Читать книгу Skarby - Zofia Żurakowska - Страница 5
Rozdział IV. Nik i dusza
ОглавлениеKtóregoś dnia ojciec zawołał chłopców do swego gabinetu.
Weszli obaj niespokojnie, przypominając sobie na gwałt, co który w ostatnich czasach zbroił i robiąc odpowiednio skruszone miny.
Ojciec pisał coś właśnie, musieli więc chwilkę czekać, którą to chwilę Olek wyzyskał na przygotowanie możliwej ilości wykrętów, a Nik na skruchę.
Tymczasem ojciec powiedział chłopcom, iż oto jutro przyjeżdża do Niżpola monsieur Martin, nowy ich profesor i opiekun. Ojciec powiedział nadto, że monsieur Martin ongiś wychował jego i stryja Henryka, że jest to człowiek już niemłody, ale bardzo mądry i dobry, że trzeba go będzie słuchać bezwzględnie i starać się nie robić mu przykrości. Potem ojciec zapytał, czy dobrze zrozumieli, czego od nich wymaga i czy obiecują stosować się do jego życzenia. Ale Olek i Nik tak byli zaskoczeni tą wiadomością i tak przerażeni niespodziewaną opieką, że tylko mruknęli coś niewyraźnie. Ojciec zmarszczył brwi.
– Jak to? Proszę głośniej! Czy obiecujecie mi szanować i słuchać pana Martin, który dla mnie i waszego stryja był niezmiernie dobrym i zastępował nam ojca?
– Obiecujemy – rzekł Olek bez zapału, a Nik dodał „obiecujemy go szanować”, po czym wyszli z gabinetu, czując zresztą dobrze, że ojciec nie jest z nich zadowolony. W milczeniu minęli salon i zatrzymali się w sali bilardowej; tu Nik nie wytrzymał i zgrzytnął:
– Tak! Właśnie! Będziemy mieli nudnego starucha, który będzie za nami łaził wszędzie i nic już nie będzie wolno robić, nic… nic!
Olek był również wściekły:
– Do kroćset! Myślałem, że choć jedno lato obejdzie się bez opieki! I w dodatku obiecaliśmy go słuchać!
– Wcale nie obiecywałem! – krzyknął Nik.
– Nie obiecałeś? Niku, jak możesz tak kłamać!
– Wcale nie kłamię – rozindyczył się Nik – obiecałem go szanować, nic więcej, zupełnie nic!
Olek oniemiał, ale po chwili zapałał świętym oburzeniem:
– Ale ja, ja odpowiedziałem na oba pytania papy: „obiecujemy”, to znaczy my obydwaj obiecujemy: „szanować i słuchać”.
– Trzeba było mówić tylko za siebie! – krzyknął Nik, potem wyleciał pędem i ulżył sobie, trzasnąwszy drzwiami.
W ogóle był wściekły i nawet nie wiedział, co z sobą zrobić. Swoim zwyczajem puścił się przez park na łączki. Po drodze myślał:
No, bo to lato układało się znakomicie! Przede wszystkim wyjechali dużo wcześniej z miasta niż to było w projekcie, potem panna Maria dostała od rodziców urlop na miesiąc i wyjechała, a że niania, ma się rozumieć, zajmowała się tylko Anią, więc Nik i Olek używali swobody!
A teraz? Mój Boże, wszystko się miało skończyć!
Nik w myśli nazwał pana Martin nieznośnym pokraką, korniszonem, ropuchą i wielu innymi szkaradnymi wyzwiskami, których wolę nie powtarzać.
Pędził przez park wzburzony, bijąc piętami ziemię, aż się robiły głębokie ślady w świeżo gracowanych1 ścieżkach. W końcu dopadł do łączki i rzucił się jak długi na wał otaczający fosę.
Pogrążył się cały w wysokiej, wilgotnej trawie, pachnącej delikatną wonią rozkwitłych wiosennych kwiatów. Zerwał z pasją garść różnego ziela, które się pochyliło nad jego głową i rzucił w bok. Potem leżał nieruchomy, żując w sobie złość.
Naokoło śpiewały ptaki. Wilga gdzieś niedaleko pogwizdywała radośnie i ochoczo, aż zdało się przez chwilę Nikowi, że to Olek go nawołuje, taki był bowiem między nimi umówiony znak. Gdzieś dalej dzięcioł coraz to zastukał w korę, a potem skrzętnie wyszukiwał wijących się robaczków.
– Wstrętny staruch! – pomyślał Nik, o panu Martin naturalnie, nie zaś o dzięciole – będzie ciągle nad nami ślęczał.
W tejże chwili jednak ogromny biały motyl siadł tuż obok niego na delikatnej różowej smółce, aż się zachybotała pod ciężarem jej lepka, ciemna łodyga. – Czy to prawda? pomyślał Nik, że motyle żyją tylko kilka godzin? Czyż to możliwe, żeby ten cudny, biały motyl o skrzydełkach pociętych niebieskimi żyłkami, śliczny, smukły, lekki, miał lada chwila leżeć gdzieś martwy, między wysokimi trawami? I czy to prawda, czy to możliwe, aby nie miał duszy? Umrze taki motyl biały i koniec! I nic po nim nie zostanie prócz tej pary biednych, zwiotczałych skrzydeł!
W tej chwili wzrok Nika padł na urwaną wiąż ziela, którą w pasji cisnął; pięć czy sześć długich, wykłoszonych traw, baźka jedna różowa, słodka, pachnąca i dzwonek o kieliszkach miękkich, zwiędniałych. Oto wyrwał swawolną ręką taką garść traw, pozbawił życia i cisnął, zgoła mu niepotrzebną!
Bo zresztą to wcale nieprawda, aby owady, zwierzęta i rośliny nie miały duszy! Po cóż by żyły?
Nik siadł cały wzburzony i głęboko przejęty. – Po cóż by latał taki biały, lekki motyl, skoro po paru godzinach już nic nie ma po nim pozostać? Po cóż by pachniał taki fioletowy dzwonka kielich, skoro pierwszy lepszy chłopak w złości albo dziewczynka do bukietu może go zerwać, i to miałby być już koniec wszystkiemu!
Nik posłyszał szelest ponad głową. Spojrzał i uradował się: mała, brązowa wiewióreczka o oczkach okrągłych i latających wszczepiła się łapkami w gałąź i przyglądała ciekawie czemuś w dole. Nik zataił dech. Tymczasem wiewiórka jak piłka skoczyła wyżej, długi, puszysty jej ogonek tylko mignął wśród liści; znowu siedziała chwilkę, aż z szybkością zawrotną skacząc z gałęzi na gałąź, zniknęła wesoła, zręczna, milutka.
Nik powstał spokojny i z mocnym przekonaniem, że wiewiórki, motyle, trawy, kwiaty i w ogóle wszystko ma duszę.
1
gracowany – uporządkowany za pomocą gracy, tj. narzędzia o metalowych zębach przytwierdzonego do drewnianego trzonka; por. gracować: usuwać chwasty i płytko spulchniać ziemię gracą. [przypis edytorski]