Читать книгу Skarby - Zofia Żurakowska - Страница 6
Rozdział V. Monsieur Martin
ОглавлениеZ rana chłopcy pobili się przy myciu. Olek chciał być pierwszy i Nik także, skończyło się na tym, że Olek pochylonego Nika wepchnął do wanny. Właściwie nie skończyło się na tym, a od tego zaczęło, Nik bowiem, chcąc się zemścić, zatkał palcami kran i oblał Olka od stóp do głów, no, słowem zrobił z niego rynnę podczas deszczu. W czasie tego wszystkiego Tom najspokojniej nakładał dzienną koszulę, a przejął się ogromnym ruchem dopiero w chwili, gdy Olek łokciem pchnął go w brodę, broniąc się od strumienia wody, który pryskał mu w twarz. Tom obraził się w pierwszej chwili, a potem beknął.
– Zdaje mi się, Tom, że z ciebie nigdy nie będzie porządny mężczyzna – zauważył z pogardą Nik, wyłażąc z wanny i wycierając ręcznikiem zmoczoną koszulę.
– Ząb mi wybił! Jestem pewien, że mi wybił kilka przednich zębów…
– Och, babo wielkanocna! Nic ci nie wybił i możesz ubierać się spokojnie! – i dwaj starsi bracia przeszli wyniośle do sypialni w przykładnej zgodzie, zdaje mi się jednak, że nie bardzo umyci.
Zaledwie skończyli się ubierać, wbiegła Marta, wołając:
– Jedzie, jedzie, zobaczmy przez okno – i dopadłszy, uchyliła firanki. Nik skoczył także, Olek jednak nie dał się poruszyć, odwrócił się plecami do okna i starannie dociągał pasek.
– Nie jest jeszcze zupełnie taki stary – objaśniała Marta – ma cienkie nogi i bardzo jest podobny do bociana. Nosi kamasze. Chodźże2, Olek.
– Nie jestem ciekawy – odburknął chłopiec – napatrzę mu się i tak dosyć! Aż zanadto!
Usłyszawszy to, Nik spostrzegł się, że przecież on także miał okazać panu Martin najwyższą obojętność, zatem nie wypada mu być ciekawym, odszedł więc od okna i rzekł:
– Naturalnie jest obrzydliwy.
Potem wszyscy ruszyli na śniadanie. Olek starał się mieć wyraz twarzy uprzejmy, ale wysoce obojętny. Nik nadął się jak indyk, Marta szeroko otworzyła oczy i tylko Tom miał minę „na co dzień”, bo pan Martin mało go bardzo obchodził.
Wszystko to jednak chybiło celu, w sali jadalnej bowiem nie było nikogo prócz Jana i małego kozaczka Hawryłka, który miał uszy zawsze równie czerwone jak lampasy hajdawerów i lubił namiętnie wylizywać spodki z konfitur.
Nik skoczył do swego miejsca i zaproponował:
– Olek, jedzmy prędko i umykajmy.
Olek jednak zachował godność w tej ciężkiej okoliczności życiowej. Siadł spokojnie i pił swoją kawę z taką miną, jakby naprzeciw niego siedział monsieur Martin we własnej osobie.
Jakoż w parę minut weszła matka, za nią jakiś pan, dość wysoki, chudy i przygarbiony, i ojciec. Dzieci powstały z miejsc i odbyła się prezentacja oraz powitanie. Matka była tak jak zawsze wesoła, spokojna i miła, ojciec zaś bardziej niż zwykle ożywiony. Posadził starego pana obok siebie, przysuwał mu bułki, miód, masło, dolewał śmietanki.
W Olku i Niku wzbierała głucha złość. Przyjechał taki sobie stary pan, prawie nie zwrócił na nich uwagi, zawładnął ojcem, matką i w dodatku będzie za nimi chodził i wszystkiego zabraniał!
Monsieur Martin zaś mówił z ojcem o dawnych czasach, coś przypominał i opowiadał; ojciec coraz to śmiał się serdecznie, a matka słuchała, cała pogrążona i patrzała na ojca rozrzewnionym, gorącym wzrokiem.
– A pamiętasz, mon cher, jakeście z Henrykiem ruszyli w podróż na księżyc? – mówił monsieur Martin.
– Pamiętam, naturalnie! Byliśmy mniejsi od Toma – zaśmiał się ojciec. – W nocy, w koszulach! Ale wzięliśmy suchary na drogę. O! świetnieśmy się zaopatrzyli, z wielką zapobiegliwością! Henryk miał w chusteczce nieodzowny scyzoryk, jabłka, cukier, a ja suchary i sznur na wypadek trudności przy włażeniu na księżyc. Tak, Marto – zwrócił się do matki – złapał nas za bramą stróż i odprowadził. Och, cóż to był za wstyd.
– Jakże byłem szczęśliwy, że na tym się skończyło, że nie zaszliście w tę noc ciemną gdzieś za wieś – rzekł monsieur Martin i patrzał na ojca jak na kogoś bardzo drogiego.
