Читать книгу Do jutra w Amsterdamie - Agnieszka Zakrzewska - Страница 5

Rozdział trzeci

Оглавление

Od zawsze byłam osobą pogodną. Mój pozytywny charakter i wrodzony optymizm ułatwiały bycie szczęśliwą. Czasem wystarczyło wypić dobrą kawę, poczuć ciepły promień słońca na twarzy, uśmiechnąć się na przekór zabobonom do czarnego kota, który niespodziewanie przebiegł drogę. Im więcej drobiazgów wrzucałam do worka pozytywnych emocji, tym szybciej się wypełniał i mogłam czerpać z niego energię do działania. Jednak w momencie kiedy mój autobus stał pośród dziesiątków innych na rozległym busstation Amsterdam, w dalekim od domu obcym kraju, czułam, że ciągnę na rezerwie, a energia zmagazynowana w worku pozytywnych emocji po rozmowie z Bożeną ulotniła się ponownie gdzieś cichcem, nie racząc dać mi nawet najmniejszego ostrzeżenia, że zostawia mnie całkiem samą na placu boju.

W autobusie panował nieopisany harmider. Wszyscy naraz wstawali z miejsc, ściągali z półek tobołki i inne podręczne bagaże. Chwyciłam swoją torbę i zaczęłam przepychać się w kierunku wyjścia. Pierwszą osobą, na którą natknęłam się po zejściu ze stopni autobusu, była Bożena. Kobieta na przemian płakała i śmiała się, tuląc w objęciach ukochanego Tadzika.

– Aga, poznaj mojego synka! – Rozpromieniona machała w moim kierunku.

– Matka, jakiego synka? – śmiał się Tadzik o iście Bohunowym spojrzeniu. – Jestem już dorosły facet! Tadeusz! – Chłopak skłonił się przede mną galantnie. Od razu go polubiłam. Roztaczał wokół siebie pozytywne wibracje i miał wyjątkowo ciepły uśmiech.

– Aga, możemy ci jeszcze w czymś pomóc, dokądś podwieźć? – Bożena złapała mnie za ramię i popatrzyła znacząco na mój plecak, który kierowca autobusu wytaszczył właśnie z przepastnego bagażnika i postawił na chodniku przy mojej nodze.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam szybko, bo nagle, nie wiadomo czemu, zachciało mi się płakać. – Moja siostra powinna być lada chwila. – Rozejrzałam się prędko wokół, ale nigdzie nie dostrzegłam jasnej głowy Julii. Nie wiedziałam, czemu się spóźniała, to było do niej niepodobne.

– Dobra, my musimy już iść. Jakby co, masz mój numer telefonu. – Bożena objęła mnie szybko, po męsku. – Aaa, poczekaj! – Zaczęła myszkować w swojej sławetnej torbie-worku i po chwili wyciągnęła z niej dwie sztangi Marlboro. – To dla ciebie! Są przecież twoje! I nie dyskutuj, bierz! Kasa się zawsze przyda! – Poklepała mnie po ramieniu, zakręciła kwiecistą spódnicą i już jej nie było.

Plac wokół mnie opustoszał. Kierowca autobusu zamknął z hukiem klapę bagażnika, pomachał mi szybko na pożegnanie, wskoczył do szoferki i odjechał, zostawiając za sobą mgłę cuchnących spalin.

Usiadłam zrezygnowana na plecaku, wyjęłam z torby telefon i wystukałam numer do Julii. Byłam już poważnie zaniepokojona. Po dwóch sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka i usłyszałam głos siostry świergoczący coś w języku tubylców, którego ni w ząb nie rozumiałam.

– Julka, gdzie ty jesteś?! – krzyknęłam do telefonu i w tym momencie zauważyłam zbliżającego się kurcgalopkiem w moim kierunku czarnego mężczyznę w dziwnym przebraniu.

– Agnes? TY TO? – zdyszany facet wyhamował tuż przed moim nosem.

– Tak, to ja! – odpowiedziałam zdumiona. – A ty kto? I gdzie, do cholery, jest moja siostra?

– Nie nerwuj! Ja od Julki! Twój friend! Nie bój, wszystko powiem tu! – Machał zamaszyście rękami nieznajomy. – Jestem Prosper. Ty Aga! Znamy się! To możesz iść ze mną! – Mężczyzna chwycił dziarsko za ucho mojego plecaka.

– Chwila! – wrzasnęłam! – Nigdzie z tobą nie idę! Kim ty właściwie jesteś? Albo dowiem się tego teraz, albo wracam z powrotem do Polski. Jeszcze dziś! – Po czym rozpłakałam się rzewnie z żalu i niemocy!

