Читать книгу Grzechy ojców - Zofia Dromlewiczowa - Страница 4
Rozdział I.
ОглавлениеNoszone godnie głowy kelnerów kiwały się miarowo i z szacunkiem nad półmiskami podawanych potraw. Kwiaty na stolikach potwierdzały przyjaźnie rzucane co chwila w jasną przestrzeń, słowa, zdrobniałe, pełne życzliwości i zrozumienia.
Tony głośnej orkiestry rozbijały restauracyjny gwar na tysiące części i łagodziły ową atmosferę dostojeństwa, którą znaczone były białe, sztywne obrusy stolików.
Wszystko, podkreślało powagę chwili, doniosłość wydawanych niedbale poleceń i niweczyło znaczenie tego co działo się po za obrębem restauracji.
Brzękiem noży, połyskiem srebrnych wiaderek, lepką słodyczą likieru oddzieleni byli restauracyjni goście od niewiadomej przeszłości, zmuszeni do zachwycania się błogą, spokojną teraźniejszością.
Gwar restauracyjny wzmagał się z każdą chwilą. Była to właśnie godzina gdy, wychodząca z teatrów, kin i kabaretów, publiczność tłumnie zajmowała stoliki.
Bezszelestnie przesuwając się z jednego końca sali na drugi, maitre d‘hotel uważnym okiem dawał baczenie na wszystko.
Pochwalał w myśli gorliwe uwijanie się kelnerów i pobłażliwie spoglądał na zbyt wesołych gości.
Zachwytem przejmowały go ułożone misternie potrawy na półmiskach, na których zwykły kotlet stawał się nagle symbolem dosytu i spokoju.
Maitre d‘hotel nieznacznym ruchem wskazując, kelnerowi świeżo przybyłych gości, lub wprawnym spojrzeniem lustrując podawaną tacę, doznawał wrażenia, że jest dowódcą świetnie wyćwiczonego oddziału żołnierzy, z których żaden nie wyłamie się z oznaczonego szeregu.
Jedynie kelner Nr. 12 powodował lekkie niezadowolenie zarządzającego.
Kelner Nr. 12, albo kelner Wilhelm podawał szybko, zwinnie i bez zarzutu. Jednakże zachowanie jego nie licowało jakoś z atmosferą uroczystości, która miłą była sercu maitre d‘hotela.
Szeroka, wielka twarz Wilhelma rozciągała się bezustannie w poczciwym, serdecznym uśmiechu, niewielkie oczy spoglądały przyjaźnie wokoło, a cała jego korpulentna postać poruszała się zręcznie w ruchu wiecznej radości i wesela.
Kelner Wilhelm zadowolony był z życia. Nie przerażały go ani wieczna bieganina z ciężką tacą po całej sali, ani zamęt panujący w kuchni, ani zblazowane miny gości, zmieniających parokrotnie obstalunek. Kelner Wilhelm ogarnięty był radością życia i odczuwał sympatję dla calego świata, nie wyłączając ponurego zarządzającego, który już parę razy zwrócił mu niezadowolonym głosem uwagę, nakazując, aby nie spoufalał się z gośćmi.
Wilhelm patrzył wtedy ze zdziwieniem na swego zwierzchnika. Spoufalanie się nie leżało wcale w jego intencjach. Chciał poprostu dogodzić stałym bywalcom i doradzał im najlepsze potrawy. Lub też, widząc niezdecydowaną minę młodej dziewczyny, która, w towarzystwie eleganckiego pana, znalazła się, po raz pierwszy zapewne, w wytwornej restauracji i niezdecydowanym wzrokiem przeglądała kartę, podpowiadał jej nieznacznie to, co zdaniem jego powinna była wybrać. Panienka odpowiedziała uśmiechem i posłuchała rady kelnera. Natomiast wystrojona dama, w wielkim naszyjniku pereł, słysząc rady Wilhelma uśmiechnęła się pogardliwie i spojrzała na niego piorunującym wzrokiem. Wilhelm odsunął się zawstydzony. Stanowczo, dawanie rad gościom przez kelnera, nie należało wcale do dobrego tonu. W milczeniu więc przynosił zamawiane potrawy, rozkładał talerze. Już po chwili jednak zmieszanie zniknęło i Wilhelm uśmiechał się serdecznym uśmiechem do gości, do kolegów i do całego świata.
Zdawaćby się mogło, że w jego szerokiej piersi bije olbrzymie serce, które gotowe jest pokochać każdego, wszystkich obdarzyć ciepłem i uczuciem.
Koledzy, odpowiadali mu przeważnie przyjaźnie, trudno bowiem było się oprzeć życzliwości, która wypływała z jego uśmiechu, niekiedy jednak irytowała ich ta wieczna beztroska, ten niezmącony humor i pogoda.