Ojciec, matka, monsieur Martin śmieli się, rozmawiali, przypominali. Czuć było, że im jest doskonale ze sobą, że przenieśli się do jakiejś nieznanej dzieciom przeszłości, z której nie mają ochoty powracać. Nik pienił się wewnętrznie, a Olek złowrogo spoglądał na przybysza. Bo cóż z tego, że ojciec był niegdyś mały i płatał figle? Chłopcy wiedzieli o tym i bez pana Martin. Nieraz słuchali opowiadań o tych czasach i rzeczach! Bo to nawet nie ma sensu, aby ten stary pan, zupełnie obcy, znał ich ojca dawniej niż oni sami, rodzone dzieci! I Nik, i Olek czuli się głęboko pokrzywdzeni.
Tymczasem śniadanie się skończyło i ojciec polecił chłopcom oprowadzić gościa, profesora, po parku, by mógł zobaczyć wszystko, co się od tamtych dawnych lat zmieniło.
Nadęci jak dwaj mandaryni i bardzo godni, poszli chłopcy, milcząc, obok pana Martin aleją wiodącą ponad stawy.
Pan Martin zresztą wcale się o nich nie pytał i zdawał się nie spostrzegać kroczących obok niego utajonych wrogów.
W jakiejś chwili, gdy doszli już do jeziora i zapatrzyli się w lustrzaną jego taflę, rzekł z uśmiechem, który wyblakłe jego usta opromieniał dziwnym urokiem:
– Wiecie, chłopcy, tu dawniej był most – Olek udał, że nie słyszy, ale Nika to zaciekawiło:
– Jak to? – zapytał – w tym miejscu takim szerokim był most? Musiał być strasznie długi?
– Był bardzo długi – powiedział monsieur Martin – i bardzo ładny, można nim było przechodzić na wyspę i mniej się używało łodzi niż teraz.
– To nie było przyjemnie – rzekł krytycznie Nik.
– No tak – potwierdził profesor – cóż bowiem jest przyjemniejszego od pływania po jeziorze, prawda Niku?
Nik zdziwił się przyjemnie, że pan Martin zapamiętał jego imię, ale nic nie odpowiedział, natomiast Olek, który chciał koniecznie protestować, rzekł:
– Owszem, jest wiele rzeczy milszych, na przykład konna jazda!
Pan Martin nie podniósł dyskusji, zgodnie potwierdził zdanie Olka, co jeszcze bardziej zirytowało przygotowanego do walki chłopca.
– Kiedyż to tu był ten most? Nigdy o nim nie słyszałem – rzekł sceptycznie.
– Och, bardzo dawno, ja już go nawet nie widziałem. Dziadek wasz opowiadał mi o nim. Stawiał go wasz prapradziad, ten sam, który postawił wasz dom. Jak to zapewne wiecie, stał jeszcze wtenczas zameczek nazywany „ślepym”, gdyż wszystkie jego mury zewnętrzne nie miały okien, które wychodziły jedynie na wewnętrzny dziedziniec. Z tego też powodu zamek był tak ponury i ciemny, iż przodek wasz, bardzo z natury wesół, nie mógł w nim wytrzymać i wybudował obecny dwór, znacznie mniejszy naturalnie i skromniejszy od zameczku, ale za to jasny, o dużych oknach i odkrytych tarasach. Zapewne musieliście dużo o tym dziadku słyszeć. Był bardzo mądrym i dzielnym człowiekiem. Służył w Wielkiej Armii3, był w Egipcie, Hiszpanii… znacie go, prawda!
– Znamy – rzekł krótko Olek, ale było mu przyjemnie, że i monsieur Martin tak dobrze zna dzieje ulubionego pradziada i że mówi o nim ze czcią i szacunkiem.
– A z zameczkiem co się stało? – zapytał Nik.
– Jak to, nie wiesz! – wykrzyknął z oburzeniem Olek.
– Nie wiem. Ale czego krzyczysz? – odparł zarumieniony Nik.
– Zameczek spalili kozacy4 po 63-cim roku5. Dwór tylko cudem ocalał. Nik nie może jeszcze wszystkiego wiedzieć, ma czas – rzekł p. Martin.
Szli tak długo brzegiem jeziora, a stary pan coraz to nowe rzeczy opowiadał, głosem cichym i pełnym zadumy. Czasem mówił tak, jakby wcale nie do chłopców, jakby zapominał, że idą obok niego. Nik musiał przyznać w głębi duszy, że miły mu był ten przyszły tyran z siwą głową. Toteż gdy powróciwszy do domu, rozstali się w przedpokoju, rzekł do Olka:
– Olek, jak ty myślisz, co?
– No, cóż mam myśleć! Taki sobie!
– Ależ tak! – wykrzyknął Nik z entuzjazmem. Po chwili dodał:
– Wiesz i to nawet nic nie szkodzi, że znał papę wcześniej niż my, bo wcześniej znali go także i Gabro, i Brygida, i ciocia Halszka, i ksiądz proboszcz. Mnóstwo zresztą osób!
2
chodźże – konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że. [przypis edytorski]
3
Wielka Armia – armia Napoleona Bonaparte. [przypis edytorski]
4
kozacy – tu: oddział lekkiej jazdy w wojsku rosyjskim. [przypis edytorski]
5
po 63-cim roku – tj. po powstaniu styczniowym. [przypis edytorski]