją podwoić, osiągając średnią 150 lat. W 1900 roku globalna średnia długość życia wynosiła zaledwie czterdzieści lat, ponieważ wielu ludzi umierało za młodu z niedożywienia, w wyniku chorób zakaźnych i przemocy. Jednak ci, którzy uniknęli głodu, zarazy i wojny, dożywali z powodzeniem siedemdziesiątki i osiemdziesiątki, co jest naturalną długością życia homo sapiens. Wbrew obiegowym wyobrażeniom w poprzednich stuleciach siedemdziesięciolatków wcale nie uważano za rzadkie wybryki natury. Galileusz zmarł, mając siedemdziesiąt siedem lat, Izaak Newton – osiemdziesiąt cztery, a Michał Anioł dożył dojrzałego wieku osiemdziesięciu ośmiu lat. Żaden z nich nie korzystał z pomocy antybiotyków, szczepionek ani przeszczepów organów. Co więcej: nawet szympansy w dżungli czasem dożywają ponad sześćdziesięciu lat29.

Prawdę mówiąc, współczesna medycyna nie przedłużyła dotychczas naszej naturalnej długości życia ani o rok. Jej wielkim osiągnięciem jest to, że ratuje nas od p r z e d w c z e s n e j śmierci i pozwala nam cieszyć się pełną miarą naszych lat. Jednak nawet gdybyśmy teraz pokonali raka, cukrzycę i inne główne przyczyny śmierci, znaczyłoby to tylko tyle, że prawie każdemu człowiekowi udawałoby się dożyć do dziewięćdziesiątki – ale to wciąż za mało, byśmy dożywali 150 lat, nie mówiąc o 500. By tak się stało, medycyna musiałaby umieć dokonywać rekonstrukcji najbardziej fundamentalnych struktur i procesów w ludzkim ciele oraz odkryć metody regeneracji organów i tkanek. Nie jest ani trochę pewne, że do 2100 roku nam się to uda.

Niemniej jednak każda nieudana próba pokonania śmierci będzie nas przybliżała o krok do celu, będzie rozbudzała coraz większe nadzieje i zachęcała ludzi do jeszcze większych wysiłków. Chociaż firma Calico prawdopodobnie nie rozwiąże problemu śmierci na tyle szybko, by dać nieśmiertelność założycielom Google’a, Sergeyowi Brinowi i Larry’emu Page’owi, to jednak najprawdopodobniej dokona znaczących odkryć z zakresu biologii komórek, leków genetycznych i ludzkiego zdrowia. Kolejne pokolenie pracowników Google’a będzie zatem mogło zaczynać swoje natarcie na śmierć z nowych i lepszych pozycji. Naukowcy, którzy obwieszczają nadejście nieśmiertelności, przypominają chłopca z bajki, który wołał, że zbliża się wilk: wcześniej czy później wilk naprawdę przyjdzie.

A więc nawet jeśli nie osiągniemy nieśmiertelności za naszego życia, to wojna ze śmiercią prawdopodobnie wciąż będzie sztandarowym projektem nadchodzącego stulecia. Kiedy się weźmie pod uwagę nasze przekonanie o świętości ludzkiego życia, doda się do niego ambicje i osiągnięcia środowiska naukowego, a do tego wszystkiego dołoży się wymogi kapitalistycznej gospodarki, wojna ze śmiercią wydaje się nieunikniona. Nasze zaangażowanie ideologiczne na rzecz ludzkiego życia nigdy nie pozwoli nam po prostu zaakceptować ludzkiej śmierci. Dopóki ludzie z jakiegoś powodu umierają, będziemy się starali ją pokonać.

Środowisko naukowe oraz kapitalistyczna gospodarka z największą przyjemnością będą wspierały tę walkę. Większości naukowców i bankierów nie obchodzi, nad czym pracują, pod warunkiem że daje im to szansę na dokonywanie nowych odkryć i osiąganie większych zysków. Czy można sobie wyobrazić bardziej pasjonujące wyzwanie naukowe niż przechytrzenie śmierci? Albo rynek rokujący większe zyski niż rynek wiecznej młodości? Jeśli masz więcej niż czterdzieści lat, zamknij na chwilę oczy i spróbuj sobie przypomnieć, jak wyglądało twoje ciało w wieku lat dwudziestu pięciu. I nie tylko jak wyglądało, ale przede wszystkim jak s i ę  c z u ł o. Gdyby dało się to ciało odzyskać, ile warto byłoby za to zapłacić? Niewątpliwie część ludzi bez żalu zrezygnowałaby z tej możliwości, ale klientów gotowych zapłacić za nią każdą kwotę byłoby wystarczająco wielu, by razem stanowili niemal nieskończony rynek.

Jeśli tego byłoby za mało, to impet wojnie z umieraniem będzie nadawał zakorzeniony w większości ludzi lęk przed śmiercią. Dopóki ludzie zakładali, że śmierć jest nieunikniona, od najmłodszych lat uczyli się tłumić w sobie pragnienie życia bez końca albo wykorzystywali je do realizacji jakichś zastępczych celów. Ludzie chcą żyć bez końca, dlatego komponują „nieśmiertelne” symfonie, starają się zdobyć „wieczną chwałę” na wojnie, a nawet poświęcają własne życie, by ich dusze „cieszyły się wieczną rozkoszą w raju”. Znaczną część naszej twórczości artystycznej, naszego zaangażowania politycznego i naszej pobożności napędza lęk przed śmiercią.

Woody’ego Allena, który z lęku przed śmiercią zrobił wspaniałą karierę, zapytano kiedyś, czy ma nadzieję, że będzie żył nadal na srebrnym ekranie. Allen odpowiedział: „Wolałbym żyć dalej w swoim mieszkaniu”. I dodał: „Nie chcę osiągnąć nieśmiertelności dzięki swojej pracy. Chcę ją osiągnąć dzięki temu, że nie umrę”. Wieczna chwała, państwowe uroczystości upamiętniające bohaterów i marzenia o raju to bardzo marne namiastki tego, czego tak naprawdę chcą takie osoby jak Allen – nie umrzeć. Z chwilą gdy ludzie zaczną uważać (słusznie czy też nie), że mają realną szansę uniknięcia śmierci, pragnienie życia sprawi, że przestaną chcieć ciągnąć dalej rozklekotany wóz sztuki, ideologii i religii. Zostawią go na poboczu i ruszą przed siebie jak lawina.

Jeśli komuś wydaje się, że religijni fanatycy z płomieniem w oczach i długimi brodami są bezwzględni, to niech poczeka i zobaczy, co będą robili starzejący się potentaci handlu detalicznego i nie najmłodsze już gwiazdki Hollywoodu, gdy uznają, że mają w zasięgu ręki eliksir życia. Kiedy nauka dokona już znaczącego postępu w wojnie ze śmiercią, prawdziwa bitwa przeniesie się z laboratoriów do parlamentów, sądów i na ulice. Gdy wysiłki naukowców zostaną uwieńczone powodzeniem, uruchomią zażarte konflikty polityczne. Może się okazać, że wszystkie znane z historii wojny i zatargi wydadzą się nam jedynie nieśmiałym wstępem do czekającej nas prawdziwej walki: walki o wieczną młodość.

Prawo do szczęścia

Drugim wielkim projektem w najbliższych planach ludzkości będzie prawdopodobnie znalezienie klucza do szczęścia. Przez całe epoki wielu myślicieli, proroków i zwykłych ludzi za najwyższe dobro uważało nie życie, lecz właśnie szczęście. W starożytnej Grecji filozof Epikur tłumaczył, że czczenie bogów to strata czasu, nie istnieje życie po śmierci, a jedynym celem człowieka jest szczęście. Większość ludzi w czasach starożytnych odrzucała epikureizm, ale dzisiaj stał się on standardowym poglądem. Sceptycyzm w odniesieniu do życia pozagrobowego sprawia, że ludzkość szuka nie tylko nieśmiertelności, lecz również ziemskiego szczęścia. Kto bowiem chciałby żyć bez końca w wiecznej niedoli?

Dla Epikura pogoń za szczęściem była dążeniem osobistym. Natomiast współcześni myśliciele uważają ją za projekt zbiorowy. Bez planowania ze strony państwa, bez zasobów ekonomicznych i badań naukowych poszczególne jednostki nie zaszłyby daleko w swym poszukiwaniu szczęścia. Jeśli mieszkasz w kraju rozdartym wojną, jeśli gospodarka jest w kryzysie, a opieka zdrowotna nie istnieje, to prawdopodobnie czeka cię życie w nieszczęściu. Pod koniec XVIII wieku brytyjski filozof Jeremy Bentham oświadczył, że najwyższym dobrem jest „jak największe szczęście największej liczby ludzi”, i wyciągnął stąd wniosek, że jedynym właściwym celem państwa, rynku i społeczności naukowej jest pomnażanie globalnego szczęścia. Politycy powinni dbać o pokój, przedsiębiorcy powinni budować dobrobyt, a uczeni powinni badać naturę nie ku większej chwale króla, kraju czy Boga, ale po to, byśmy my – ty i ja – mogli cieszyć się szczęśliwszym życiem.

Chociaż przez cały XIX i XX wiek wielu ludzi deklarowało poparcie dla wizji Benthama, to jednak rządy, korporacje i laboratoria skupiały się na bardziej bezpośrednich i wyraźniej określonych celach. Miarą sukcesu państwa była wielkość jego terytorium, wzrost liczby ludności oraz PKB (produktu krajowego brutto) – a nie szczęście jego obywateli. Kraje uprzemysłowione, takie jak Niemcy, Francja i Japonia, utworzyły gigantyczne systemy szkolnictwa, opieki zdrowotnej i społecznej, jednak ich celem było raczej wzmocnienie samego państwa niż dbanie o dobro jednostek.

Szkoły tworzono po to, by wypuszczały sprawnych i posłusznych obywateli, którzy mogliby wiernie służyć krajowi. Kończąc osiemnaście lat, młodzi ludzie mieli nie tylko być patriotami, lecz również umieć czytać i pisać, żeby móc poznać przygotowany przez brygadiera rozkaz dzienny i sporządzić plan bitwy na następny dzień. Musieli znać matematykę, aby obliczyć trajektorię pocisku albo złamać tajny szyfr wroga. Naukę o elektryczności, mechanikę i medycynę musieli poznać na tyle, aby móc obsługiwać radiostacje, prowadzić czołgi i opatrywać rany towarzyszy broni. Kiedy przestawali służyć w wojsku, oczekiwano od nich, że będą służyli państwu jako urzędnicy, nauczyciele i inżynierowie, budując nowoczesną gospodarkę i płacąc mnóstwo podatków.

To samo dotyczyło systemu opieki zdrowotnej. Pod koniec XIX wieku takie kraje jak Francja, Niemcy i Japonia zaczęły szeroko udostępniać bezpłatną opiekę zdrowotną. Finansowały szczepionki dla niemowląt, zbilansowane odżywianie dzieci i wychowanie fizyczne dla nastolatków. Władze osuszały niebezpieczne bagna, tępiły komary i budowały scentralizowane systemy kanalizacyjne. Nie chodziło o to, żeby ludzie byli szczęśliwi, ale żeby państwo było silniejsze. Kraj potrzebował silnych żołnierzy i robotników, zdrowych kobiet, które mogłyby rodzić kolejnych żołnierzy i robotników, oraz urzędników, którzy punktualnie o ósmej rano przychodzili do biura, a nie leżeli chorzy w domu.

Nawet system opieki społecznej zaprojektowano pierwotnie dla korzyści, jakie mógł odnieść z niego raczej kraj niż znajdujące się w potrzebie jednostki. Kiedy pod koniec XIX wieku Otto von Bismarck zapoczątkowywał państwowe emerytury i zasiłki w Niemczech, jego głównym celem było raczej zapewnienie lojalności obywateli niż poprawa ich dobrobytu. Mając lat osiemnaście, walczysz za swój kraj, a kiedy masz czterdzieści, płacisz podatki, ponieważ liczysz na to, że gdy dobijesz siedemdziesiątki, państwo się tobą zaopiekuje30.

W 1776 roku ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych ustanowili prawo do poszukiwania szczęścia jako jedno z trzech niezbywalnych praw człowieka – obok prawa do życia i prawa do wolności. Warto jednak zauważyć, że amerykańska Deklaracja niepodległości gwarantowała prawo do p o s z u k i w a n i a szczęścia, a nie prawo do samego szczęścia. Co najistotniejsze, Thomas Jefferson nie obarczył państwa odpowiedzialnością za szczęście obywateli. Starał się raczej jedynie ograniczyć jego władzę. Chodziło o to, by zarezerwować dla jednostek prywatną sferę wyboru, wolną od państwowego nadzoru. Jeśli uznam, że będę szczęśliwszy, wstępując w związek małżeński raczej z Johnem niż z Mary, mieszkając raczej w San Francisco niż w Salt Lake City i pracując raczej jako barman niż jako rolnik, to mam prawo poszukiwać szczęścia na własny sposób, a państwo nie powinno mi w tym przeszkadzać – nawet jeśli dokonuję złego wyboru.

Jednak w ciągu paru ostatnich dziesięcioleci sytuacja się odwróciła i wizję Benthama zaczęto traktować dużo poważniej. Ludzie coraz bardziej skłaniają się ku poglądowi, że olbrzymie systemy, stworzone ponad sto lat temu w celu wzmocnienia państwa, powinny w rzeczywistości służyć szczęściu i dobrobytowi poszczególnych obywateli. To nie my mamy służyć państwu, lecz ono ma służyć nam. Prawo do poszukiwania szczęścia, pierwotnie ujmowane jako ograniczenie władzy państwowej, niepostrzeżenie przeszło w prawo do szczęścia: ludzie mają naturalne prawo czuć się szczęśliwi, wobec czego jeśli cokolwiek sprawia, że jesteśmy niezadowoleni, stanowi to pogwałcenie podstawowego prawa człowieka, a zatem państwo powinno coś z tym zrobić.

W XX stuleciu bodaj najważniejszym wskaźnikiem służącym do oceny sukcesu danego kraju był PKB per capita. W takim ujęciu Singapurowi, którego przeciętny obywatel wytwarza rokrocznie towary i usługi o wartości 56 tysięcy dolarów, jako państwu powodzi się lepiej niż Kostaryce, w której każdy obywatel generuje produkt krajowy w wysokości zaledwie 14 tysięcy dolarów rocznie. Obecnie jednak myśliciele, politycy, a nawet ekonomiści nawołują, by oprócz PKB stosować jeszcze inny wskaźnik: SKB, szczęścia krajowego brutto. Może wręcz SKB powinno zastąpić PKB – no bo ostatecznie czego pragną ludzie? Przecież nie chcą produkować. Chcą być szczęśliwi. Produkcja jest ważna, ponieważ zapewnia bazę materialną dla szczęścia. Ale to tylko środek, a nie cel. W kolejnych sondażach Kostarykanie deklarują dużo wyższy poziom zadowolenia z życia niż Singapurczycy. Wolelibyście być raczej niezwykle produktywnymi, ale niezadowolonymi Singapurczykami, czy mniej wydajnymi, ale szczęśliwszymi Kostarykanami?

Tego rodzaju logika może sprawiać, że ludzkość wybierze szczęście jako swój drugi główny cel na XXI wiek. Na pierwszy rzut oka ten projekt mógłby się wydawać stosunkowo łatwy. Jeśli zniknie głód, zaraza i wojna, jeśli ludzkość wejdzie w okres niespotykanego pokoju i dobrobytu, a w dodatku radykalnie wzrośnie średnia długość życia, to pewnie połączenie wszystkich tych elementów da ludziom szczęście. Prawda?

Nie. Określając szczęście mianem najwyższego dobra, Epikur ostrzegał swych uczniów, że aby być szczęśliwym, trzeba się solidnie napracować. Sam dobrobyt materialny nie zadowoli nas na długo. Tak naprawdę ślepa pogoń za pieniędzmi, sławą i przyjemnością sprawi tylko, że będziemy nieszczęśliwi. Epikur zalecał na przykład, by jeść i pić z umiarkowaniem oraz powściągać swoje żądze seksualne. Na dłuższą metę głęboka przyjaźń da nam większe zadowolenie niż szalona orgia. Epikur przedstawił zarys swojej etyki, wskazującej, co robić, a czego nie, by bezpiecznie poprowadzić ludzi zdradliwą drogą ku szczęściu.

Epikur zmierzał w dobrym kierunku. Bycie szczęśliwym nie przychodzi łatwo. Pomimo niespotykanych osiągnięć minionych paru dziesięcioleci wcale nie jest takie oczywiste, czy współcześni ludzie są znacznie bardziej zadowoleni niż ich przodkowie. Są wręcz pewne złowieszcze oznaki, że jest przeciwnie: pomimo większego dobrobytu, wygody i bezpieczeństwa liczba samobójstw w świecie rozwiniętym jest znacznie wyższa niż w tradycyjnych społeczeństwach.