— Czego ty się cieszysz właściwie? — zapytywano Wilhelma.
Ten odpowiadał nieokreślonym ruchem ręki.
Nie umiał wyrazić swoich uczuć, zapewne jednak pragnął powiedzieć, że powodów do radości jest wiele, słońce świeci co rano, jego mała córeczka Mary ma gładkie policzki, które całuje po przyjściu do domu, otrzymał wbrew złowrogim przepowiedniom pracę po przybyciu do Ameryki i t. d. i t. d.
Nie mówił tego wszystkiego, myślał jednak o tem nieświadomie, ostatnio zaś, do licznych a dla ogółu niezrozumiałych powodów jego radości, przyłączył się jeszcze jeden. Oto spodziewał się w najbliższej przyszłości powiększenia rodziny.
— Czego ty się cieszysz? — perswadował mu kucharz — harujesz ciężko od rana do nocy i ledwo ci wystarczy. Teraz przybędzie ci drugie dziecko, będzie jeszcze ciężej.
Lecz Wilhelm nie zauważył tych wszystkich niedogodności. Zatrzymał się w kuchni, zamyślony.
— Strasznie chciałbym mieć syna — powiedział radośnie — i nawet myślę, że to napewno syn będzie.
Kucharz wzruszył niechętnie ramionami, mimowoli jednak musiał uśmiechnąć się także i dał się wciągnąć w rozmowę.
— A prędko to nastąpi? — zapytał.
— Już niedługo, codzień się spodziewam, że przyjdą mnie zawiadomić.
Na dalsze rozmowy nie było czasu. Kelner Wilhełm porwał tacę i biegł poprzez salę, kierując się w pośpiechu do właściwego stolika.
Nie zdążył jednak podejść do niego, gdy przysunął się inny kelner.
— Jakaś dziewczynka czeka na was w garderobie. Dziecko wam się urodziło.
Uśmiech rozciągnął usta Wilhelma.
— O Boże, — zawołał — wiedziałem, że to dziś nastąpi, już lecę.
Jego wielkie, silne ręce drżały. Taca przechyliła się nieco i zawartość sosierki wylała się na suknię eleganckiej damy.
— Cóż to za bałwan! — krzyknęła kobieta.
Wilhelm oprzytomniał.
Przy stoliku nastąpił gwar i zamieszanie. Zachowanie kelnera wydało się wszystkim szczytem zuchwalstwa.
— Możecie odejść — powiedział surowo maitre d‘hoteł — i nie wracać już więcej, dla takich niema tu miejsca!
Wilhelm słyszał, lecz treść słów nie przenikała do jego świadomości.
Wyleli mnie, trudno — zdał sobie wreszcie z tego sprawę. — Jakoś sobie dam radę.
Tymczasem należało pędzić do garderoby, gdzie czekała Mary jego mała córeczka i wraz z nią udać się do domu.
Tak też uczynił.
W kwadrans później wchodził nieśmiało do pokoju, gdzie leżała jego żona.
Tym razem uśmiech Wilhelma był nieśmiały i czuły. Patrząc na swoją żonę, Annę, Wilhelm doznawał zawsze uczucia zawstydzenia. Wiedział dobrze, że jest wobec niej w zupełnym porządku, że kocha ją wciąż uczuciem tkliwym i wiernym, a mimo to, patrząc na jej bladą twarz, na jej przedwcześnie postarzałe rysy, ociężały chód i zmarszczki pod oczyma doznawał wyrzutów sumienia.
Byli dopiero dziewięć lat po ślubie, a gdy się pobierali, Anna była świeżą, zdrową, ładną dziewczyną, pełną radości i zdrowia. Kochała go mocno, i pomimo nędzy czuli się szczęśliwi. Potem postanowili polepszyć sobie byt i gdy urodziła się Mary wyemigrowali z kraju.
Wilhelm uśmiechał się wprawdzie często, lecz pierwsze lata pobytu w Ameryce nie były wcale takie łatwe jakby się to mogło wydawać.
Anna nie śpiewała już tak często jak dawniej i gdy Wilhelma nie było w domu, gdy przebiegał ulice w poszukiwaniu pracy, płakała gorzko, marząc o powrocie do kraju.
O tych łzach jednak, o tych marzeniach Wilhelm nic nie wiedział, Anna znalazła wkrótce pracę i gdy wracał wieczorem, była już spokojna, uśmiechała się do niego jak dawniej, niekiedy tylko, Wydawało mu się w nocy, że przewracała się niespokojnie, że nie może zasnąć. Gdy się jednak pytał dlaczego nię śpi, odpowiadała czuło, bagatelizując swe zmartwienia i Wilhelm zasypiał uspokojony.