Prosper patrzył na mnie wzrokiem bezpańskiego psa i szeptał cicho:

– Ja friend, nie płakaj, nie płakaj…

Chociaż samej trudno było mi w to uwierzyć, po chwili zrobiło mi się go szkoda. Był jeszcze bardziej przerażony niż ja.

– Naprawdę znasz Julkę? – Łypnęłam na niego podejrzliwie zapłakanym, ale już przychylniejszym okiem.

I swear! Znaczy… przysięgać! Znam! To moja neighbour! – Uderzył się w wątłą pierś, odzianą w kanarkową szatę, Prosper.

– Aha, to twoja sąsiadka! Dobra! Nie wiem czemu, ale ci wierzę. Mów, kim jesteś i skąd się tu wziąłeś. – Z rezygnacją usiadłam ponownie na plecaku. Miałam dużo czasu.

Mężczyzna westchnął ciężko, po czym rozpoczął swoją opowieść.

Pochodził z Senegalu. Był najstarszym synem rybaka z nadmorskiego kurortu na południu tego biednego afrykańskiego kraju. Od najmłodszych lat wychowywany na następcę swojego ciężko pracującego ojca, w odpowiednim czasie miał go odciążyć i sam zacząć zarabiać na utrzymanie i wyżywienie licznej rodziny. Familia Prospera była bardzo biedna, mieszkali w lepiance krytej bambusem. Bardzo często za jedyny posiłek na cały dzień musiała im starczyć jedna suszona ryba, którą ojciec rodziny z dumą wręczał żonie, a ta patrzyła na niego z miłością i wdzięcznością w swoich czarnych jak noc nad Saharą oczach. Nikt się nie skarżył, nie narzekał, nie buntował. Wszyscy przyjmowali swój los z pokorą. Każdy nowy dzień był jak cenny podarunek, za który należało być wdzięcznym niebiosom. Pomimo demokracji i pozornej wolności Senegal borykał się z biedą i masowym bezrobociem.

– Ciągle pokutuje u nas widmo kolonialnej przeszłości i handlu niewolnikami – opowiadał Prosper. – Senegalczycy to bardzo pogodni ludzie. W każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji potrafią znaleźć choćby cień nadziei i trzymają się jej ze wszystkich sił. Kochają życie, taniec, muzykę, w ich żyłach płyną gorące rytmy reggae. Są rozmowni, otwarci i gościnni. Dużo tańczą, śpiewają, często zbierają się w grupach i zasiadają z bardzo popularnym w tym kraju piwem z manioku pod rozległym cieniem prastarych baobabów.

Właśnie podczas takiego spotkania, kiedy zachodziło słońce, kryjąc się leniwie za horyzontem nagrzanej afrykańskiej ziemi, Prosper usłyszał opowieść jednego ze współbraci o dalekim miniaturowym państwie w Europie, które bohatersko zwyciężyło w walce z wodnym żywiołem. Z wypiekami na twarzy słuchał o kraju położonym głównie na terenach poniżej poziomu morza, u ujścia trzech wielkich rzek: Renu, Mozy i Skaldy. Dzięki nieprawdopodobnej, wręcz magicznej umiejętności osuszania zbiorników wodnych przez ludność tubylczą terytorium tego państwa mogło rozrastać się bez konieczności dokonywania krwawych podbojów. „Jeżeli nie możesz pokonać wroga, zaprzyjaźnij się z nim” – to motto mieszkańców dalekiej krainy zapadło Prosperowi głęboko w pamięć, poruszyło jego serce i duszę. Zapragnął nagle, tak mocno jak nigdy wcześniej, wyruszyć do Europy i zobaczyć na własne oczy efekt triumfu człowieka nad żywiołem. Wtedy też po raz pierwszy usłyszał wypowiedzianą w miejscowym języku wolof nazwę egzotycznego miejsca, które zawładnęło nim całkowicie.

Olaand.

Holandia.

– Oczywiście musiałem stoczyć walkę, co ja mówię, prawdziwą bitwę z całą rodziną, która uważała mój pomysł za kompletnie szalony. – Prosper zamyślił się na chwilę. – Zebrała się cała starszyzna i trzy dni debatowano nad tym, jak odwieść mnie od szalonych planów. Stwierdzono kategorycznie, że opętał mnie zły duch, którego jak najszybciej trzeba się pozbyć. Odprawiano nade mną rytuały najlepszych w kraju czarowników, znoszono amulety rigi rigi, smarowano uzdrawiającymi maściami i pojono miksturami, które miały osłabić wewnętrznego demona sączącego do moich uszu herezje o wyjeździe do Holandii.