W Peru i Ghanie oraz na Haiti i Filipinach – czyli w krajach rozwijających się, cierpiących z powodu ubóstwa i politycznej niestabilności – rocznie popełnia samobójstwo mniej niż pięć osób na 100 tysięcy mieszkańców. W tak bogatych i cieszących się pokojem krajach, jak Szwajcaria, Francja, Japonia i Nowa Zelandia, rocznie odbiera sobie życie dwadzieścia pięć osób na 100 tysięcy. Korea Południowa była w 1985 roku stosunkowo ubogim krajem, który krępowały ściśle przestrzegane tradycje, a rządził nim autorytarny reżim. Dzisiaj Korea Południowa jest jedną z przodujących potęg gospodarczych, jej obywatele należą do najlepiej wykształconych na świecie, cieszy się stabilną oraz stosunkowo liberalną demokratyczną władzą. Jednak podczas gdy w 1985 roku życie odebrało sobie mniej więcej dziewięciu na 100 tysięcy Koreańczyków z Południa, dzisiaj roczna liczba samobójstw wynosi tam trzydzieści sześć na 100 tysięcy mieszkańców31.

Są oczywiście również przeciwne, dużo bardziej obiecujące tendencje. Na przykład do wzrostu poczucia szczęścia z pewnością przyczynił się radykalny spadek umieralności dzieci. Częściowo wynagradza to ludziom stres właściwy współczesnemu życiu. Mimo to, nawet jeśli jesteśmy nieco szczęśliwsi niż nasi przodkowie, ten wzrost jest dużo niższy, niż moglibyśmy oczekiwać. W epoce kamienia przeciętny człowiek dysponował energią odpowiadającą mniej więcej 4000 kilokalorii dziennie. W tej ilości mieściło się nie tylko pożywienie, lecz również energia wkładana w przygotowywanie narzędzi, ubrań i dzieł sztuki oraz w rozpalanie ognisk. Dzisiaj Amerykanie zużywają średnio 228 000 kilokalorii na osobę dziennie: tą energią karmią nie tylko własne żołądki, lecz również samochody, komputery, lodówki i telewizory32. Przeciętny Amerykanin zużywa zatem sześćdziesiąt razy więcej energii niż przeciętny zbieracz-łowca z epoki kamienia. A czy jest od niego sześćdziesiąt razy szczęśliwszy? Do tak optymistycznych twierdzeń możemy chyba podchodzić ze sporą dozą sceptycyzmu.

W dodatku nawet jeśli faktycznie przezwyciężyliśmy wiele dawnych nieszczęść, to osiągnięcie szczęścia jako czegoś pozytywnego może być znacznie trudniejsze niż położenie kresu samemu cierpieniu. Głodującemu średniowiecznemu chłopu do radości wystarczała kromka chleba. Jak uradować znudzonego inżyniera z nadwagą i nadwyżką na koncie? Druga połowa XX stulecia była w USA złotym wiekiem. Zwycięstwo odniesione w drugiej wojnie światowej, a po nim jeszcze bardziej rozstrzygające zwycięstwo w zimnej wojnie, sprawiły, że Stany Zjednoczone stały się głównym globalnym supermocarstwem. W latach 1950–2000 amerykański PKB wzrósł z 2 bilionów do 12 bilionów dolarów. Realny dochód per capita się podwoił. Nowo wynaleziona pigułka antykoncepcyjna sprawiła, że seks stał się bardziej dostępny niż kiedykolwiek wcześniej. Kobiety, geje, Afroamerykanie i inne mniejszości w końcu dostali większy kawałek amerykańskiego tortu. Zalew tanich samochodów, lodówek, klimatyzatorów, odkurzaczy, zmywarek, pralek automatycznych, telefonów, telewizorów i komputerów zmienił codzienne życie prawie nie do poznania. Z przeprowadzonych badań wynika jednak, że subiektywne odczuwanie szczęścia przez Amerykanów w latach dziewięćdziesiątych XX wieku pozostało z grubsza na takim samym poziomie jak w latach pięćdziesiątych33.

W Japonii przeciętny realny dochód w latach 1958–1987 wzrósł pięciokrotnie – był to jeden z najszybszych okresów boomu ekonomicznego w historii. Ta lawina bogactwa w połączeniu z niezliczonymi pozytywnymi i negatywnymi zmianami w zakresie japońskiego stylu życia i relacji społecznych w zaskakująco niewielkim stopniu wpłynęła na subiektywne odczucie szczęścia przez Japończyków. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku poziom ich zadowolenia – czy też niezadowolenia – był taki sam jak w latach pięćdziesiątych34.

Wygląda na to, że pomimo wszystkich osiągnięć ludzkości nasze szczęście uderza w jakiś tajemniczy szklany sufit, który nie pozwala mu rosnąć. Nawet jeśli zapewnimy wszystkim darmowe jedzenie, wyleczymy wszystkie choroby i zaprowadzimy pokój na całym świecie, niekoniecznie szklany sufit zostanie przebity. Osiągnięcie prawdziwego szczęścia wcale nie będzie dużo łatwiejsze niż pokonanie starości i śmierci.

Szklany sufit szczęścia podtrzymują dwa potężne filary: jeden psychiczny, drugi biologiczny. Jeśli chodzi o psychikę, to szczęście zależy raczej od oczekiwań niż od obiektywnych warunków. Nie zadowala nas samo to, że wiedziemy spokojny i dostatni żywot. Zadowolenie czerpiemy raczej z tego, że rzeczywistość spełnia nasze oczekiwania. Zła wiadomość jest taka, że w miarę poprawy warunków rosną też oczekiwania. Radykalne poprawienie się warunków życiowych, którego ludzkość doświadczyła w ostatnich dziesięcioleciach, przekłada się raczej na większe oczekiwania niż na większe zadowolenie. Jeśli czegoś z tym nie zrobimy, to także nasze przyszłe dokonania mogą okazać się dla nas równie niezadowalające.

Jeśli chodzi o biologię, to zarówno nasze oczekiwania, jak i szczęście determinuje raczej biochemia niż sytuacja ekonomiczna, społeczna czy polityczna. Według Epikura szczęśliwi jesteśmy wówczas, gdy odczuwamy przyjemne doznania i gdy nie dokuczają nam doznania nieprzyjemne. Jeremy Bentham uważał podobnie – że władzę nad człowiekiem natura dała dwóm panom: przyjemności oraz bólowi – i tylko te dwa doznania decydują o wszystkim, co robimy, mówimy i myślimy. Następca Benthama, John Stuart Mill, przekonywał, że szczęście to nic innego niż przyjemność i wolność od bólu, a poza przyjemnością i bólem nie ma dobra i zła. Ktokolwiek próbuje wywodzić dobro i zło z czegoś innego (na przykład ze słowa Boga albo interesu państwa), oszukuje nas, a być może także samego siebie35.

W czasach Epikura głoszenie takich poglądów było bluźnierstwem. W epoce Benthama i Milla odbierano je jako radykalne i wywrotowe. Ale na początku XXI wieku wyznaczają one dominujący kierunek w nauce. Według nauk przyrodniczych szczęście i cierpienie to tylko różne stany doznań cielesnych. Tak naprawdę nie reagujemy na wydarzenia w świecie zewnętrznym, lecz na doznania we własnym ciele. Nikt nie cierpi dlatego, że stracił pracę, że się rozwiódł albo że jego kraj przystąpił do wojny. Jedynym czynnikiem, który sprawia, że człowiek jest nieszczęśliwy, są nieprzyjemne doznania w jego ciele. Utrata pracy z pewnością może wywołać depresję, ale sama depresja jest pewnego rodzaju nieprzyjemnym doznaniem cielesnym. Cała masa rzeczy może nas złościć, ale złość nigdy nie jest abstrakcją. Zawsze odczuwamy ją jako doznanie gorąca i napięcia w ciele – właśnie to doznanie sprawia, że złość jest tak irytująca. Nie bez powodu mówimy, że złość „rozpala nas do białości”.

Podobnie jest z radością – nauka twierdzi, że nikt nie zaznaje szczęścia z powodu awansu, wygranej na loterii czy nawet odnalezienia prawdziwej miłości. Ludzi uszczęśliwia jedno i tylko jedno: przyjemne doznania odczuwane w ciele. Wyobraź sobie, drogi czytelniku, że nazywasz się Mario Götze i jesteś ofensywnym pomocnikiem niemieckiej reprezentacji piłkarskiej. Trwają mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2014 roku i grasz właśnie w meczu finałowym z Argentyną. Dotychczas upłynęło 113 minut, wynik jest bezbramkowy, a do końca dogrywki pozostało już tylko siedem minut. Wszyscy obawiają się, że mecz będzie musiała rozstrzygnąć seria rzutów karnych. Stadion Maracanã w Rio wypełnia po brzegi 75 tysięcy rozentuzjazmowanych kibiców, a niezliczone miliony na całym świecie w napięciu obserwują transmisję. Trwa atak niemieckiego zespołu. Biegniesz. Kiedy André Schürrle posyła w twoim kierunku wspaniałe podanie, od argentyńskiej bramki dzieli cię zaledwie kilka metrów. Przyjmujesz piłkę na klatkę piersiową, odbijasz ją tuż przed siebie i jeszcze nim spada na ziemię, oddajesz strzał, po czym już tylko patrzysz, jak piłka mija bezradnego bramkarza i ląduje w siatce. Stadion zamienia się w wulkan i wybucha jednym wielkim: Goooooool! Dziesiątki tysięcy kibiców ryczą jak oszalałe, koledzy z drużyny zbiegają się, żeby cię wyściskać i wycałować, a miliony ludzi w rodzinnym Berlinie i Monachium płaczą z radości przed ekranami telewizorów. Czujesz, jak wypełnia cię szczęście – ale nie dlatego, że piłka trafiła do argentyńskiej siatki, ani nie z powodu świętowania, które zaczyna się w pełnych amatorów piwa bawarskich Biergarten. W rzeczywistości reagujesz na burzę wewnętrznych doznań. Po kręgosłupie w górę i w dół przechodzą ci dreszcze, po całym ciele rozchodzą się fale elektryczne, czujesz, jakbyś rozpadał się na miliony eksplodujących kuleczek energii.

By poczuć takie doznania, nie musisz strzelić zwycięskiego gola w finale mistrzostw świata. Jeśli otrzymujesz nieoczekiwany awans w pracy i zaczynasz skakać z radości, jest to reakcja na tego samego typu doznania. Głębsze warstwy twojego umysłu nic nie wiedzą ani o piłce nożnej, ani o karierze zawodowej. Jedyne, co znają, to doznania. Jeśli dostaniesz awans i z jakiegoś powodu nie będziesz odczuwał żadnych przyjemnych doznań – nie poczujesz się zadowolony. Tak samo działa to w drugą stronę. Jeśli właśnie cię zwolniono z pracy – albo przegrałeś jakiś decydujący mecz piłki nożnej – ale doświadczasz bardzo przyjemnych doznań (być może dlatego, że łyknąłeś jakieś prochy), i tak możesz czuć się wniebowzięty.

Zła wiadomość jest taka, że przyjemne doznania szybko słabną i wcześniej czy później zamieniają się w nieprzyjemne. Nawet strzelenie zwycięskiej bramki w finale mistrzostw świata nie gwarantuje dożywotniej rozkoszy. W rzeczywistości może być nawet tak, że po tym szczytowym doznaniu nastąpi już tylko zjazd po równi pochyłej. Podobnie, jeśli w ubiegłym roku dostałem w pracy nieoczekiwany awans, to mimo że mogę wciąż zajmować to nowe stanowisko, tamte bardzo przyjemne doznania, których doświadczałem, gdy mi o tym powiedziano, ulotniły się w ciągu paru godzin. Jeśli chcę znowu poczuć cudowność tamtych doznań, muszę otrzymać następny awans. I jeszcze następny. A jeśli nie dostanę awansu, może być i tak, że w końcu będę dużo bardziej zgorzkniały i zły, niż gdybym pozostał zwykłym pionkiem.

To wszystko wina ewolucji. Przez niezliczone pokolenia nasz system biochemiczny przystosowywał się do tego, by zwiększać szanse na przetrwanie i rozmnażanie, a nie na szczęście. Działania sprzyjające przetrwaniu i rozmnażaniu nasz system biochemiczny premiuje przyjemnymi doznaniami. Ale są to tylko ulotne chwyty reklamowe. Walczymy o pokarm i partnerów, aby uniknąć nieprzyjemnych doznań głodu i cieszyć się przyjemnym smakiem oraz zaznawać rozkoszy w trakcie szczytowania. Jednak ani miły smak, ani rozkoszny orgazm nie trwają zbyt długo i jeśli chcemy zaznawać ich ponownie, musimy znowu ruszać na poszukiwanie pokarmów i partnerów.

Pomyślmy, co mogłoby się stać, gdyby jakaś rzadka mutacja doprowadziła do powstania wiewiórki, która po zjedzeniu jednego orzecha cieszyłaby się nieustannym poczuciem zadowolenia. Pod względem technicznym można by właściwie czegoś takiego dokonać, zmieniając połączenia w mózgu wiewiórki. Kto wie, być może jakiejś szczęśliwej wiewiórce miliony lat temu taka rzecz faktycznie się przydarzyła. Ale nawet jeśli, to wiewiórka cieszyła się wyjątkowo szczęśliwym, ale i wyjątkowo krótkim życiem. Rozanielona zjedzonym orzechem wiewiórka nie troszczyłaby się bowiem o szukanie następnych orzechów, nie mówiąc o partnerach. Inne wiewiórki, które pięć minut po zjedzeniu orzecha znów czuły się głodne, miały znacznie większe szanse na przetrwanie i przekazanie genów kolejnemu pokoleniu. Dokładnie z tego samego powodu orzechy, które my, ludzie, staramy się zbierać – intratne posady, wielkie domy, atrakcyjni partnerzy – rzadko zadowalają nas na długo.

Ktoś może powiedzieć, że nie ma w tym nic złego, ponieważ to nie cel nas uszczęśliwia, lecz droga do niego. Wspinanie się na Mount Everest daje większą satysfakcję niż stanie na samym szczycie; flirtowanie i gra wstępna są bardziej podniecające niż szczytowanie; a prowadzenie przełomowych eksperymentów w laboratorium jest ciekawsze niż odbieranie pochwał i nagród. To jednak oznacza po prostu, że ewolucja kontroluje nas za pośrednictwem szerokiego wachlarza przyjemności. Czasem uwodzi nas doznaniami rozkoszy i spokoju, a w innych sytuacjach pobudza do działania elektryzującymi doznaniami uniesienia i radosnego podniecenia.

Kiedy jakieś zwierzę szuka czegoś, co zwiększa jego szanse na przetrwanie i rozmnażanie (na przykład pokarmu, partnerów albo statusu społecznego), jego mózg wytwarza doznania czujności i podekscytowania, które skłaniają to zwierzę do jeszcze większych wysiłków, ponieważ tak bardzo miły wydaje mu się ten stan. W ramach pewnego słynnego eksperymentu naukowcy podłączyli kilku szczurom do mózgów elektrody, umożliwiając im wywoływanie doznania ekscytacji przez zwykłe naciśnięcie specjalnej klapki. Kiedy szczurom dano do wyboru smaczne jedzenie i naciskanie klapki, okazało się, że wolą klapkę (trochę jak dzieci, które wolą raczej siedzieć przy grze komputerowej, niż przyjść na obiad). Szczury naciskały swój przycisk szczęścia bez końca, aż padały z głodu i wyczerpania36. Ludzie również wolą podekscytowanie związane z wyścigiem niż spoczywanie na laurach zwycięstwa. Tym jednak, co czyni ściganie się tak atrakcyjnym, są towarzyszące mu porywające doznania. Nikt by nie chciał wspinać się po górach, grać w gry komputerowe ani umawiać się na randki w ciemno, gdyby tego rodzaju działaniom towarzyszyły wyłącznie nieprzyjemne doznania stresu, rozpaczy lub nudy37.

Niestety ekscytujące doznania towarzyszące wyścigowi są równie przemijające jak błogie doznania towarzyszące zwycięstwu. Ani donżuan czerpiący radość z emocji przeżywanych w czasie przelotnego romansu, ani biznesmen znajdujący ją w obgryzaniu paznokci podczas obserwowania ruchu wskaźników giełdowych, ani gracz uwielbiający zabijać potwory na ekranie komputera – żaden z nich nie znajdzie zadowolenia we wspominaniu wczorajszych silnych wrażeń. Podobnie jak szczury, które bez końca wciskają swą klapkę, donżuani, rekiny biznesu i gracze codziennie potrzebują nowych bodźców. Co gorsza, również i w takich przypadkach oczekiwania przystosowują się do warunków, więc to, co wczoraj było wyzwaniem, dzisiaj zdecydowanie zbyt szybko staje się nudą. Być może kluczem do szczęścia nie jest zatem ani ściganie się, ani złoty medal, lecz raczej właściwe dobranie odpowiednich dawek podekscytowania i spokoju. Większość z nas jednak na ogół przeskakuje błyskawicznie od ekscytującego napięcia do poczucia nudy i z powrotem, i pozostaje równie nieusatysfakcjonowana w obu tych stanach.