Potem zaczęło im się powodzić lepiej, lecz Anna juz się zmieniła, Nie przypominała dawnej, radosnej, ładnej dziewczyny. Pracowała ciężko i była całkowicie zajęta myślami o drobnych, codziennych troskach. Mimo to, gdy Wihelm wracał, gdy uśmiechał się jak zwykle radośnie, Anna uśmiechała się także.
Teras uśmiech jej promieniał prawdziwą radością.
— Chłopiec! — szepnęła cicho.
W kołysce leżało dziecko. Wilhelm nachylił się nad niem. Patrył w maleńką, czerwoną, pomarszczoną twarzyczkę i doznał uczucia niezmiernego wzruszenia.
Wydało mu się, że to dziecko przed chwilą po raz pierwszy ujrzane, stało się nagle najważniejszą istotą na świecie. Wydało mu się, że jego życie było dotychczas niepełne. Kochał czule swoją żonę, kochał córeczkę Mary, lecz dopiero teraz gdy urodził się jego syn mógł zaznać szczęścia zupełnego.
Ostrożnie wyjął dziecko z kołyski i przytulił do siebie, chodząc po pokoju.
— Uważaj — upominała go żona.
Lecz on nie zwracał na jej słowa uwagi.
Dziecko poruszyło się niespokojnie.
I ten ruch, to drgnięcie maleńkiego, ciepłego ciała wywołało nowy wybuch wzruszenia Wilhelma.
Ostrożnie pocałował pomarszczony policzek.
— Połóż go nareszcie — powiedziała z uśmiechem żona.
Zawstydził się i odłożył dziecko do kołyski. Mała Mary chciała mu się jeszcze przyjrzeć, lecz szybko dała się przekonać, że najwyższy czas, aby położyła się do snu.
Gdy to uczyniła Wilhelm usiadł na łóżku żony. Opowiadała mu pośpiesznie o wszystkiem.
— Dlaczego nie wezwałaś mnie wcześniej? — zapytał.
— Nie chciałam ci przeszkadzać. Zresztą tak lepiej. Już po wszystkiem.
Trzymał mocno jej rękę.
— A czem będzie nasz mały? — zapytała.
Zamyślił się głęboko. Rozważał, medytował.
Spojrzała na niego. Podobał jej się wciąż tak samo jak dawniej, gdy był młodym chłopcem i przynosił jej kwiaty. Kochała go wciąż tak samo: wiernie i raz na całe życie.
— Czem będzie nasz mały? — powtórzył Wilhelm w zatroskaniu.
Kochała go, więc jego zawód wydał jej się czemś najbardziej odpowiednim.
Zaproponowała:
— Może kelnerem, tak jak jego ojciec.
Lecz Wilhelm uśmiechnął się pogardliwie.
— Kelnerem, o nie! To było dobre dla niego. Lecz napewno nie jest dosyć dobre dla jego syna. Temu będzie się należało od życia więcej. Uczyni wszystko, co będzie w jego mocy, by zapewnić mu dobrobyt.
— Zobaczysz Anno, od jutra biorę się do pracy jak się patrzy.
Uśmiechnęła się.
Zawsze przecież pracował ciężko i nikt, nie mógł mu zarzucić próżniactwa.
Lecz jemu wydawało się teraz, że jego praca nie była nic warta. Nie miał żadnych ambicji, żadnych aspiracji. Kelner to trochę za mało! Nie można przecież przez całe życie nie dorobić się niczego więcej. Jego syn pragnąłby zapewne by ojciec był czemś więcej jak kelnerem.
— Od jutra zabieram się do prawdziwej roboty — powtórzył — zobaczysz Anno.
— Więc czem będzie nasz mały? — powtórzyła pytanie.
Wilhelm myślał przez długą chwilę.
W myśli rozważał i kolejno odrzucał najrozmaitsze zawody. Nic nie wydawało mu się wystarczającem dla jego syna, który spał teraz spokojnie w kołysce.
Wreszcie twarz jego rozjaśniła się.
— Wiesz, jeżeli będzie wykształcony, to właściwie może zostać nawet prezydentem.
Prezydentem! Tak to było by piękne stanowiska i Wilhelm nie miałby nic przeciwko temu gdyby chłopiec je kiedy otrzymał.
Lecz oczy Anny, zwykle pochwalające każde jego słowo, spoglądały tym razem niedowierzająco a nawet trochę drwiąco.
Wilhelm zmieszał się.
— No, ostatecznie nie koniecznie musi być prezydentem właśnie.
Po chwili zaś dodał z tryumfem.
— Ale inżynierem to już zostanie napewno!
Tym razem oczy Anny nie oponowały.
Inżynierem mógłby zostać naprawdę.
Jej ręka uścisnęła mocno dłoń Wilhelma.
Przysunął się bliżej i złożył na jej twarzy pocałunek, którym starał się wyrazić całe swe szczęście i miłość.