Zasłuchałam się bez pamięci w niezwykłej historii Prospera. Opowiadał tak barwnie, tak plastycznie. Patrzyłam na jego czarną jak heban, pooraną głębokimi bruzdami twarz, z której biła nieprawdopodobna radość i głód życia. Był bardzo szczupły, wręcz chudy, gestykulował żywo długimi kościstymi rękami, podkręcając ekspresję wypowiedzi. Jego kanarkowa szata, przypominająca damską tunikę, zwisała luźno na szpiczastych ramionach, ogromne stopy obute były w skórzane sandały.

– Kiedy po tygodniach bezskutecznych prób odgonienia złych czarów nadal upierałem się przy wyjeździe do Olaand, rodzina niechętnie skapitulowała. Od tej chwili zaczęli mnie wspierać i dopingować w moich planach, – Prosper się uśmiechnął. – Uwierzyli w końcu w to, że dopnę swego, nie na darmo noszę przecież imię oznaczające pomyślność i szczęście[3]. Największy problemem stanowiły oczywiście pieniądze. Moi rodzice nie byli w stanie sfinansować mi nawet podróży do stolicy naszego kraju, a co dopiero do Europy. Sytuacja zdawała się patowa. Wtedy, niczym czarny anioł dobrej nowiny, pojawił się daleki krewny mojego ojca, mieszkający w Dakarze. Zaproponował mi pomoc w znalezieniu pracy jako sprzątacz na Léopold Sédar Senghor International Airport, największym porcie lotniczym w Senegalu. Mon oncle[4] pożyczył mi pewną sumę pieniędzy, pozwalającą na podróż do stolicy, i zapewnił miejsce do spania u znajomego wynajmującego kwatery pracownikom sezonowym w dakarskim porcie. Miejscem do spania okazał się cienki materac rozkładany na noc w pomieszczeniu, które służyło jako kuchnia. Za dnia musiałem go zwijać i wkładać do worka, który oprócz materacowego futerału pełnił funkcję szafy i sejfu. – Prosper popatrzył przed siebie z nostalgią. – Nie skarżyłem się jednak. Miałem obrany konkretny cel i żadne drobne przeciwności losu, jakimi zdawały się warunki mieszkaniowe i katorżnicza wręcz praca na lotnisku, nie mogły mnie do niego zniechęcić. Nie zawsze przecież droga, którą idziemy przez życie, jest gładka i prosta. Nie zawsze pusta i łatwo przejezdna. – Zamyślił się. – Nie wiem dlaczego, ale od dziecka nęciły mnie boczne, kręte i wyboiste szosy. Takie, na których obijałem sobie tyłek i często plątałem kierunek jazdy. Idąc pod prąd, spotkałem najwartościowszych ludzi. Niektórzy pojawili się w mojej historii zaledwie niczym błysk, inni pozostali w niej na zawsze. Nie lubię przewidywalności i po dziś dzień chętniej skręcam w nieprzejezdne. Tylko tam, droga Agnies – wymówił z francuska pięknie moje imię – możemy znaleźć prawdę i ludzi bez masek. Takich, jakich spotkałem w moim „hotelu pracowniczym”. Zbieranina dziwolągów z całego świata, pokrzywionych trudnym losem, pobrudzonych życiem, trochę na bakier, na przekór, bez fajerwerków. Już pierwszego dnia, wiedząc, że jestem głodny i prawie bez grosza przy duszy, poczęstowali mnie ciepłą zupą i kawałkiem chleba. Czas, który tam spędziłem, nauczył mnie ludzi. Teraz wystarczy tylko, że spojrzę im w oczy i już wiem. I widzę… Twoje oczy są szczere, Agnies – powiedział cicho. – Nie bój się mnie, chcę ci pomóc.

– Nie boję się ciebie, Prosper – odpowiedziałam prawie szeptem. – Wierzę ci. Ja też mam intuicję i szósty zmysł, który właśnie teraz mi mówi, że jesteś uczciwym człowiekiem i że mnie nie skrzywdzisz.

Między nami nastała cisza. Słychać było tylko dochodzący z niedaleka warkot silników autobusów, które właśnie wjeżdżały lub wyjeżdżały z tętniącego życiem dworca autobusowego. Mijali nas ludzie z plecakami, walizami, zamyśleni, rozgadani, smutni, radośni, pełni werwy i wiary, że właśnie tu, w stolicy Królestwa Niderlandów, przeżyją przygodę swojego życia. Ja też chciałam ją przeżyć. Dlatego dziarsko wstałam z plecaka, rozprostowałam ścierpnięte nieco długim siedzeniem nogi, po czym rzekłam stanowczo do mojego nowego towarzysza niedoli:

– A teraz zaprowadź mnie do domu.

Do jutra w Amsterdamie

Подняться наверх