Jeśli nauka ma rację i tym, co decyduje o szczęściu, jest nasz system biochemiczny, to jedynym sposobem, by zapewnić sobie trwałe zadowolenie, jest zmanipulowanie tego systemu. Zapomnijmy o wzroście gospodarczym, reformach społecznych i przewrotach politycznych: aby podnieść globalny poziom szczęścia, musimy pomajstrować przy ludzkiej biochemii. I właśnie to zaczęliśmy robić w ciągu paru ostatnich dziesięcioleci. Pięćdziesiąt lat temu z przyjmowaniem leków psychotropowych wiązało się silne piętno. Dzisiaj to piętno znikło. Trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle, ale rosnący odsetek populacji regularnie przyjmuje leki psychotropowe, nie tylko w celu leczenia dręczących nas chorób psychicznych, lecz również po to, by lepiej radzić sobie z bardziej prozaicznym przygnębieniem i sporadyczną chandrą.

Na przykład coraz więcej uczniów zażywa stymulanty, takie jak metylofenidat. W 2011 roku 3,5 miliona amerykańskich dzieci przyjmowało leki na ADHD (zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi). W Wielkiej Brytanii ich liczba wzrosła z 92 tysięcy w 1997 roku do 786 tysięcy w 201238. Początkowo celem stosowania tych medykamentów było leczenie zaburzeń uwagi, ale dzisiaj takie lekarstwa przyjmują całkowicie zdrowe dzieci, by poprawić wyniki w szkole i sprostać rosnącym oczekiwaniom nauczycieli i rodziców39. Wiele osób protestuje przeciw temu i przekonuje, że problem leży raczej w systemie oświaty niż w dzieciach. Jeśli uczniowie uskarżają się na zaburzenia uwagi, stres i niskie oceny, to być może powinniśmy za to winić przestarzałe metody nauczania, przepełnione klasy i nienaturalnie szybkie tempo życia. Może powinniśmy modyfikować raczej szkoły niż dzieci? Ciekawą rzeczą jest przyjrzenie się, jak zmieniały się argumenty. Przez tysiąclecia ludzie kłócili się o metody edukacyjne. Czy to w starożytnych Chinach, czy w wiktoriańskiej Anglii, każdy miał swoją ulubioną metodę i zaciekle sprzeciwiał się wszelkim innym. Jednak wszyscy dotychczas zgadzali się co do jednego: aby poprawić edukację, trzeba reformować szkoły. Dzisiaj po raz pierwszy w dziejach przynajmniej część ludzi uważa, że skuteczniejsze byłoby zmienienie biochemii uczniów40.

W tym samym kierunku zmierza wojsko: 12 procent amerykańskich żołnierzy w Iraku i 17 procent amerykańskich żołnierzy w Afganistanie przyjmowało albo środki nasenne, albo antydepresanty, by lepiej radzić sobie z napięciem i cierpieniem w czasie wojny. Strachu, depresji i traumy nie wywołują pociski, miny ani samochody pułapki. Te odczucia powodują hormony, neuroprzekaźniki i sieci neuronów. Znajdujący się tuż obok siebie dwaj żołnierze mogą wpaść w tę samą pułapkę; jeden zatrzyma się jak sparaliżowany, przerażenie odbierze mu rozum, a później będą go dręczyły koszmary; drugi ruszy odważnie przed siebie i zostanie odznaczony medalem. Różnica tkwi w biochemii tych żołnierzy – a zatem jeśli znajdziemy sposób, by ją kontrolować, za jednym zamachem będziemy mogli tworzyć zarówno szczęśliwszych żołnierzy, jak i skuteczniejsze armie41.

Biochemiczna pogoń za szczęściem jest również główną przyczyną przestępczości w świecie. W 2009 roku połowa osadzonych w amerykańskich więzieniach federalnych trafiła tam z powodu narkotyków; za przestępstwa na tym samym tle skazano 38 procent włoskich więźniów; w Wielkiej Brytanii 55 procent osób pozbawionych wolności deklarowało, że czyny karalne, których się dopuściły, były związane albo z przyjmowaniem narkotyków, albo z handlem nimi. Raport z 2001 roku podaje, że 62 procent skazanych przebywających w australijskich zakładach karnych znalazło się tam na skutek przestępstwa, które popełnili, będąc pod wpływem narkotyków42. Ludzie piją alkohol, by zapomnieć, palą trawkę, by odnaleźć spokój, zażywają kokainę i metamfetaminę, żeby dodać sobie animuszu i pewności siebie, natomiast ecstasy zapewnia im ekstatyczne doznania, a LSD pozwala się spotkać z Lucy in the Sky with Diamonds. Niektórzy starają się dojść do pewnych doznań dzięki nauce, pracy albo posiadaniu i wychowaniu dzieci, inni zaś usiłują doświadczyć ich niejako na skróty – dzięki odpowiedniemu dawkowaniu właściwych cząsteczek chemicznych. Stanowi to zagrożenie dla samego istnienia porządku społecznego i ekonomicznego. Dlatego właśnie państwa prowadzą zażartą, krwawą i beznadziejną wojnę z przestępczością biochemiczną.

Państwo liczy na to, że ureguluje biochemiczną pogoń za szczęściem, rozróżniając „złe” manipulacje od „dobrych”. Zasada jest jasna: manipulacje biochemiczne, które wzmacniają stabilność polityczną, porządek społeczny i wzrost gospodarczy, są dozwolone, a nawet zalecane (na przykład takie, które uspokajają nadpobudliwe dzieci w szkole albo pomagają żołnierzom przezwyciężyć lęk i rzucić się w wir bitewny). Manipulacje, które zagrażają stabilności i wzrostowi, są zakazane. Jednak co roku w uniwersyteckich laboratoriach badawczych, firmach farmaceutycznych i organizacjach przestępczych powstają nowe leki, ciągle również zmieniają się potrzeby państwa i rynku. Nabierając coraz większej prędkości, biochemiczna pogoń za szczęściem będzie przekształcała politykę, społeczeństwo oraz ekonomię. I coraz trudniej będzie ten proces kontrolować.

A leki to tylko początek. W laboratoriach badawczych eksperci pracują już nad bardziej wyrafinowanymi metodami manipulowania biochemią człowieka, na przykład nad przesyłaniem bezpośrednich bodźców elektrycznych do odpowiednich miejsc w mózgu albo nad genetycznym projektowaniem naszych ciał. Bez względu na to, jaką dokładnie metodę się przyjmie, uzyskiwanie szczęścia na drodze manipulacji biologicznej nie będzie łatwe, ponieważ wymaga to przerobienia fundamentalnych modeli, na których zasadza się życie. Ale przecież pokonanie głodu, zarazy i wojny też nie było łatwe.


Nie jest wcale rzeczą pewną, czy ludzkość powinna wkładać tyle wysiłku w biochemiczną pogoń za szczęściem. Ktoś mógłby argumentować, że szczęście nie jest aż takie ważne, a uznanie zadowolenia jednostek za najwyższy cel społeczeństwa jest błędem. Inni mogą się zgadzać, że szczęście rzeczywiście jest najwyższym dobrem, ale będą kwestionowali biologiczną definicję szczęścia jako doświadczania przyjemnych doznań.

Jakieś 2300 lat temu Epikur przestrzegał swych uczniów, że nieumiarkowana pogoń za przyjemnością raczej nie da im szczęścia, a wręcz ich unieszczęśliwi. Kilka stuleci wcześniej Budda nauczał, że pogoń za przyjemnymi doznaniami jest w rzeczywistości najgłębszym korzeniem cierpienia. Takie doznania są jedynie ulotnym i pozbawionym znaczenia drżeniem ciała. Nawet kiedy ich doświadczamy, nie reagujemy zaspokojeniem; raczej po prostu mamy ochotę na więcej. A więc nieważne, jak wielu rozkosznych czy też ekscytujących doznań mogę doświadczać – one mnie nigdy nie zadowolą na dłużej.

Jeśli utożsamiam szczęście z przelotnymi przyjemnymi doznaniami i pragnę czuć je jak najczęściej, nie mam innego wyjścia, niż ciągle za nimi gonić. Kiedy w końcu je osiągam, szybko znikają, a ponieważ samo wspomnienie dawnych przyjemności mnie nie zadowala, muszę zaczynać wszystko od nowa. Nawet jeśli przez całe dziesięciolecia będę uganiał się za tymi doznaniami, nigdy nie osiągnę trwałego szczęścia. Wręcz przeciwnie: im bardziej będę łaknął przyjemnych doznań, tym bardziej stanę się zestresowany i niezaspokojony. By osiągnąć prawdziwe szczęście, ludzie muszą zwolnić w swej pogoni za przyjemnymi doznaniami, a nie przyspieszać.

Ten buddyjski pogląd na szczęście ma wiele wspólnego z poglądem biochemicznym. Oba są zgodne co do tego, że przyjemne doznania znikają równie szybko, jak się pojawiają, oraz że dopóki ludzie pragną przyjemnych doznań, ale ich faktycznie nie doświadczają, pozostają nieusatysfakcjonowani. Ten problem ma dwa całkiem odmienne rozwiązania. Rozwiązanie biochemiczne polega na opracowywaniu produktów i terapii, które zapewnią ludziom niekończący się potok przyjemnych doznań, tak by nigdy nam ich nie zabrakło. Budda sugeruje z kolei, że powinniśmy raczej zmniejszać pragnienie przyjemnych doznań i nie pozwalać, by rządziły naszym życiem. Według Buddy możemy tak wyćwiczyć umysł, by uważnie przyglądał się ciągłemu powstawaniu i mijaniu doznań. Kiedy umysł uczy się widzieć w naszych doznaniach to, czym one są – ulotne i pozbawione znaczenia drżenia ciała – pogoń za nimi przestaje nas interesować. Jaki bowiem jest sens uganiać się za czymś, co znika równie szybko, jak się pojawia?

Obecnie ludzkość dużo bardziej interesuje rozwiązanie biochemiczne. Bez względu na to, co mówią mnisi w swoich himalajskich grotach czy filozofowie w wieżach z kości słoniowej, dla kapitalistycznych panów świata szczęście to przyjemność – i kropka. Z każdym upływającym rokiem maleje nasza tolerancja na nieprzyjemne doznania, a rośnie łaknienie doznań przyjemnych. Na ten cel nastawione są zarówno badania naukowe, jak i działalność ekonomiczna, co roku produkuje się lepsze środki przeciwbólowe, nowe smaki lodów, wygodniejsze materace i coraz bardziej uzależniające gry na nasze smartfony, żebyśmy czekając na autobus, ani przez jedną krótką chwilę nie musieli cierpieć nudy.

Wszystko to oczywiście za mało. Skoro homo sapiens w wyniku ewolucji nie przystosował się do doświadczania ciągłej przyjemności, a jednak właśnie tego ludzkość pragnie najbardziej, to nie wystarczą jej lody i gry na smartfony. Konieczna będzie zmiana naszej biochemii i zaprojektowanie na nowo naszych ciał oraz umysłów. Wobec tego pracujemy nad tym. Można się spierać, czy to dobrze, czy źle, ale prawdopodobnie drugi wielki projekt XXI wieku – zapewnienie globalnego szczęścia – pociągnie za sobą przeprojektowanie homo sapiens, tak by mógł się cieszyć nieustanną przyjemnością.

Bogowie planety Ziemi

Poszukując rozkoszy i nieśmiertelności, ludzie w rzeczywistości starają się wskoczyć na poziom bogów. Nie chodzi tylko o to, że wieczna rozkosz i nieśmiertelność to boskie atrybuty, lecz także o to, że aby pokonać starość i nieszczęście, ludzie będą najpierw musieli posiąść boską władzę nad własną biologiczną podstawą. Jeśli zyskamy kiedyś moc pozwalającą nam usunąć groźbę śmierci i bólu, ta sama moc wystarczy prawdopodobnie do niemal dowolnego przekształcania naszego organizmu, do manipulowania na niezliczone sposoby naszymi organami, emocjami i inteligencją. Będziemy mogli kupić sobie siłę Herkulesa, zmysłowość Afrodyty, mądrość Ateny albo szaleństwo Dionizosa – jeśli akurat to będzie nam odpowiadało. Aż dotychczas powiększanie władzy człowieka polegało przeważnie na unowocześnianiu naszych zewnętrznych narzędzi. W przyszłości może się ono opierać bardziej na unowocześnianiu ludzkiego ciała i umysłu albo na bezpośrednim łączeniu ich z używanymi przez nas narzędziami.

Upgrade’owanie ludzi do bogów może się dokonywać na trzech drogach: bioinżynierii, konstruowania cyborgów oraz konstruowania istot nieorganicznych.

Punktem wyjścia bioinżynierii jest spostrzeżenie, że nie wykorzystaliśmy jeszcze pełnego potencjału tkwiącego w żywych organizmach. Przez cztery miliardy lat dobór naturalny nieustannie przy nich majstrował i je poprawiał, dzięki czemu ewoluowaliśmy od ameb do gadów, następnie do ssaków i do homo sapiens. Jednak nic nie wskazuje na to, by należało uznać nasz gatunek za ostatni przystanek na tej drodze. Po to, by przekształcić homo erectus (który potrafił wytwarzać krzemienne noże, ale poza tym nie miał żadnych szczególnie imponujących osiągnięć) w homo sapiens (który produkuje statki kosmiczne i komputery), wystarczyły stosunkowo niewielkie zmiany w genach, hormonach i neuronach. Kto wie, co mogłoby wyniknąć z wprowadzenia kilku dodatkowych zmian w naszym DNA, układzie hormonalnym czy strukturze mózgu. Bioinżynieria nie chce czekać cierpliwie, aż dobór naturalny wyczaruje coś nowego. Bioinżynierowie zamierzają wziąć stare, znane ciało homo sapiens i celowo przerobić mu kod genetyczny, pozmieniać połączenia w mózgu, znaleźć inną równowagę biochemiczną, a nawet wyhodować zupełnie nowe kończyny. Stworzą nowe istoty boskie, które mogą być tak różne od nas, homo sapiens, jak my jesteśmy różni od homo erectus.

Konstruowanie cyborgów ma pójść o krok dalej: chodzi o podłączenie do żywego organizmu urządzeń nieorganicznych, na przykład bionicznych rąk, sztucznych oczu albo milionów nanorobotów, które będą krążyły w naszym krwiobiegu, diagnozowały problemy i naprawiały uszkodzenia. Taki cyborg mógłby mieć umiejętności znacznie przekraczające zdolności żywego organizmu. Weźmy choćby pod uwagę, że wszystkie części żywego organizmu muszą znajdować się ze sobą w bezpośrednim kontakcie, aby funkcjonować. Jeśli mózg słonia jest w Indiach, jego oczy i uszy w Chinach, a stopy w Australii, to ten słoń najprawdopodobniej nie żyje, a nawet jeśli w jakimś tajemniczym sensie jest żywy, to nie widzi, nie słyszy ani nie chodzi. Natomiast cyborg mógłby istnieć w wielu miejscach równocześnie. Lekarka-cyborg mogłaby wykonywać nagłe operacje w Tokio, Chicago i na stacji kosmicznej na Marsie, nie opuszczając w ogóle swojego gabinetu w Sztokholmie. Potrzebne byłyby do tego tylko szybkie połączenie internetowe oraz kilka par bionicznych oczu i rąk. A gdy się nad tym zastanowić, to właściwie dlaczego p a r? Czemu nie miałyby być poczwórne? W rzeczywistości tak naprawdę te „końcówki” są w ogóle zbyteczne. Po co lekarka-cyborg miałaby trzymać skalpel w dłoni, skoro mogłaby połączyć swój umysł bezpośrednio z instrumentem?

Może to brzmi jak science fiction, ale tak wygląda już rzeczywistość. Niedawno małpy nauczyły się obsługiwać (za pośrednictwem elektrod wszczepionych do mózgu) odłączone od ciała bioniczne dłonie i stopy. Sparaliżowani pacjenci potrafią poruszać bionicznymi kończynami albo obsługiwać komputer wyłącznie siłą myśli. Gdyby ktoś chciał, może już teraz sterować zdalnie urządzeniami elektrycznymi w swoim domu z użyciem „czytającego w myślach” elektrycznego kasku. Ten kask nie wymaga żadnych implantów w mózgu. Działa na zasadzie odczytywania sygnałów elektrycznych przebiegających przez skórę głowy. Jeśli chce się włączyć światło w kuchni, wystarczy włożyć kask, wyobrazić sobie jakiś zaprogramowany wcześniej znak myślowy (na przykład wyobrazić sobie ruch prawej ręki), a światło się włączy. Takie kaski można kupić w internecie za jedyne 400 dolarów43.

Na początku 2015 roku kilkuset pracownikom nowocześnie urządzonej firmy Epicenter w Sztokholmie wszczepiono w dłonie mikrochipy wielkości ziarnka ryżu. Zawierają one spersonalizowane informacje zabezpieczające i pozwalają pracownikom otwierać drzwi oraz obsługiwać kserokopiarki za pomocą zbliżenia dłoni. Autorzy tego pomysłu mają nadzieję, że wkrótce w ten sam sposób będzie można dokonywać płatności. Jeden z nich, Hannes Sjöblad, tak wyjaśniał tę inicjatywę: „Przez cały czas znajdujemy się w stałej interakcji z technologią. Robi się to trochę skomplikowane: potrzebujemy różnych PIN-ów i haseł. Czy nie byłoby łatwiej wykorzystać zwykły dotyk?”44.

Jednak nawet projektowanie cyborgów to stosunkowo konserwatywne podejście, ponieważ zakłada, że ośrodkami zarządzającymi życiem nadal będą mózgi tkwiące w żywych organizmach. Śmielsze podejście głosi, że będzie można się obyć bez żadnych elementów organicznych i konstruować istoty całkowicie nieorganiczne. Sieci neuronów zastąpi inteligentne oprogramowanie, które będzie mogło surfować zarówno w świecie wirtualnym, jak i niewirtualnym, wolne od ograniczeń chemii organicznej. Po czterech miliardach lat w królestwie związków organicznych życie wyrwie się na bezkresne przestrzenie sfery nieorganicznej i zacznie przyjmować kształty, których nie potrafimy sobie wyobrazić nawet w najśmielszych marzeniach. Bo przecież nasze najśmielsze marzenia są nadal wytworem chemii organicznej.

Wyrwanie się z królestwa chemii organicznej mogłoby również pozwolić życiu wydostać się w końcu poza naszą planetę. Przez cztery miliardy lat życie pozostawało ograniczone do tej maleńkiej kropki, jaką jest Ziemia. Dobór naturalny sprawiał, że wszystkie organizmy były całkowicie zależne od wyjątkowych warunków panujących na tej krążącej w kosmosie skalistej kuli. Nawet najbardziej odporne bakterie nie przetrwają na Marsie. Natomiast nieorganicznej sztucznej inteligencji będzie dużo łatwiej skolonizować obce planety. Zastąpienie żywych organizmów przez istoty nieorganiczne może zatem zasiać ziarna przyszłego galaktycznego imperium, którym będą rządziły istoty podobne raczej do androida Daty niż do kapitana Kirka ze Star Treka.

Nie wiemy, dokąd możemy zajść wspomnianymi ścieżkami ani jak będą wyglądali nasi boscy potomkowie. Przepowiadanie przyszłości nigdy nie było łatwe, a rewolucyjne biotechnologie czynią je jeszcze trudniejszym. Już bowiem w takich dziedzinach, jak transport, komunikacja i energia wpływ nowych technologii jest trudny do przewidzenia, a co dopiero powiedzieć o technologiach, których będziemy używali do unowocześniania ludzi. Ponieważ technologie te mają przekształcać ludzkie umysły i pragnienia, ludzie o dzisiejszych umysłach i pragnieniach z definicji nie mogą pojąć ich konsekwencji.

Przez tysiące lat historia pełna była zmian technicznych, ekonomicznych, społecznych i politycznych. Ale jedna rzecz pozostawała stała: samo człowieczeństwo. Nasze narzędzia i instytucje ogromnie się różnią od tych z czasów biblijnych, ale głębokie struktury ludzkiego umysłu pozostają te same. To dlatego wciąż odnajdujemy siebie na kartach Biblii, w pismach Konfucjusza czy w tragediach Sofoklesa i Eurypidesa. Te klasyczne dzieła stworzyli ludzie tacy jak my, dlatego czujemy, że mówią o nas. We współczesnych przedstawieniach teatralnych Edyp, Hamlet i Otello mogą nosić jeansy i T-shirty oraz mieć konta na Facebooku, ale ich konflikty emocjonalne są te same co w oryginalnej sztuce.

Z chwilą jednak gdy technologia umożliwi nam przeprojektowywanie ludzkich umysłów, homo sapiens zniknie, ludzka historia dobiegnie kresu, a zacznie się proces całkiem nowego rodzaju, proces, którego ludzie tacy jak ty i ja nie potrafią zrozumieć. Wielu uczonych próbuje przewidzieć, jak będzie wyglądał świat w 2100 czy 2200 roku. To strata czasu. Jakiekolwiek sensowne prognozy muszą uwzględniać ewentualne przekonstruowanie ludzkich umysłów, a to jest niemożliwe. Istnieje wiele mądrych odpowiedzi na pytanie: „W jaki sposób ludzie o takich umysłach jak nasze mogliby wykorzystać biotechnologię?”. Nie ma jednak żadnej dobrej odpowiedzi na pytanie: „W jaki sposób istoty o  i n n e g o typu umysłach mogłyby wykorzystać biotechnologię?”. Możemy powiedzieć jedynie tyle, że ludzie podobni do nas prawdopodobnie wykorzystają biotechnologię do przeprojektowania własnych umysłów, a nasze obecne umysły nie są w stanie pojąć, co może nastąpić później.

Chociaż zatem nie znamy szczegółów, możemy jednak być pewni ogólnego kierunku, w którym zmierza historia. W XXI wieku trzecim wielkim projektem ludzkości będzie zdobycie boskich mocy tworzenia i niszczenia oraz wyniesienie homo sapiens do poziomu homo deus. Ten trzeci projekt oczywiście jest sumą pierwszych dwóch, one też go podsycają. Zdolność przeprojektowywania własnego ciała i umysłu jest nam potrzebna przede wszystkim po to, by uniknąć starości, śmierci i nieszczęścia, ale gdy już ją posiądziemy, kto wie, co jeszcze będziemy mogli zrobić dzięki takiej umiejętności. Dlatego równie dobrze moglibyśmy powiedzieć, że w planach ludzkości będzie tak naprawdę tylko jeden cel (o wielu rozgałęzieniach): osiągnąć boskość.

Jeśli brzmi to mało naukowo albo wręcz dziwacznie, to dlatego, że ludzie często niewłaściwie rozumieją znaczenie boskości. Boskość to nie jakiś mglisty metafizyczny przymiot. Nie jest ona również tym samym co wszechmoc. Gdy mówimy o wyniesieniu ludzi do rangi bogów, chodzi raczej o kogoś takiego, jak greccy bogowie albo hinduscy dewowie niż wszechmogący biblijny ojciec z nieba. Nasi potomkowie nadal będą mieli swoje dziwactwa i ograniczenia, tak jak mieli je Zeus i Indra. Ale będą potrafili kochać, nienawidzić, tworzyć i niszczyć na dużo większą skalę niż my.

Przez tysiąclecia wierzono, że bogowie dysponują nie tyle wszechmocą, ile raczej pewnymi wyjątkowymi zdolnościami – na przykład zdolnością wymyślania i tworzenia istot żywych, zdolnością zmieniania własnego ciała, zdolnością wpływania na środowisko i pogodę, zdolnością czytania w myślach i porozumiewania się na odległość, zdolnością bardzo szybkiego przemieszczania się oraz oczywiście zdolnością wiecznego życia i unikania śmierci. Ludzie zajmują się zdobywaniem wszystkich tych zdolności po kolei, oraz wielu innych. Niektóre z nich, przez wiele tysiącleci tradycyjnie uznawane za cechy boskie, dzisiaj stały się tak powszechne, że właściwie ich nie zauważamy. Przeciętny człowiek przemieszcza się i porozumiewa na odległość dużo łatwiej niż dawni greccy, hinduscy czy afrykańscy bogowie.

Na przykład zamieszkujący Nigerię Ibowie wierzą, że na początku bóg stwórca Chukwu chciał, by ludzie byli nieśmiertelni. Wysłał do nich psa, żeby im powiedział, że kiedy ktoś umiera, powinni posypać popiołem zwłoki, a jego ciało wróci do życia. Niestety pies łatwo się męczył i ciągle gdzieś się zatrzymywał po drodze. Poirytowany Chukwu wysłał zatem owcę, każąc jej się pospieszyć i przekazać ludziom tę ważną wiadomość. Niestety, kiedy zziajana owca dotarła do celu, przekręciła boskie polecenia i powiedziała ludziom, żeby grzebali swych zmarłych, przez co śmierć stała się ostateczna. Dlatego po dziś dzień my, ludzie, musimy umierać. Gdyby tylko mający tak ważną wiadomość do przekazania Chukwu miał konto na Twitterze, a nie musiał polegać na guzdrających się psach i przygłupich owcach!

W dawnych społeczeństwach rolniczych wiele religii przejawiało zaskakująco niewielkie zainteresowanie zagadnieniami metafizycznymi i życiem pozagrobowym. Skupiały się natomiast na całkiem przyziemnej kwestii, jaką było zwiększanie produkcji rolniczej. Na przykład starotestamentowy Bóg n i g d y nie obiecuje nagród i kar po śmierci. Zamiast tego mówi ludowi Izraela: „Jeśli będziecie słuchać pilnie nakazów, które wam dziś daję, miłując Pana, Boga waszego, […] ześle On deszcz na waszą ziemię we właściwym czasie […] a wy zbierzecie wasze zboże, moszcz i oliwę. Da też trawę na polach dla waszego bydła. Będziecie mieli żywności do syta. Strzeżcie się, by serce wasze nie pozwoliło się omamić, abyście nie odeszli i nie służyli cudzym bogom, i nie oddawali im pokłonu, bo rozpaliłby się gniew Pana na was i zamknąłby niebo, aby nie padał deszcz, ziemia nie wydałaby plonów, i prędko zginęlibyście z tej pięknej ziemi, którą wam daje Pan” (Księga Powtórzonego Prawa 11,13–17)45. Dzisiaj naukowcy potrafią zrobić dużo więcej niż starotestamentowy Bóg. Obecnie dzięki nawozom sztucznym, środkom owadobójczym i uprawom modyfikowanym genetycznie produkcja rolnicza przerasta najwyższe oczekiwania, jakie starożytni rolnicy mieli wobec swoich bogów. A spalone słońcem państwo Izrael nie boi się już, że jakiś rozgniewany bóg zamknie niebo i wstrzyma wszelki deszcz – ponieważ Izraelczycy wybudowali niedawno nad Morzem Śródziemnym ogromne zakłady odsalania wody morskiej i całą wodę pitną mogą pozyskiwać z tego źródła.

Dotychczas rywalizowaliśmy z dawnymi bogami, tworząc coraz lepsze narzędzia. W niezbyt odległej przyszłości możemy stworzyć superludzi, którzy prześcigną starożytnych bogów nie dzięki narzędziom, ale dzięki zdolnościom cielesnym i umysłowym. Kiedy jednak już do tego dojdzie, boskość stanie się czymś równie prozaicznym jak cyberprzestrzeń – cud nad cudami, który traktujemy jak zwykłą oczywistość.

To całkiem pewne, że ludzie będą podejmowali próby sięgnięcia po boskość, ponieważ mają wiele powodów, by pragnąć takiego awansu, i wiele sposobów, by go zdobyć. Nawet jeśli jakaś jedna obiecująca droga okaże się ślepym zaułkiem, to otwarte pozostaną alternatywne trasy. Możemy na przykład dojść do przekonania, że ludzki genom jest zdecydowanie zbyt skomplikowany, by dokonywać w nim poważnych manipulacji, ale to nie zapobiegnie rozwojowi interfejsów łączących mózg z komputerem, nanorobotów czy sztucznej inteligencji.

Nie ma jednak powodów do paniki. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Udoskonalanie homo sapiens będzie raczej stopniowym historycznym procesem niż apokalipsą w hollywoodzkim stylu. Dawnych homo sapiens nie wytępią zbuntowane roboty. Bardziej prawdopodobne, że sam homo sapiens będzie się udoskonalał krok po kroku, łącząc się równocześnie z robotami i komputerami, aż kiedyś nasi potomkowie, patrząc wstecz, uświadomią sobie, że nie są już tym rodzajem zwierząt, które napisały Biblię, zbudowały Wielki Mur Chiński i śmiały się z wygłupów Charliego Chaplina. To się nie stanie w ciągu dnia ani roku. Tak naprawdę to się dzieje już teraz, w niezliczonych prozaicznych czynnościach. Codziennie miliony ludzi decydują się oddawać smartfonom odrobinę więcej kontroli nad własnym życiem albo wypróbowywać jakiś nowy i skuteczniejszy lek przeciwdepresyjny. W pogoni za zdrowiem, szczęściem i władzą ludzie będą stopniowo zmieniali najpierw jakąś jedną ze swoich cech, a potem kolejną, jeszcze następną… Aż w końcu nie będą już ludźmi.

Czy ktoś może wcisnąć hamulec?

Nie wszystkich takie wyjaśnienia uspokajają: niektórzy, słysząc o tego rodzaju perspektywach, wpadają w panikę. Wprawdzie bez problemu stosują się do tego, co podpowiada im smartfon, biorą każdy lek przepisany im przez lekarza, ale kiedy dowiadują się o możliwości powstania udoskonalonych superludzi, mówią: „Mam nadzieję, że wcześniej umrę”. Jak powiedziała mi kiedyś znajoma, w starzeniu najbardziej boi się tego, że stanie się nieistotna, że zamieni się w pogrążoną w nostalgii staruszkę, która nie rozumie otaczającego ją świata i niewiele do niego wnosi. Tego właśnie boimy się na płaszczyźnie zbiorowej jako gatunek, kiedy słyszymy o superludziach. Wyczuwamy, że w takim świecie nasza tożsamość, nasze marzenia, a nawet nasze lęki przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, my zaś nic już do niego nie będziemy wnosić. Bez względu na to, kim jesteś dzisiaj – zagorzałym hinduskim graczem w krykieta czy początkującą lesbijską dziennikarką – w udoskonalonym świecie będziesz się czuć jak neandertalski myśliwy na Wall Street. To nie będzie twój świat.

Neandertalczycy nie musieli się martwić o indeks NASDAQ, ponieważ dzieliły ich od niego dziesiątki tysięcy lat. Obecnie jednak świat, który ma dla nas sens, może runąć w ciągu paru dziesięcioleci. Nie można liczyć na to, że ocali nas przed tym śmierć, że umrzemy, zanim staniemy się kompletnie nieistotni. Nawet jeśli w 2100 roku po ulicach nie będą chodzili bogowie, to próby udoskonalania homo sapiens prawdopodobnie jeszcze w tym stuleciu zmienią świat nie do poznania. Badania naukowe i postęp techniczny dokonują się tak szybko, że większość z nas za tym nie nadąża.

Kiedy rozmawia się z ekspertami, wielu z nich mówi, że wciąż bardzo daleko nam do genetycznie konstruowanych dzieci czy sztucznej inteligencji dorównującej człowiekowi. Jednak większość ekspertów myśli o czasie w kategoriach długości akademickich grantów i uczelnianych posad. Dlatego wyrażenie „bardzo daleko” może znaczyć dwadzieścia lat, a „nigdy” – nie więcej niż pięćdziesiąt.

Doskonale pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy zetknąłem się z internetem. Było to jeszcze w 1993 roku, kiedy chodziłem do liceum. Z paroma kumplami odwiedziliśmy naszego przyjaciela o imieniu Ido (obecnie jest informatykiem). Chcieliśmy zagrać w ping-ponga. Ido był już wtedy wielkim fanem komputerów, więc zanim rozstawił stół do ping-ponga, uparł się, że pokaże nam ostatni cud techniki. Podłączył do komputera kabel od telefonu i wpisał coś na klawiaturze. Przez chwilę słyszeliśmy tylko jakieś trzaski, piski i brzęczenie, a potem wszystko ucichło. Nie udało się. Zaczęliśmy narzekać pod nosem, ale Ido spróbował ponownie. I znowu. I jeszcze raz. W końcu krzyknął z radości i ogłosił, że udało mu się połączyć swój komputer z centralnym komputerem na pobliskim uniwersytecie. „A co tam jest, na tym centralnym komputerze?” – spytaliśmy. „No cóż – przyznał – na razie jeszcze nic. Ale można tam mieć mnóstwo rzeczy”. „Na przykład?” – dopytywaliśmy. „Nie wiem – powiedział. – Wszystko”. Nie brzmiało to jakoś szczególnie obiecująco. Zajęliśmy się ping-pongiem i przez kolejne tygodnie nabijaliśmy się ze śmiesznego pomysłu Ida. Było to mniej niż dwadzieścia pięć lat temu (licząc do chwili, gdy piszę te słowa). Kto wie, co się wydarzy za dwadzieścia pięć lat od teraz?

Dlatego coraz więcej osób, organizacji, korporacji i rządów bardzo poważnie podchodzi do poszukiwania nieśmiertelności, szczęścia i boskich mocy. Firmy ubezpieczeniowe, fundusze emerytalne, systemy opieki zdrowotnej i ministerstwa finansów już teraz są przerażone, widząc skokowy wzrost średniej długości życia. Ludzie żyją o wiele dłużej, niż się spodziewano, i brakuje pieniędzy na wypłacanie im emerytur oraz na ich leczenie. W sytuacji, w której grozi nam, że wiek siedemdziesięciu lat będzie odpowiadał dotychczasowym czterdziestu, eksperci nawołują do podnoszenia wieku emerytalnego i do przebudowy całego rynku pracy.

Kiedy ludzie zdają sobie sprawę, jak szybko pędzimy ku wielkiej niewiadomej, kiedy uświadamiają sobie, że nie mogą liczyć nawet na to, że zdążą umrzeć, nim do tej niewiadomej dotrzemy, chwytają się nadziei, że ktoś naciśnie na hamulec i spowolni ten pęd. Ale z kilku powodów na hamulec nacisnąć się nie da.

Po pierwsze, nikt nie wie, gdzie taki hamulec się znajduje. Owszem, są eksperci orientujący się w tym, jak wygląda postęp w tej czy innej sferze, na przykład w zakresie prac nad sztuczną inteligencją, w nanotechnologii, w dziedzinie big data albo genetyki, jednak nikt nie jest ekspertem od wszystkiego. Nikt zatem nie jest w stanie połączyć wszystkich punktów i zobaczyć całego obrazu. Poszczególne dziedziny wpływają na siebie w tak złożony sposób, że nawet najtęższe umysły nie potrafią w pełni pojąć, jak przełom w pracach nad sztuczną inteligencją mógłby oddziaływać na nanotechnologię czy vice versa. Nikt nie potrafi wchłonąć całości najnowszych odkryć naukowych, nikt nie potrafi przewidzieć, w jaki sposób globalna gospodarka będzie wyglądała za dziesięć lat, i nikt nie ma pojęcia, dokąd w takim pośpiechu zmierzamy. A skoro nikt już nie rozumie całego tego systemu, to nikt nie potrafi go zatrzymać.

Po drugie, jeśli jednak udałoby się nam zahamować, to nasza gospodarka runęłaby wraz z całym społeczeństwem. W jednym z dalszych rozdziałów wyjaśnię, dlaczego współczesna gospodarka potrzebuje nieustannego i nieograniczonego wzrostu, aby przetrwać. Jeśli ten wzrost kiedyś się zatrzyma, gospodarka nie ustabilizuje się w stanie jakiejś wygodnej równowagi, ale rozpadnie się na kawałki. Dlatego kapitalizm zachęca nas do poszukiwania nieśmiertelności, szczęścia i boskości. Liczba par butów, w których możemy chodzić w ciągu życia, jest ograniczona. Podobnie ograniczona jest liczba samochodów, których możemy używać, oraz liczba wakacji, na które możemy wyjechać. Gospodarka oparta na nieustannym wzroście potrzebuje nieskończonych projektów – właśnie takich, jak poszukiwanie nieśmiertelności, szczęścia i boskości.

No dobrze, ale skoro faktycznie potrzebujemy nieskończonych projektów, to dlaczego nie zadowolić się szczęściem i nieśmiertelnością, a odsunąć na bok tę zatrważającą pogoń za superludzkimi mocami? Odpowiedź jest prosta: ponieważ ten ostatni cel jest nierozerwalnie związany z pierwszymi dwoma. Kiedy opracowujemy bioniczne nogi, które pozwalają paraplegikom znowu chodzić, to możemy również użyć tej samej technologii do udoskonalania ludzi zdrowych. Kiedy odkrywamy metody powstrzymywania utraty pamięci u osób starszych, te same terapie mogą poprawić pamięć młodych.

Nie ma wyraźnej linii rozgraniczającej leczenie od doskonalenia. Medycyna prawie zawsze zaczyna od tego, że ratuje ludzi przed stanem poniżej normy, ale te same narzędzia i tę samą specjalistyczną wiedzę można następnie wykorzystać do tworzenia czegoś, co normę przewyższa. Viagra początkowo miała służyć do leczenia problemów z ciśnieniem krwi. Ku zaskoczeniu i radości Pfizera okazało się, że lek ten może również pomagać w walce z impotencją. Milionom mężczyzn pozwolił odzyskać normalne możliwości seksualne – ale dość szybko tych samych pigułek zaczęli używać mężczyźni, którzy w ogóle nie mieli problemów z impotencją, bo chcieli przekroczyć normę i zdobyć sprawność seksualną, jakiej nigdy wcześniej nie mieli46.

Podobne mechanizmy rządzą całymi dziedzinami medycyny. Współczesna chirurgia plastyczna zrodziła się w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy w szpitalu wojskowym w Aldershot Harold Gilles zaczął operować uszkodzenia twarzy47. Gdy wojna dobiegła końca, chirurdzy odkryli, że z użyciem tych samych technik można również przerabiać całkowicie zdrowe, ale szpetne nosy na ładniejsze. Chociaż chirurgia plastyczna nadal pomagała osobom chorym i rannym, coraz większą uwagę poświęcano doskonaleniu wyglądu osób zdrowych. Obecnie chirurdzy plastyczni zarabiają miliony w prywatnych klinikach, których jasnym i jedynym celem jest doskonalenie zdrowych oraz upiększanie bogatych48.

Tak samo może być z inżynierią genetyczną. Już sobie wyobrażam głosy protestu, gdyby jakiś miliarder oświadczył, że zamierza zaprojektować i skonstruować sobie superinteligentne potomstwo. Ale prawdziwa historia potoczy się trochę inaczej – będzie przypominać jazdę po równi pochyłej. Na początku pojawią się takie sytuacje: potencjalni rodzice dowiadują się, że ich profil genetyczny powoduje wysokie ryzyko śmiertelnych chorób genetycznych u ewentualnych dzieci. Wobec tego dokonują zapłodnienia in vitro i sprawdzają DNA zapłodnionej komórki jajowej. Jeśli nie ma żadnych nieprawidłowości, to w porządku. Ale jeśli test DNA ujawnia groźne mutacje – zarodek zostaje zniszczony.

Ale właściwie po co ryzykować i zapładniać tylko jedną komórkę jajową? Lepiej zapłodnić kilka, żeby nawet w sytuacji, gdyby trzy czy cztery były wadliwe, powstał przynajmniej jeden dobry zarodek. Gdyby uznano, że ta procedura selekcji in vitro jest do przyjęcia i gdyby okazała się wystarczająco tania, jej wykorzystanie mogłoby się rozpowszechnić. Mutacje to wszechobecne ryzyko. Każdy człowiek w swoim DNA nosi pewne szkodliwe mutacje i nie najlepsze wersje genów. Rozmnażanie drogą płciową to loteria. (Znana – i prawdopodobnie nieprawdziwa – anegdota opowiada o tym, jak w 1923 roku spotkali się laureat Nagrody Nobla Anatole France oraz piękna i utalentowana tancerka Isadora Duncan. Rozmawiając na temat popularnego wówczas ruchu eugenicznego, Duncan powiedziała: „Wyobraź sobie tylko dziecko, które by miało moją urodę i twój umysł!”. France miał jej odpowiedzieć: „Tak, ale wyobraź sobie dziecko, które by miało m o j ą urodę i  t w ó j umysł”). A jeśli tak, to czemu tej loterii nie oszukać? Zapłodnić kilka komórek jajowych i wybrać jedną o najlepszym połączeniu cech. Skoro badania nad komórkami macierzystymi pozwalają nam tworzyć tanim kosztem nieograniczony zapas ludzkich embrionów, to można sobie wybrać optymalne dziecko spośród setek kandydatów – a pamiętajmy, że wszystkie te zarodki mają DNA tych samych rodziców, wszystkie są absolutnie naturalne i żaden nie wymaga jakiejś futurystycznej inżynierii genetycznej. Wystarczy powtórzyć tę procedurę przez kilka pokoleń, a bez trudu dojdzie się w końcu do superludzi (albo jakiejś przyprawiającej o gęsią skórkę dystopii).

Co jednak wówczas, gdy po zapłodnieniu nawet wielu komórek jajowych okaże się, że we wszystkich są jakieś śmiertelne mutacje? Czy należy zniszczyć wszystkie zarodki? Może dałoby się zastąpić te niewłaściwe geny innymi, dobrymi? Przełomowy w tej sprawie jest przypadek mitochondrialnego DNA. Mitochondria to maleńkie organelle (wydzielone struktury) wewnątrz ludzkich komórek, które produkują energię na ich potrzeby. Mają własny zestaw genów, który jest całkowicie oddzielny od DNA jądra komórkowego. Wadliwe mitochondrialne DNA prowadzi do różnych destrukcyjnych albo nawet śmiertelnych chorób. Dzięki obecnej technologii in vitro istnieje techniczna możliwość pokonania mitochondrialnych chorób genetycznych: tworzy się „dziecko trojga rodziców”. DNA jądra komórki dziecka pochodzi od dwojga rodziców, natomiast DNA mitochondrialne od trzeciej osoby. W 2000 roku Sharon Saarinen z West Bloomfield w stanie Michigan urodziła zdrową dziewczynkę o imieniu Alana. DNA jądra komórkowego Alany pochodziło od jej matki Sharon i ojca Paula, ale jej DNA mitochondrialne zostało pobrane od innej kobiety. Z czysto technicznego punktu widzenia Alana ma troje biologicznych rodziców. Rok później amerykański rząd zakazał tej metody leczenia z obawy o bezpieczeństwo i ze względów etycznych49.

Jednakże 3 lutego 2015 roku brytyjski parlament uchwalił ustawę o zarodkach pochodzących od trojga rodziców, zezwalającą na stosowanie tej metody – i związane z nią badania – w Wielkiej Brytanii50. Wymiana DNA w jądrze komórkowym jest obecnie technicznie niewykonalna, a także nielegalna, ale gdyby udało się pokonać trudności techniczne, wówczas teoretycznie to samo rozumowanie, które uzasadnia wymianę wadliwego DNA mitochondrialnego, powinno dawać podstawy do wykonywania podobnego zabiegu w odniesieniu do DNA jądra komórkowego.

Kolejnym potencjalnym krokiem po selekcji i wymianie jest poprawianie. Gdy będzie już możliwe modyfikowanie groźnych genów, to po co zawracać sobie głowę wszczepianiem jakiegoś obcego DNA, jeśli można po prostu przerobić kod i zastąpić gen niebezpiecznej mutacji taką jego odmianą, która będzie korzystna? Wówczas moglibyśmy zacząć stosować ten sam mechanizm do naprawiania nie tylko śmiercionośnych genów, lecz również tych, które odpowiadają za mniej groźne choroby, za autyzm, głupotę czy otyłość. Kto by chciał, żeby jego dziecko cierpiało na którąś z powyższych przypadłości? Załóżmy, że wyniki testu genetycznego wskazują, że wasza przyszła córka będzie najprawdopodobniej mądra, piękna i miła – ale będzie się zmagała z przewlekłą depresją. Czy nie chcielibyście oszczędzić jej wielu lat nieszczęścia dzięki szybkiej i bezbolesnej operacji przeprowadzonej w probówce?

A może przy okazji dałoby się dziecku jeszcze jakoś trochę pomóc? Życie jest ciężkie i wymagające nawet dla ludzi zdrowych. Naszej dziewczynce przydałby się więc na pewno mocniejszy niż normalnie układ odpornościowy, ponadprzeciętna pamięć i wyjątkowo pogodne usposobienie. Zresztą nawet gdybyście akurat wy nie chcieli podobnych zabiegów w odniesieniu do własnego dziecka – co będzie, jeśli zaczną je przeprowadzać wasi sąsiedzi? Pozwolicie, żeby wasze dziecko pozostawało w tyle? A gdyby rząd waszego kraju wprowadził ogólny zakaz majstrowania przy zarodkach – co będzie, jeśli zaczną to robić mieszkańcy Korei Północnej i wytworzą niezwykłych geniuszy, artystów i sportowców, których osiągnięcia będą znacznie wyższe od wyników waszych dzieci…? W taki właśnie sposób, małymi kroczkami, drepczemy w kierunku czasów, kiedy dzieci będzie się wybierało z gotowego katalogu genetyki.

Leczenie to początkowe uzasadnienie każdego udoskonalenia. Gdyby zapytać wybitnych profesorów eksperymentujących w dziedzinie inżynierii genetycznej albo interfejsów mózg-komputer, dlaczego podejmują takie badania, najprawdopodobniej odpowiedzieliby, że robią to z myślą o leczeniu chorób. „Z pomocą inżynierii genetycznej – wyjaśnią – będziemy mogli pokonać raka. A gdybyśmy potrafili bezpośrednio łączyć mózg z komputerem, moglibyśmy wyleczyć schizofrenię”. Może tak, ale z pewnością na tym się nie skończy. Kiedy uda nam się połączyć mózg z komputerem, czy będziemy wykorzystywali tę technologię wyłącznie do leczenia schizofrenii? Jeśli ktokolwiek naprawdę w to wierzy, to być może faktycznie wie mnóstwo o mózgach i komputerach, ale dużo mniej o ludzkiej psychice i o ludzkim społeczeństwie. Kiedy dokonujemy jakiegoś przełomowego odkrycia, nie da się ograniczyć jego wykorzystania tylko do leczenia paru konkretnych przypadków.

Oczywiście ludzie potrafią ograniczać używanie nowych technologii – i faktycznie to robią. Tak było z ruchem eugenicznym, który po drugiej wojnie światowej popadł w niełaskę. Podobnie handel ludzkimi organami, chociaż jest obecnie zarówno możliwy, jak i potencjalnie bardzo lukratywny, na razie pozostaje działalnością marginalną. Pewnego dnia zamawianie dzieci z katalogu może się stać pod względem technicznym równie realne jak zabijanie ludzi w celu pozyskiwania ich organów – a mimo to pozostać zjawiskiem równie marginalnym.

Skoro wymknęliśmy się ze szponów prawa Czechowa w kontekście wojny, możemy uniknąć ich również w innych sferach. Czasem broń pojawia się na scenie, ale nikt nie musi z niej strzelać. To dlatego tak ważne jest myślenie o nowych planach ludzkości. Ponieważ mamy wybór w kwestii wykorzystywania nowych technologii, lepiej będzie, jeśli zrozumiemy nadchodzące zmiany i podejmiemy odpowiednie decyzje sami, zanim nowe technologie podejmą je za nas.

Paradoks wiedzy

Przewidywanie, że w XXI wieku ludzkość prawdopodobnie będzie dążyła do nieśmiertelności, szczęścia i osiągnięcia statusu bogów, u wielu z nas może wywoływać złość, poczucie wyobcowania albo strachu – wyjaśnijmy sobie zatem kilka spraw.

Po pierwsze, mówienie o prawdopodobnych dążeniach ludzkości to nie to samo, co twierdzenie, że większość ludzi tym właśnie będzie się zajmowała w XXI wieku. Chodzi raczej o to, co będzie robiła ludzkość jako zbiorowość. Większość z nas odegra prawdopodobnie jedynie drobną rolę w tych projektach (o ile w ogóle będzie miała z nimi cokolwiek wspólnego). Nawet jeśli głód, zaraza i wojna staną się mniej rozpowszechnione, miliardy ludzi w krajach rozwijających się oraz w zaniedbanych dzielnicach nadal będą się zmagały z ubóstwem, chorobami i przemocą, podczas gdy elity będą już sięgały po wieczną młodość i boskie moce. Wydaje się to oczywiście niesprawiedliwe. Dopóki choćby jedno dziecko umiera z niedożywienia albo choćby jeden dorosły ginie w wojnie baronów narkotykowych, ludzkość powinna skupić wszystkie swoje wysiłki, by zwalczyć te niedole – ma rację każdy, kto tak myśli. Kolejnym wielkim wyzwaniem powinniśmy zająć się dopiero wtedy, gdy ostatni miecz zostanie przekuty na lemiesz. Ale historia nie rozwija się w ten sposób. Mieszkańcy pałaców zawsze mieli inne plany niż mieszkańcy szałasów – w XXI wieku to się raczej nie zmieni.

Po drugie, przedstawiam jedynie przewidywania na temat tego, jak potoczy się historia – nie jest to żaden manifest polityczny. Nawet jeśli nie weźmiemy pod uwagę losu mieszkańców slumsów, wcale nie jest pewne, czy powinniśmy zmierzać ku osiągnięciu nieśmiertelności, pełni szczęścia i boskości. Podjęcie się tych konkretnych projektów może być wielkim błędem, ale historia pełna jest wielkich błędów. Skoro tak wiele już osiągnęliśmy, prawdopodobnie zechcemy sięgnąć po szczęście, boskość i nieśmiertelność – nawet jeśli nas to zabije.

I w końcu: od próby osiągnięcia czegoś do sukcesu droga bywa daleka. Zbyt wielkie nadzieje często wpływały na bieg historii. Dwudziestowieczna historia Rosji została w dużej mierze ukształtowana przez próbę przezwyciężenia nierówności – próbę podjętą przez komunistów, ale nieudaną. Moje przewidywania dotyczą tego, co ludzkość będzie s i ę  s t a r a ł a osiągnąć w XXI wieku – a nie tego, co u d a  s i ę jej osiągnąć. Na kształt naszej przyszłej gospodarki, społeczeństwa i polityki będą wpływały próby przezwyciężenia śmierci. Nie musi z tego wynikać, że w 2100 roku ludzie będą nieśmiertelni.

Najważniejsze jednak jest to, że swoje przewidywania w mniejszym stopniu traktuję jako proroctwo, a w większym jako sposób na podjęcie rozmowy o decyzjach, które stoją dziś przed nami. Jeśli taka rozmowa sprawi, że dokonamy innych wyborów i moje przewidywania okażą się błędne, tym lepiej. Jaki byłby sens przewidywać cokolwiek, gdyby to nie mogło niczego zmienić?

Niektóre złożone systemy, na przykład pogoda, są nieczułe na nasze przewidywania. Natomiast proces ludzkiego rozwoju reaguje na nie. Jest wręcz tak, że im lepiej prognozujemy, tym silniejsze reakcje wywołujemy. Stąd paradoks: w miarę jak gromadzimy coraz więcej danych i zwiększamy moc obliczeniową, wydarzenia stają się coraz gwałtowniejsze i bardziej nieoczekiwane. Im więcej wiemy, tym mniej możemy przewidzieć. Wyobraźmy sobie na przykład, że pewnego dnia eksperci rozszyfrowują podstawowe prawa rządzące gospodarką. Z chwilą gdy zostanie to ogłoszone, banki, rządy, inwestorzy i klienci zaczną wykorzystywać tę nową wiedzę i działać w nowy sposób, by zyskać przewagę nad konkurencją. Jaki bowiem pożytek z nowej wiedzy, jeśli nie prowadzi do nowych zachowań? Niestety, z chwilą gdy ludzie zmieniają sposób zachowania, teorie ekonomiczne stają się przestarzałe. Możemy wiedzieć, jak gospodarka funkcjonowała w przeszłości – ale nie rozumiemy już, jak funkcjonuje obecnie, nie mówiąc nawet o przyszłości.

Przykład z gospodarką nie jest hipotetyczny. W połowie XIX wieku Karol Marks dokonał szeregu błyskotliwych spostrzeżeń ekonomicznych. Opierając się na nich, przewidywał coraz gwałtowniejszy konflikt między proletariatem a kapitalistami, który miał zakończyć się nieuniknionym zwycięstwem proletariuszy i upadkiem systemu kapitalistycznego. Marks był pewien, że nowa rewolucja zacznie się w krajach, które zainicjowały rewolucję przemysłową – takich jak Wielka Brytania, Francja i USA – a stamtąd rozszerzy się na cały świat.

Marks zapomniał jednak, że kapitaliści umieją czytać. Początkowo jedynie garstka uczniów Marksa traktowała go poważnie i czytała jego pisma. W miarę jednak jak ci socjalistyczni podżegacze zyskiwali zwolenników i władzę, kapitaliści zaczynali się niepokoić. Również oni przestudiowali Das Kapital i przejęli z marksistowskiej analizy wiele narzędzi oraz spostrzeżeń. W XX stuleciu każdy, poczynając od chuliganów, a kończąc na prezesach, przyjmował marksistowskie podejście do ekonomii i historii. Nawet twardogłowi kapitaliści, którzy zażarcie opierali się marksistowskiej prognozie, wykorzystywali marksistowską diagnozę. Kiedy CIA analizowało sytuację w Wietnamie czy Chile w latach sześćdziesiątych XX wieku, dzieliło tamtejsze społeczeństwa na klasy. Gdy Nixon albo Thatcher spoglądali na globus, zadawali sobie pytanie, kto kontroluje kluczowe środki produkcji. George Bush w latach 1989–1991 nadzorował upadek komunistycznego imperium zła, ale już w wyborach z 1992 roku pokonał go Bill Clinton. Strategię zwycięskiej kampanii Clintona streszczało jej motto: „Gospodarka, głupcze”. Sam Marks nie ująłby tego lepiej.

Przyjmując marksistowską diagnozę, ludzie odpowiednio zmieniali swoje zachowanie. Kapitaliści w takich krajach jak Wielka Brytania i Francja starali się poprawić los robotników, wzmacniać ich świadomość obywatelską i włączać ich w system polityczny. Dzięki temu kiedy robotnicy zaczęli głosować w wyborach, a Partia Pracy zyskiwała władzę w kolejnych krajach, kapitaliści mogli dalej spać spokojnie. Na skutek tego z przepowiedni Marksa nic nie wyszło. Głównych państw uprzemysłowionych, takich jak Wielka Brytania, Francja i USA, nigdy nie ogarnęły komunistyczne rewolucje, a dyktatura proletariatu wylądowała na śmietniku historii.

Na tym polega paradoks wiedzy historycznej. Wiedza, która nie zmienia ludzkiego zachowania, jest bezużyteczna. Jednak wiedza, która zmienia zachowanie, szybko traci znaczenie. Im więcej danych mamy, tym lepiej rozumiemy historię, tym szybciej historia zmienia swój bieg i tym szybciej nasza wiedza staje się przestarzała.

Przed wiekami ludzka wiedza rosła powoli, więc polityka i ekonomia zmieniały się również w spokojnym tempie. Dzisiaj nasza wiedza narasta z zawrotną prędkością i teoretycznie powinniśmy rozumieć świat coraz lepiej. Tymczasem dzieje się dokładnie odwrotnie. Nowo zdobyta wiedza prowadzi do szybszych zmian ekonomicznych, społecznych i politycznych; próbując zrozumieć, co się dzieje, przyspieszamy proces gromadzenia wiedzy, który prowadzi tylko do coraz szybszych i większych wstrząsów. I dlatego coraz gorzej rozumiemy teraźniejszość albo prognozujemy przyszłość. W 1018 roku stosunkowo łatwo było przewidywać, jak będzie wyglądała Europa w 1050. Oczywiście mogło się zdarzyć, że upadną dotychczasowe dynastie, pojawią się nieznani najeźdźcy, a ludzi będą nękały klęski żywiołowe; rzeczą oczywistą było jednak, że w 1050 roku Europą nadal będą rządzili królowie i kapłani, że będzie ona społeczeństwem rolniczym, że większość jej mieszkańców będzie rolnikami i że nadal nasz kontynent będą nawiedzały klęski głodu, zarazy i wojny. Natomiast w 2018 roku nie mamy pojęcia, jak będzie wyglądała Europa w 2050. Nie potrafimy powiedzieć, jakiego typu system polityczny będzie miała, jak będzie ukształtowany jej rynek pracy, ani nawet jakiego rodzaju ciała będą posiadali jej mieszkańcy.

Krótka historia trawników

Jeśli historia nie stosuje się do stałych zasad i nie jesteśmy w stanie przewidzieć jej biegu, to po co ją badać? Często może się nam wydawać, że głównym celem nauki jest prognozowanie przyszłości – od meteorologów oczekujemy, że powiedzą nam, czy jutro będzie padał deszcz, czy świeciło słońce; ekonomiści powinni wiedzieć, czy spadek wartości danej waluty zapobiegnie kryzysowi gospodarczemu, czy go przyspieszy; dobrzy lekarze określą z góry, czy w leczeniu raka płuc skuteczniejsza będzie chemioterapia czy radioterapia. Podobnie od historyków domagamy się analizowania czynów naszych przodków po to, byśmy mogli powtarzać ich mądre decyzje i unikać ich błędów. Ale prawie nigdy tak się nie dzieje, ponieważ teraźniejszość zwyczajnie za bardzo różni się od przeszłości. Studiowanie taktyki, którą zastosował Hannibal w drugiej wojnie punickiej, z zamiarem skopiowania jej podczas trzeciej wojny światowej, jest stratą czasu. Coś, co sprawdzało się świetnie w starciach konnicy, niekoniecznie zda się na wiele w wojnie cybernetycznej.

Nauka jednak nie zajmuje się wyłącznie przewidywaniem przyszłości. Uczeni w każdej dziedzinie często starają się poszerzać nasze horyzonty, otwierając tym samym przed nami nowe i nieznane drogi ku przyszłości. W szczególny sposób dotyczy to historii. Wprawdzie historycy bardzo rzadko próbują swych sił w prorokowaniu, ale zgłębianie historii ma przede wszystkim na celu uświadomienie nam możliwości, których normalnie nie bierzemy pod uwagę. Historycy studiują przeszłość nie po to, by ją powtarzać, ale po to, by się z niej wyzwolić.

Każdy z nas bez wyjątku urodził się w określonej historycznej rzeczywistości z obowiązującymi w niej konkretnymi normami i wartościami, z jedynym w swoim rodzaju systemem ekonomicznym i politycznym. Uważamy tę rzeczywistość za coś oczywistego, traktując ją jako naturalną, nieuniknioną i niezmienną. Zapominamy, że do powstania naszego świata doprowadził przypadkowy łańcuch wydarzeń i że historia ukształtowała nie tylko naszą technikę, politykę i społeczeństwo, lecz również nasze myśli, lęki i marzenia. Z grobu naszych przodków wysuwa się zimna ręka przeszłości, która chwyta nas za kark i kieruje nasze spojrzenie ku jednej określonej przyszłości. Czujemy ten uścisk od chwili narodzin, dlatego zakładamy, że jest naturalną i nieuniknioną częścią nas samych. Rzadko próbujemy się z niego uwolnić i wyobrazić sobie alternatywne drogi ku przyszłości.

Badanie historii ma na celu rozluźnienie tego uścisku. Pozwala nam pokręcić głową na boki i zacząć dostrzegać możliwości, których nasi przodkowie nie potrafili sobie wyobrazić albo nie chcieli, żebyśmy my je sobie wyobrażali. Analizując ten przypadkowy łańcuch wydarzeń, który nas tu doprowadził, zdajemy sobie sprawę, w jaki sposób ukształtowały się nasze myśli oraz marzenia – i możemy zacząć myśleć oraz marzyć inaczej. Badanie historii nie powie nam, jak żyć, ale przynajmniej da nam więcej możliwości wyboru.

Ruchy starające się zmienić świat zaczynają się często od napisania historii na nowo, dzięki czemu ludzie mogą sobie wyobrazić na nowo przyszłość. Niezależnie od tego, czy chce się zachęcić robotników do strajku generalnego, czy kobiety do zawalczenia o prawo do własnego ciała, czy ciemiężone mniejszości do domagania się praw politycznych – pierwszym krokiem jest opowiedzenie na nowo ich historii. Ta nowa historia powie im: „Nasza obecna sytuacja nie jest ani naturalna, ani wieczna. Kiedyś wyglądało to inaczej. Jedynie szereg przypadkowych wydarzeń stworzył ten niesprawiedliwy świat, który znamy dzisiaj. Jeśli będziemy postępowali mądrze, możemy ten świat zmienić i stworzyć znacznie lepszy”. To dlatego marksiści opisują historię kapitalizmu, dlatego feministki badają powstawanie społeczeństwa patriarchalnego, a Afroamerykanie czczą pamięć przerażających wydarzeń z okresu handlu niewolnikami. Ich celem nie jest utrwalanie przeszłości, lecz raczej wyzwolenie się od niej.

To samo, co dotyczy wielkich przewrotów społecznych, odnosi się w równym stopniu do poziomu mikro – codziennego życia. Na przykład młodzi budujący sobie nowy dom mogą poprosić architekta o zaplanowanie przed budynkiem ślicznego trawniczka. Dlaczego ma tam być trawnik? Młoda para odpowie zapewne: „Bo trawniki są takie piękne”. Ale dlaczego tak uważają? Nawet trawnik ma swoją historię.

Zbieracze-łowcy z epoki kamienia nie uprawiali trawy przed wejściem do jaskini. Zielone łąki nie witały przybyszów odwiedzających ateński Akropol, rzymski Kapitol, żydowską Świątynię Jerozolimską ani Zakazane Miasto w Pekinie. Pomysł pielęgnowania trawnika przed wejściem do prywatnych rezydencji i budynków użyteczności publicznej zrodził się w późnym średniowieczu w zamkach francuskich i angielskich arystokratów. Na początku epoki nowożytnej ten zwyczaj głęboko się zakorzenił i stał się znakiem firmowym arystokracji.

Dobrze utrzymane trawniki wymagały ziemi i mnóstwa pracy, zwłaszcza w okresie przed wynalezieniem kosiarek do trawy i automatycznych zraszaczy. W zamian za tę inwestycję ludzie nie zyskiwali niczego wartościowego. Nie mogli nawet wypasać tam zwierząt, ponieważ zjadłyby i stratowały trawę. Biednych chłopów nie było stać na marnowanie cennej ziemi ani czasu na trawniki. A zatem starannie utrzymana darń przed wejściem do zamków była symbolem statusu, znakiem, którego nie dało się podrobić. Ten symbol wyraźnie mówił wszystkim przechodniom: „Jestem tak bogaty i potężny, mam tyle akrów i chłopów pańszczyźnianych, że stać mnie na tę zieloną ekstrawagancję”. Im większy i im staranniej wypielęgnowany trawnik, tym potężniejsza dynastia. Z kolei gdy podczas wizyty u jakiegoś księcia zastało się trawnik w opłakanym stanie, wiadomo było, że jego właściciel ma kłopoty51.

Drogocenny trawnik często zapewniał godną scenerię ważnym uroczystościom i przyjęciom, dlatego też poza tymi okazjami wstęp na jego teren był absolutnie wzbroniony. Po dziś dzień w niezliczonych pałacach, budynkach rządowych i miejscach publicznych widnieją znaki z surowo brzmiącym zakazem: „Nie deptać trawników”. W kolegium Uniwersytetu w Oksfordzie, w którym studiowałem, cały czworokątny dziedziniec zajmował wielki, śliczny trawnik. Wolno nam było po nim chodzić albo siadać na nim tylko w jednym dniu w roku. Biada nieszczęsnemu studentowi, którego stopa sprofanowałaby świętą darń w jakikolwiek inny dzień.


6. Trawniki wokół zamku w Chambord w dolinie Loary. Zbudował go na początku XVI stulecia król Franciszek I. Tam to wszystko się zaczęło.


7. Uroczystość powitalna ku czci królowej Elżbiety II – na trawniku przed Białym Domem.


8. Mario Götze zdobywa decydującego gola, który dał Niemcom mistrzostwo świata w 2014 roku – na trawniku stadionu Maracanã.


9. Raj niższej klasy średniej.


Królewskie pałace i książęce zamki uczyniły z trawnika symbol władzy. Kiedy z końcem okresu nowożytnego obalono królów i zgilotynowano książąt, nowi władcy – prezydenci i premierzy – zachowali trawniki. Parlamenty, sądy najwyższe, rezydencje prezydentów i inne budynki publiczne coraz częściej podkreślały własną władzę za pośrednictwem starannie utrzymanych rządków zielonych źdźbeł. Równocześnie trawniki podbiły świat sportu. Przez całe tysiąclecia ludzie prowadzili rozgrywki na prawie każdym możliwym rodzaju podłoża, od lodu po pustynię. Jednak w minionych dwóch stuleciach naprawdę ważne dyscypliny sportowe – na przykład piłkę nożną i tenis – uprawia się na trawnikach. Oczywiście, pod warunkiem że ma się pieniądze. Przyszłe pokolenie brazylijskich piłkarzy gra w fawelach Rio de Janeiro na piasku i w błocie, kopiąc byle jaką piłkę. Ale w bogatych podmiejskich dzielnicach synowie bogaczy bawią się na starannie pielęgnowanej murawie.

W ten sposób ludzie zaczęli utożsamiać trawniki z władzą polityczną, statusem społecznym i bogactwem. Nic dziwnego, że w XIX wieku rodzące się mieszczaństwo dbało o swoje trawniki. Początkowo tylko bankierów, adwokatów i przemysłowców było stać na takie luksusy w prywatnych rezydencjach. Jednak kiedy rewolucja przemysłowa poszerzyła klasę średnią i przyniosła najpierw kosiarki do trawy, a potem automatyczne zraszacze, wówczas na przydomową murawę mogły sobie nagle pozwolić miliony rodzin. Na amerykańskich przedmieściach nieskazitelnie czysty trawnik przestał być zbytkiem bogaczy, a stał się potrzebą klasy średniej.

Właśnie wtedy do podmiejskiej liturgii dodano nowy rytuał. Po porannym niedzielnym nabożeństwie w kościele wielu ludzi z prawdziwym poświęceniem oddawało się koszeniu trawników. Idąc ulicą, szybko można było ustalić bogactwo i pozycję każdej rodziny na podstawie wielkości powierzchni i jakości darni wokół domu. Nic tak wyraźnie nie wskazuje, że źle się dzieje u państwa Jonesów, jak zaniedbany trawnik przed domem. W Stanach Zjednoczonych trawa to obecnie najszerzej rozpowszechniony rodzaj upraw zaraz po kukurydzy i pszenicy, a roczne obroty przemysłu trawnikowego (produkcja darni, nawozów, kosiarek, zraszaczy, usługi ogrodnicze) wynoszą miliardy dolarów52.

Szał na trawniki nie ogranicza się wyłącznie do Europy czy Ameryki. Nawet ci, którzy nigdy nie byli w dolinie Loary, widzą, że amerykańscy prezydenci wygłaszają przemówienia na trawniku przed Białym Domem, ważne mecze piłkarskie są rozgrywane na zielonych boiskach, a Homer i Bart Simpsonowie kłócą się o to, czyja kolej kosić trawę. Ludzie na całym świecie kojarzą trawniki z władzą, pieniędzmi i prestiżem. Trawnik rozprzestrzenił się zatem wszędzie, a teraz zaczyna podbijać nawet serce świata muzułmańskiego. Nowo wybudowane Muzeum Sztuki Islamskiej w Katarze okalają wspaniałe trawniki, które nawiązują dużo bardziej do Wersalu Ludwika XIV niż do Bagdadu Haruna ar-Raszida. Zaprojektowała je i wykonała amerykańska firma, a porastająca je trawa o powierzchni blisko dziesięciu hektarów – pośrodku piaszczystej pustyni na Półwyspie Arabskim – wymaga codziennie ogromnych ilości słodkiej wody, by nie uschnąć. Równocześnie na przedmieściach Dohy i Dubaju rodziny klasy średniej szczycą się własnymi trawnikami. Gdyby nie ich białe szaty i czarne hidżaby, można by pomyśleć, że jest się raczej na Środkowym Zachodzie niż na Bliskim Wschodzie.

Poznawszy tę krótką historię trawnika, być może dobrze się zastanowicie, zanim planując swój wymarzony dom, zdecydujecie się na trawnik przed domem. Oczywiście nadal możecie chcieć go mieć. Ale możecie również odrzucić cały ten bagaż kulturowy pozostawiony wam w spadku przez europejskich książąt, kapitalistycznych potentatów oraz Simpsonów – a zamiast tego wymyślić sobie japoński ogródek skalny albo jakieś całkiem nowe dzieło. To właśnie najważniejszy powód, by uczyć się historii: nie po to, by przewidywać przyszłość, ale po to, by wyzwalać się z przeszłości i wyobrażać sobie alternatywne przeznaczenie. Oczywiście nie ma tu mowy o totalnej wolności – nie możemy uniknąć kształtującego wpływu przeszłości. Ale nawet niewielka wolność jest lepsza niż żadna.

Broń w pierwszym akcie

Wszystkie przewidywania, od których roi się w tej książce, to nic więcej niż próba omówienia stojących przed nami dylematów i zachęta do zmieniania przyszłości. Przewidywanie, że ludzkość będzie się starała zyskać nieśmiertelność, szczęście i boskość, bardzo przypomina przewidywanie, że ktoś, kto buduje dom, będzie chciał mieć przed nim trawnik. Wydaje się to wielce prawdopodobne. Ale kiedy się o tym powie na głos, można zacząć myśleć o innych rozwiązaniach.

Mówienie o marzeniach o nieśmiertelności i boskości odbieramy jako zaskakujące nie dlatego, że taka perspektywa wydaje się obca czy mało prawdopodobna, lecz dlatego, że nieczęsto tak otwarcie te marzenia wyrażamy. Kiedy jednak zaczynamy o nich myśleć, większość z nas zdaje sobie sprawę, że faktycznie ma to sens. Choć w tych marzeniach tkwi pycha właściwa nowoczesnej technologii, pod względem ideologicznym nie są one niczym nowym. W okresie minionych trzystu lat świat został zdominowany przez humanizm, który głosi świętość życia, szczęścia i władzy homo sapiens. Próba uzyskania nieśmiertelności, szczęścia i boskości jest jedynie wyciągnięciem ostatecznych logicznych wniosków z głoszonych od wielu lat humanistycznych ideałów. Otwarcie wykłada na stół to, co od dawna trzymaliśmy w ukryciu pod obrusem.

Ja jednak chciałbym teraz wyłożyć na stół coś jeszcze: broń. Strzelbę, która pojawia się w akcie pierwszym, by ktoś z niej wystrzelił w akcie trzecim. W kolejnych rozdziałach opowiadam o tym, jak humanizm – kult człowieczeństwa – podbił świat. Jednak triumf humanizmu zawiera również zalążek jego upadku. Próba podniesienia ludzi do rangi bogów stanowi wyciągnięcie logicznych wniosków z humanizmu, ale jednocześnie odsłania jego nieodłączne wady. Jeśli zaczynamy od ideału pełnego wad, często uświadamiamy sobie te usterki dopiero wówczas, gdy ideał jest bliski urzeczywistnienia.

Już teraz możemy obserwować ten proces na szpitalnych oddziałach geriatrycznych. Z powodu bezkompromisowych humanistycznych przekonań głoszących świętość ludzkiego życia podtrzymujemy je u osób starszych aż do momentu, gdy osiągają tak żałosny stan, że sami musimy postawić sobie pytanie, co w tym właściwie takiego świętego. Z powodu podobnych humanistycznych przekonań w XXI wieku prawdopodobnie wypchniemy całą ludzkość poza jej dotychczasowe granice. Ta sama technika, która może podnieść nas do rangi bogów, będzie także mogła pozbawić nas znaczenia. Jeśli na przykład tworzone przez nas komputery będą na tyle potężne, by pojąć i przezwyciężyć mechanizmy starzenia i śmierci, to prawdopodobnie będą również wystarczająco potężne, by zastąpić ludzi w każdym innym dowolnym zadaniu.

A zatem prawdziwy cel ludzkości w XXI wieku będzie dużo bardziej złożony, niż na to wskazuje ten długi wstępny rozdział. Obecnie może się wydawać, że pierwsze pozycje na liście będą zajmowały nieśmiertelność, szczęście i boskość. Gdy jednak zbliżymy się do urzeczywistnienia tych celów, konsekwencją będzie przypuszczalnie kolejna zmiana kierunku rozwoju naszej cywilizacji. Przyszłość, którą opisuję w tym rozdziale, to tylko przyszłość przeszłości – to znaczy przyszłość oparta na poglądach i nadziejach, które zdominowały nasz świat w ostatnich trzystu latach. Prawdziwa przyszłość – to znaczy przyszłość zrodzona z nowych poglądów i nadziei XXI wieku – może być kompletnie inna.

By to wszystko zrozumieć, musimy się cofnąć, musimy zbadać, kim naprawdę jest homo sapiens, w jaki sposób humanizm stał się dominującą religią świata i dlaczego próba realizacji humanistycznego marzenia doprowadzi prawdopodobnie do jego rozpadu. Taki jest podstawowy plan tej książki.

Pierwsza jej część zajmuje się związkami między homo sapiens a innymi zwierzętami – to próba zrozumienia, co decyduje o aż takiej wyjątkowości naszego gatunku. Część czytelników może się zastanawiać, dlaczego poświęcam tyle uwagi zwierzętom w książce opowiadającej o naszej przyszłości. Moim zdaniem o naturze i przyszłości człowieczeństwa nie można mówić w poważny sposób, jeśli za punkt wyjścia nie przyjmie się omówienia całej naszej zwierzęcej rodziny. Homo sapiens jak najusilniej stara się o tym nie pamiętać, ale jest zwierzęciem. Kiedy więc próbujemy przemienić się w bogów, pamięć o naszym zwierzęcym pochodzeniu jest w dwójnasób ważna. Zastanawiając się nad swoją boską przyszłością, nie możemy ignorować swojej zwierzęcej przeszłości ani związków, jakie łączą nas z innymi zwierzętami – ponieważ relacja między ludźmi a zwierzętami jest najlepszym modelem, jakim dysponujemy, by uzmysłowić sobie przyszłe stosunki między superludźmi a ludźmi. Chcecie wiedzieć, jak superinteligentne cyborgi mogą traktować zwykłych ludzi z krwi i kości? Najlepiej przyjrzyjcie się temu, jak ludzie traktują swoich mniej inteligentnych zwierzęcych kuzynów. Oczywiście nie jest to idealna analogia, ale to najlepsze porównanie, jakie nie tylko możemy sobie wyobrazić, lecz wręcz obserwować w rzeczywistości.

Na podstawie wniosków, do których doprowadzi pierwsza część książki, jej część druga analizuje przedziwny świat, który stworzył homo sapiens w minionych tysiącleciach, oraz ścieżkę, która doprowadziła nas na obecne rozdroża. Jak doszło do tego, że homo sapiens uwierzył w humanistyczne credo, zgodnie z którym cały wszechświat kręci się wokół człowieka, a ludzie są źródłem wszelkiego znaczenia i władzy? Jakie ekonomiczne, społeczne i polityczne konsekwencje ma to credo? W jaki sposób kształtuje nasze codzienne życie, naszą sztukę i nasze najtajniejsze pragnienia?

Trzecia i ostatnia część tej książki wraca do początków XXI wieku. Dysponując dużo głębszym rozumieniem człowieczeństwa i humanistycznego credo, opisuje nasze obecne kłopotliwe położenie oraz możliwe wizje przyszłości. Dlaczego próby urzeczywistnienia humanizmu mogą skończyć się jego upadkiem? Jak to możliwe, by poszukiwanie nieśmiertelności, szczęścia i boskości miało wstrząsnąć podstawami naszej wiary w człowieczeństwo? Jakie znaki zapowiadają ten kataklizm i w jaki sposób możemy go dostrzec w codziennych decyzjach podejmowanych przez każdego z nas? A jeśli humanizmowi rzeczywiście grozi upadek, to co mogłoby zająć jego miejsce? Ta część książki nie ogranicza się do samego filozofowania czy jałowego snucia opowieści o przyszłości. Zajmuje się raczej analizą tego, co o naszych przyszłych losach mogą nam powiedzieć nasze smartfony, zwyczaje randkowe i rynek pracy.

Prawdziwym wyznawcom humanizmu wszystko to może się wydawać bardzo pesymistyczne i przygnębiające. Najlepiej jednak będzie nie wyciągać pochopnych wniosków. Historia była świadkiem powstania i upadku wielu religii, imperiów i kultur. Tego rodzaju wstrząsy niekoniecznie są złe. Humanizm dominuje na świecie od trzech stuleci, a to nie aż tak długo. Faraonowie rządzili Egiptem przez trzy tysiące lat, a papieże panowali w Europie przez całe tysiąclecie. Gdybyście powiedzieli jakiemuś Egipcjaninowi z czasów Ramzesa II, że pewnego dnia faraonowie znikną, prawdopodobnie ogarnęłoby go bezbrzeżne zdumienie. „Jak można żyć bez faraona? Kto zapewni porządek, pokój i sprawiedliwość?” Gdybyście powiedzieli ludziom w średniowieczu, że za parę stuleci Bóg umrze, wpadliby w przerażenie. „Jak można żyć bez Boga? Kto nada sens życiu i obroni nas przed chaosem?”

Patrząc wstecz, wielu ludzi sądzi, że zarówno upadek faraonów, jak i śmierć Boga to pozytywne elementy rozwoju historii. Może zawalenie się humanizmu również okaże się dobroczynne. Zwykle boimy się zmian, ponieważ lękamy się tego, co nieznane. Ale jedynym i najważniejszym stałym elementem w dziejach jest to, że wszystko się zmienia.


10. Król Asyrii Asurbanipal zabija lwa: opanowanie królestwa zwierząt.


1

Tim Blanning, The Pursuit of Glory, New York 2008, s. 52.

2

Ibidem, s. 53. Zob. również: J. Neumann, S. Lindgrén, Great Historical Events That Were Significantly Affected by the Weather. 4. The Great Famines in Finland and Estonia, 1695–1697, „Bulletin of the American Meteorological Society” 60 (1979), s. 775–787; Andrew B. Appleby, Epidemics and Famine in the Little Ice Age, „Journal of Interdisciplinary History” 10:4 (1980), s. 643–663; Cormac Ó Gráda, Jean-Michel Chevet, Famine and Market in Ancien Régime France, „Journal of Economic History” 62:3 (2002), s. 706–773.

3

Nicole Darmon et al., L’insécurité alimentaire pour raisons financières en France, „Observatoire National de la Pauvreté et de l’Exclusion Sociale”, https://www.onpes.gouv.fr/IMG/pdf/Darmon.pdf, dostęp 3 marca 2015; Banques Alimentaires, Rapport Annuel 2013, http://en.calameo.com/read/001358178ec47d2018425, dostęp 4 marca 2015.

4

Richard Dobbs et al., How the World Could Better Fight Obesity, McKinseys & Company, listopad 2014, dostęp 11 grudnia 2014, http://www.mckinsey.com/insights/economic_studies/how_the_world_could_better_fight_obesity.

5

Global Burden of Disease, Injuries and Risk Factors Study 2013, „Lancet”, 18 grudnia 2014, dostęp 18 grudnia 2014, http://www.thelancet.com/themed/global-burden-of-disease; Stephen Adams, Obesity Killing Three Times As Many As Malnutrition, „Telegraph”, 13 grudnia 2012, dostęp 18 grudnia 2014, http://www.telegraph.co.uk/health/healthnews/9742960/Obesity-killing-three-times-as-many-as-malnutrition.html.

6

Robert S. Lopez, The Birth of Europe [oryg. po hebrajsku], Tel Aviv 1990, s. 427.

7

Alfred W. Crosby, The Columbian Exchange. Biological and Cultural Consequences of 1492, Westport 1972; William H. McNeill, Plagues and Peoples, Oxford 1977.

8

Hugh Thomas, Podbój Meksyku, przeł. Małgorzata Lewicka, Katowice 1998, s. 318, 386–391; Rodolfo Acuna-Soto et al., Megadrought and Megadeath in 16th Century Mexico, „Historical Review” 8:4 (2002), s. 360–362; Sherburne F. Cook, Lesley Byrd Simpson, The Population of Central Mexico in the Sixteenth Century, Berkeley 1948.

9

Jared Diamond, Strzelby, zarazki, maszyny. Losy ludzkich społeczeństw, przeł. Marek Konarzewski, Warszawa 2000, s. 243–244.

10

Jeffery K. Taubenberger, David M. Morens, 1918 Influenza. The Mother of All Pandemics, „Emerging Infectious Diseases” 12:1 (2006), s. 15–22; Niall P.A.S. Johnson, Juergen Mueller, Updating the Accounts. Global Mortality of the 1918–1920 „Spanish” Influenza Pandemic, „Bulletin of the History of Medicine” 76:1 (2002), s. 105–115; The Threat of Pandemic Influenza. Are We Ready? Workshop Summary, red. Stacey L. Knobler, Alison Mack, Adel Mahmoud et al., Washington DC 2005, s. 57–110; David van Reybrouck, Kongo. Opowieść o zrujnowanym kraju, wyd. 2, Warszawa 2016, s. 162, 164; Siddharth Chandra, Goran Kuljanin, Jennifer Wray, Mortality from the Influenza Pandemic of 1918–1919. The Case of India, „Demography” 49:3 (2012), s. 857–865; George C. Kohn, Encyclopedia of Plague and Pestilence. From Ancient Times to the Present, wyd. 3, New York 2008, s. 363.

11

W latach 2005–2010 średnie wskaźniki wynosiły 4,6 procent na całym świecie, 7,9 procent w Afryce oraz 0,7 procent w Europie i Ameryce Północnej. Zob. Infant Mortality Rate (Both Sexes Combined) by Major Area, Region and Country, 1950–2010 (Infant Deaths for 1000 Live Births), Estimates, [w:] UN Department of Economic and Social Affairs [Departament ds. Gospodarczo-Społecznych ONZ], World Population Prospects. The 2010 Revision, kwiecień 2011, dostęp 26 maja 2012, http://esa.un.org/unpd/wpp/Excel-Data/mortality.htm. Zob. również: Infant and Child Mortality in the Past, red. Alain Bideau, Bertrand Desjardins, Hector Perez-Brignoli, Oxford 1997; Edward Anthony Wrigley et al., English Population History from Family Reconstitution, 1580–1837, Cambridge 1997, s. 295–296, 303.

12

David A. Koplow, Smallpox. The Fight to Eradicate a Global Scourge, Berkeley 2004; Abdel R. Omran, The Epidemiological Transition. A Theory of Population Change, „Milbank Memorial Fund Quarterly” 83:4 (2005), s. 731–757; Thomas McKeown, The Modern Rise of Populations, New York 1976; Simon Szreter, Health and Wealth. Studies in History and Policy, Rochester 2005; Roderick Floud, Robert W. Fogel, Bernard Harris, Sok Chul Hong, The Changing Body. Health, Nutrition and Human Development in the Western World Since 1700, New York 2011; James C. Riley, Rising Life Expectancy. A Global History, New York 2001.

13

World Health Organization [Światowa Organizacja Zdrowia], Summary of probable SARS cases with onset of illness from 1 November 2002 to 31 July 2003, 21 kwietnia 2004, dostęp 6 lutego 2016, http://www.who.int/csr/sars/country/table2004_04_21/en/.

14

World Health Organization [Światowa Organizacja Zdrowia], Experimental Therapies. Growing Interest in the Use of Whole Blood or Plasma from Recovered Ebola Patients, 26 września 2014, dostęp 23 kwietnia 2015, http://www.who.int/mediacentre/news/ebola/26-september-2014/en/.

15

Hung Y. Fan, Ross F. Conner, Luis P. Villarreal, AIDS. Science and Society, wyd. 6, Sudbury 2011.

16

Peter Piot, Thomas C. Quinn, Response to the AIDS Pandemic – A Global Health Model, „New England Journal of Medicine” 368:23 (2013), s. 2210–2218.

17

W oficjalnych statystykach na liście przyczyn śmierci nigdy nie pojawia się „starość”. Natomiast gdy jakaś słabowita staruszka umrze w końcu z powodu takiej czy innej infekcji, wówczas jako przyczynę śmierci podaje się właśnie tę infekcję. Dlatego oficjalne dane nadal wymieniają choroby zakaźne jako odpowiedzialne za ponad 20 procent zgonów. Jest to jednak całkowicie inna sytuacja od tej z minionych stuleci, kiedy z powodu chorób zakaźnych umierała olbrzymia liczba dzieci i dorosłych w dobrej formie.

18

David M. Livermore, Bacterial Resistance. Origins, Epidemiology, and Impact, „Clinical Infectious Diseases” 36:S1 (2005), S11–S23; Bacterial Resistance to Antimicrobials, red. Richards G. Wax et al., wyd. 2, Boca Raton 2008; Maja Babic, Robert A. Bonomo, Mutations as a Basis of Antimicrobial Resistance, [w:] Antimicrobial Drug Resistance. Mechanisms of Drug Resistance, red. Douglas Mayers, t. 1, New York 2009, s. 65–74; Julian Davies, Dorothy Davies, Origins and Evolution of Antibiotic Resistance, „Microbiology and Molecular Biology Reviews” 74:3 (2010), s. 417–433; Richard J. Fair, Yitzhak Tor, Antibiotics and Bacterial Resistance in the 21st Century, „Perspectives in Medicinal Chemistry” 6 (2014), s. 25–64.

19

Alfonso J. Alanis, Resistance to Antibiotics. Are We in the Post-Antibiotic Era?, „Archives of Medical Research” 36:6 (2005), s. 697–705; Stephan Harbarth, Matthew H. Samore, Antimicrobial Resistance Determinants and Future Control, „Emerging Infectious Diseases” 11:6 (2005), s. 794–801; Hiroshi Yoneyama, Ryoichi Katsumata, Antibiotic Resistance in Bacteria and Its Future for Novel Antibiotic Development, „Bioscience, Biotechnology and Biochemistry” 70:5 (2006), s. 1060–1075; Cesar A. Arias, Barbara E. Murray, Antibiotic-Resistant Bugs in the 21st Century – A Clinical Super-Challenge, „New England Journal of Medicine” 360 (2009), s. 439–443; Brad Spellberg, John G. Bartlett, David N. Gilbert, The Future of Antibiotics and Resistance, „New England Journal of Medicine” 368 (2013), s. 299–302.

20

Losee L. Ling et al., A New Antibiotic Kills Pathogens without Detectable Resistance, „Nature” 517 (2015), s. 455–459; Gerard Wright, Antibiotics. An Irresistible Newcomer, „Nature” 517 (2015), s. 442–444.

21

Roey Tzezana, The Guide to the Future [oryg. po hebrajsku], Haifa 2013, s. 209–233.

22

Azar Gat, War in Human Civilization, Oxford 2006, s. 130–131; Steven Pinker, Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury, przeł. Tomasz Bieroń, Poznań [cop.] 2015; Joshua S. Goldstein, Winning the War on War. The Decline of Armed Conflict Worldwide, New York 2011; Robert S. Walker, Drew H. Bailey, Body Counts in Lowland South American Violence, „Evolution and Human Behavior” 34:1 (2013), s. 29–34; I.J.N. Thorpe, Anthropology, Archaeology, and the Origin of Warfare, „World Archaeology” 35:1 (2003), s. 145–165; Raymond C. Kelly, Warless Societies and the Origin of War, Ann Arbor 2000; Lawrence H. Keeley, War Before Civilization. The Myth of the Peaceful Savage, Oxford 1996; Slavomil Vencl, Stone Age Warfare, [w:] Ancient Warfare. Archaeological Perspectives, red. John Carman, Anthony Harding, Stroud 1999, s. 57–73.

23

World Health Organization [Światowa Organizacja Zdrowia], Global Health Observatory Data Repository, 2012, dostęp 16 sierpnia 2015, http://apps.who.int/gho/data/node.main.RCODWORLD?lang=en; UNODC [United Nations Office on Drugs and Crime, Biuro Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości], Global Study on Homicide, 2013, dostęp 16 sierpnia 2015, http://www.unodc.org/documents/gsh/pdfs/2014_GLOBAL_HOMICIDE_BOOK_web.pdf; http://www.who.int/healthinfo/global_burden_disease/estimates/en/index1.html.

24

D. van Reybrouck, Kongo, s. 517–518.

25

Liczba zgonów z powodu otyłości: Global Burden of Disease, Injuries and Risk Factors Study 2013, „Lancet”, 18 grudnia 2014, dostęp 18 grudnia 2014, http://www.thelancet.com/themed/global-burden-of-; Stephen Adams, Obesity Killing Three Times as Many as Malnutrition, „Telegraph”, 13 grudnia 2012, dostęp 18 grudnia 2014, http://www.telegraph.co.uk/health/healthnews/9742960/Obesity-killing-three-times-as-many-as-malnutrition.html. Liczba zgonów z powodu terroryzmu: Global Terrorism Database, http://www.start.umd.edu/gtd/, dostęp 16 stycznia 2016.

26

Arion McNicoll, How Google’s Calico Aims to Fight Aging and „Solve Death”, CNN, 3 października 2013, dostęp 19 grudnia 2014, http://edition.cnn.com/2013/10/03/tech/innovation/google-calico-aging-death/.

27

Katrina Brooker, Google Ventures and the Search for Immortality, „Bloomberg”, 9 marca 2015, dostęp 15 kwietnia 2015, http://www.bloomberg.com/news/articles/2015-03-09/google-ventures-bill-maris-investing-in-idea-of-living-to-500.

28

Mick Brown, Peter Thiel. The Billionaire Tech Entrepreneur on a Mission to Cheat Death, „Telegraph”, 19 września 2014, dostęp 19 grudnia 2014, http://www.telegraph.co.uk/technology/11098971/Peter-Thiel-the-billionaire-tech-entrepreneur-on-a-mission-to-cheat-death.html.

29

Kim Hill et al., Mortality Rates Among Wild Chimpanzees, „Journal of Human Evolution” 40:5 (2001), s. 437–450; James G. Herndon, Brain Weight Throughout the Life Span of the Chimpanzee, „Journal of Comparative Neurology” 409 (1999), s. 567–572.

30

Beatrice Scheubel, Bismarck’s Institutions. A Historical Perspective on the Social Security Hypothesis, Tübingen 2013; E.P. Hannock, The Origin of the Welfare State in England and Germany, 1850–1914, Cambridge 2007.

31

World Health Organization [Światowa Organizacja Zdrowia], Mental Health. Age Standardized Suicide Rates (per 100,000 population), 2012, dostęp 28 grudnia 2014, http://gamapserver.who.int/gho/interactive_charts/mental_health/suicide_rates/atlas.html.

32

Ian Morris, Dlaczego Zachód rządzi – na razie. Co schematy historyczne mówią o przyszłości, przeł. Tomasz Bieroń, Poznań [cop.] 2015, s. 739–742.

33

David G. Myers, The Funds, Friends, and Faith of Happy People, „American Psychologist” 55:1 (2000), s. 61; Ronald Inglehart et al., Development, Freedom, and Rising Happiness. A Global Perspective (1981–2007), „Perspectives on Psychological Science” 3:4 (2008), s. 264–285. Zob. również: Mihaly Csikszentmihalyi, If We Are So Rich, Why Aren’t We Happy?, „American Psychologist” 54:10 (1999), s. 821–827; Gregg Easterbrook, The Progress Paradox. How Life Gets Better While People Feel Worse, New York 2003.

34

Kenji Suzuki, Are They Frigid to the Economic Development? Reconsideration of the Economic Effect on Subjective Well-being in Japan, „Social Indicators Research” 92:1 (2009), s. 81–89; Richard A. Easterlin, Will Raising the Incomes of all Increase the Happiness of All?, „Journal of Economic Behavior and Organization” 27:1 (1995), s. 35–47; Richard A. Easterlin, Diminishing Marginal Utility of Income? Caveat Emptor, „Social Indicators Research” 70:3 (2005), s. 243–255.

35

Linda C. Raeder, John Stuart Mill and the Religion of Humanity, Columbia 2002.

36

Oliver Turnbull, Mark Solms, The Brain and the Inner World [oryg. po hebrajsku], Tel Aviv 2005, s. 92–96; Kent C. Berridge, Morten L. Kringelbach, Affective Neuroscience of Pleasure. Reward in Humans and Animals, „Psychopharmacology” 199 (2008), s. 457–480; Morten L. Kringelbach, The Pleasure Center. Trust Your Animal Instincts, Oxford 2009.

37

Mihaly Csikszentmihalyi, Urok codzienności. Psychologia emocjonalnego przepływu. Książka dla tych, którzy chcą więcej z życia wziąć i więcej mu dać, przeł. Barbara Odymała, Warszawa 1998.

38

Centers for Disease Control and Prevention [Centra Kontroli i Prewencji Chorób], Attention-Deficit/Hyperactivity Disorder (ADHD), http://www.cdc.gov/ncbddd/adhd/data.html, dostęp 4 stycznia 2016; Sarah Harris, Number of Children Given Drugs for ADHD Up Ninefold with Patients As Young As Three Being Prescribed Ritalin, „Daily Mail”, 28 czerwca 2013, http://www.dailymail.co.uk/health/article-2351427/Number-children-given-drugs-ADHD-ninefold-patients-young-THREE-prescribed-Ritalin.html, dostęp 4 stycznia 2016; International Narcotics Control Board (UN) [Międzynarodowy Organ Kontroli Środków Odurzających (ONZ)], Psychotropic Substances, Statistics for 2013, Assessments of Annual Medical and Scientific Requirements 2014, s. 39–40.

39

Nie ma wystarczających danych na temat nadużywania takich środków pobudzających przez dzieci w wieku szkolnym, natomiast w powstałym w 2013 roku opracowaniu podano, że od 5 do 15 procent amerykańskich studentów przynajmniej raz nielegalnie stosowało jakiś rodzaj tego typu środków: C. Ian Ragan, Imre Bard, Ilina Singh, What Should We Do about Student Use of Cognitive Enhancers? An Analysis of Current Evidence, „Neuropharmacology” 64 (2013), s. 589.

40

Bradley J. Partridge, Smart Drugs „As Common as Coffee”. Media Hype about Neuroenhancement, „PLOS ONE” 6:11 (2011), e28416.

41

Office of the Chief of Public Affairs Press Release, Army, Health Promotion Risk Reduction Suicide Prevention Report, 2010, dostęp 23 grudnia 2014, http://csf2.army.mil/downloads/HP-RR-SPReport2010.pdf; Mark Thompson, America’s Medicated Army, „Time”, 5 czerwca 2008, dostęp 19 grudnia 2014, http://content.time.com/time/magazine/article/0,9171,1812055,00.html; Office of the Surgeon Multi-National Force–Iraq and Office of the Command Surgeon, Mental Health Advisory Team (MHAT) V Operation Iraqi Freedom 06–08. Iraq Operation Enduring Freedom 8. Afghanistan, 14 lutego 2008, dostęp 23 grudnia 2014, http://www.careforthetroops.org/reports/Report-MHATV-4-FEB-2008-Overview.pdf.

42

Tina L. Dorsey (US Department of Justice), Drugs and Crime Facts, dostęp 20 lutego 2015, http://www.bjs.gov/content/pub/pdf/dcf.pdf; Heather C. West, William J. Sabol, Sarah J. Greenman (US Department of Justice), Prisoners in 2009, „Bureau of Justice Statistics Bulletin” (grudzień 2010), s. 1–38; US Department of Justice, Drugs and Crime Facts. Drug Use and Crime, dostęp 19 grudnia 2014, http://www.bjs.gov/content/dcf/duc.cfm; UK Ministry of Justice, Offender Management Statistics quarterly Bulletin, England and Wales, July to September 2014, 29 stycznia 2015, dostęp 20 lutego 2015, https://www.gov.uk/government/statistics/offender-management-statistics-quarterly-july-to-september-2014; Miriam Light et al. (UK Ministry of Justice), Gender Differences in Substance Misuse and Mental Health amongst Prisoners, 2013, dostęp 20 lutego 2015, https://www.gov.uk/government/uploads/system/uploads/attachment_data/file/220060/gender-substance-misuse-mental-health-prisoners.pdf; Jason Payne, Antonette Gaffney, How Much Crime is Drug or Alcohol Related? Self-Reported Attributions of Police Detainees, „Trends and Issues in Crime and Criminal Justice” 439 (2012), http://www.aic.gov.au/media_library/publications/tandi_pdf/tandi439.pdf, dostęp 11 marca 2015; Philippe Robert, The French Criminal Justice System, [w:] Punishment in Europe. A Critical Anatomy of Penal Systems, red. Vincenzo Ruggiero, Mick Ryan, Houndmills 2013, s. 116.

43

Betsy Isaacson, Mind Control. How EEG Devices Will Read Your Brain Waves and Change Your World, „Huffington Post”, 20 listopada 2014, dostęp 20 grudnia 2014, http://www.huffingtonpost.com/2012/11/20/mind-control-how-eeg-devices-read-brainwaves_n_2001431.html; „EPOC Headset”, Emotiv, http://emotiv.com/store/epoc-detail/; NeuroSky. Biosensor Innovation to Power Breakthrough Wearable Technologies Today and Tomorrow, http://neurosky.com/.

44

Samantha Payne, Stockholm. Members of Epicenter Workspace Are Using Microchip Implants to Open Doors, „International Business Times”, 31 stycznia 2015, dostęp 9 sierpnia 2015, http://www.ibtimes.co.uk/stockholm-office-workers-epicenter-implanted-microchips-pay-their-lunch-1486045.

45

Cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych (Biblia Tysiąclecia), oprac. zespół biblistów polskich z inicjatywy benedyktynów tynieckich, wyd. 5, Poznań 2000 (przyp. tłum.).

46

Meika Loe, The Rise of Viagra. How the Little Blue Pill Changed Sex in America, New York 2004.

47

Brian Morgan, Saints and Sinners. Sir Harold Gillies, „Bulletin of the Royal College of Surgeons of England” 95:6 (2013), s. 204–205; Donald W. Buck II, A Link to Gillies. One Surgeon’s Quest to Uncover His Surgical Roots, „Annals of Plastic Surgery” 68:1 (2012), s. 1–4.

48

Paolo Santoni-Rugio, A History of Plastic Surgery, Berlin – Heidelberg 2007; P. Nicolas Broer, Steven M. Levine, Sabrina Juran, Plastic Surgery. Quo Vadis? Current Trends and Future Projections of Aesthetic Plastic Surgical Procedures in the United States, „Plastic and Reconstructive Surgery” 133:3 (2014), s. 293e–302e.

49

Holly Firfer, How Far Will Couples Go to Conceive?, CNN, 17 czerwca 2004, dostęp 3 maja 2015, http://edition.cnn.com/2004/HEALTH/03/12/infertility.treatment/index.html?iref=allsearch.

50

Rowena Mason, Hannah Devlin, MPs Vote in Favour of „Three-Person Embryo” Law, „Guardian”, 3 lutego 2015, dostęp 3 maja 2015, http://www.theguardian.com/science/2015/feb/03/mps-vote-favour-three-person-embryo-law.

51

Lionel S. Smith, Mark D.E. Fellowes, Towards a Lawn without Grass. The Journey of the Imperfect Lawn and Its Analogues, „Studies in the History of Gardens & Designed Landscape” 33:3 (2013), s. 158–159; The Genius of the Place. The English Landscape Garden 1620–1820, red. John Dixon Hunt, Peter Willis, wyd. 5, Cambridge, MA 2000, s. 1–45; Anne Helmreich, The English Garden and National Identity. The Competing Styles of Garden Design 1870–1914, Cambridge 2002, s. 1–6.

52

Robert J. Lake, Social Class, Etiquette and Behavioral Restraint in British Lawn Tennis, „International Journal of the History of Sport” 28:6 (2011), s. 876–894; Beatriz Colomina, The Lawn at War. 1941–1961, [w:] The American Lawn, red. Georges Teyssot, New York 1999, s. 135–153; Virginia Scott Jenkins, The Lawn. History of an American Obsession, Washington 1994.

Homo deus

Подняться наверх