Читать книгу Do jutra w Amsterdamie - Agnieszka Zakrzewska - Страница 7

Rozdział piąty

Оглавление

Haarlem. Piękne zabytkowe miasto położone dwadzieścia kilometrów na zachód od Amsterdamu. Romantyczne uliczki z urokliwymi domami tworzą tu niezwykły, niespieszny klimat małej miejscowości nad płynącą leniwie rzeką Spaarne.

– Czy wiesz, że słynna murzyńska dzielnica Harlem w Nowym Jorku wzięła swoją nazwę właśnie stąd? – Prosper się uśmiechnął i postawił przy ścianie mój przeładowany plecak. – Holenderscy koloniści nazwali Nowy Jork, założony na początku jako faktoria handlowa, Nowym Amsterdamem, a jedną z jego dzielnic Harlemem, właśnie na cześć naszego miasta. Tylko po latach Amerykanom zgubiło się w nazwie jedno „a”! Zabaw… – nie dokończył Senegalczyk, gdyż przerwałam mu w pół słowa, czując coraz większą irytację.

– Bardzo to szlachetne z twojej strony, mój drogi, że bombardujesz mnie tymi niezwykle przydatnymi w tej chwili informacjami, ale chcę w końcu wiedzieć, gdzie, do cholery, jest Julia!

Byłam zła, zmęczona i głodna. Rozejrzałam się niecierpliwie wokół. Stałam na środku małego pokoju, do którego przylegał aneks kuchenny. Z lewej strony pomieszczenia, na jasnej podłodze z laminatu, stało metalowe łóżko z podwieszoną u sufitu moskitierą. Obok piętrzyła się góra książek i czasopism. Na parapecie nagiego okna widniał miniaturowy przenośny telewizor, a pod ścianą biała dwudrzwiowa szafa z wymalowanymi na froncie ręką Julii czerwonymi tulipanami (wszystkie szafy w swoim domu w Polsce przerabiała zawsze na „kwiatową” modłę).

Na środku pokoju królował solidny, drewniany, okrągły stół przykryty obrusem w kratkę. Na stole pysznił się stary kryształowy wazon naszej babci Leokadii, który moja siostra dostała od niej w prezencie ślubnym. Nie było w nim żadnych kwiatów. Zauważyłam za to opartą o kryształ białą dużą kopertę z wypisanym drukowanymi literami imieniem: AGNIESZKA.

Poczułam nagły lęk. Musiało wydarzyć się coś złego i Prosper nie wiedział, jak mi o tym powiedzieć. Jednym susem dopadłam stołu i rozdarłam drżącymi ze zdenerwowania dłońmi papier. W środku znajdował się list napisany ręką Julii.

Aga!

Wiem, że będziesz na mnie zła, ale nie mogłam inaczej. Musiałam to zrobić. Proszę, wybacz mi i spróbuj zrozumieć. Dzwoniłam do Ciebie przedwczoraj już z lotniska Schiphol w Amsterdamie. Wyjazd moich pracodawców do RPA nastąpił dwa tygodnie wcześniej, niż planowali. Nie mogłam czekać, zapłacili już za bilet, ponieważ byli przekonani, że rozmawiałam z Tobą i wszystko ustaliłam… A ja po prostu bałam się, że się nie zgodzisz, że nie przyjedziesz. Nie martw się, wszystko przygotowałam. Uprzedziłam ludzi, u których będziesz pracować, że potrzebujesz więcej czasu na wdrożenie się we wszystkie obowiązki. Prosper ma wszystkie adresy, zaprowadzi Cię do nich. Dojedziesz wszędzie moim rowerem albo komunikacją miejską. Pieniądze leżą pod pojemnikiem na sztućce w prawej górnej szufladzie w kuchni.

Prosper pomoże Ci we wszystkim, zresztą już na pewno go polubiłaś. Tutaj to jest mój dobry duch, na wskroś uczciwy, pomocny, kochany. Z nim będziesz bezpieczna. Nie da Cię skrzywdzić, będzie się Tobą opiekował i pomagał we wszystkim. Tak, jak pomógł mnie…

Wybacz mi, siostrzyczko. Będzie dobrze. Wiem to.

Kocham Cię

Julia

Usiadłam ciężko na jednym z czterech krzeseł stojących przy stole. Prosper stał w miniaturowej kuchence i patrzył na mnie bez słowa.

– A to mnie kochana siostra urządziła! – mruknęłam pod nosem sama do siebie po polsku i ponownie zerknęłam na Prospera. – Okay. So what now? – rzuciłam pytająco w jego stronę.

Wzruszył ramionami.

– Nic! Poradzimy sobie. Wiesz, że ci pomogę. Mieszkam w Holandii już parę lat, w Haarlemie od ponad roku. Zaprzyjaźniłem się z Julką, wiem, gdzie pracuje, znam tutejsze zwyczaje. Wszystko ci objaśnię i pokażę. Nie masz się czego bać.

– Wiem, że nie mam się czego bać, Prosper. Nie jestem już dzieckiem. To nie o to chodzi! – Ponownie poczułam złość na Julkę. – Tak się po prostu nie robi! Mogła mi przecież powiedzieć prawdę.

– Przyjechałabyś wtedy? – Popatrzył na mnie wymownie Senegalczyk. – Zastanów się, czy zdecydowałabyś się podjąć to ryzyko, gdyby siostra powiedziała ci, że nie będzie na ciebie czekać na dworcu, a w zamian przyśle czarnego dziwaka z dzikiego kraju?

Popukałam się znacząco w głowę.

– Co ty za bzdury gadasz, już ja prędzej jestem dzikusem, a nie ty! – Ale w duchu musiałam przyznać mu rację. W życiu nie ruszyłabym się z domu, znając scenariusz mających na mnie czekać na obczyźnie atrakcji. – Dobra, mleko się rozlało, nie ma rady – westchnęłam z taką siłą, że list Julki sfrunął malowniczo na ziemię. Schyliłam się, aby go podnieść. Pod stołem siedział, patrząc na mnie z przerażeniem, wielki szary kocur.

– Czy to kolejna niespodzianka? Co tu, na Boga, robi ten zwierz? Nagle zaczęłam się śmiać. Kot prychnął z pogardą i wolnym krokiem udał się do kuchni, gdzie na podłodze w rogu stała mała srebrna miseczka z jakimś żarciem.

– On jest niegroźny – zastrzegł Prosper i pogładził wielki puszysty koci ogon. – Julka go kocha nad życie!

– Od razu powiedz mi, że w szafie siedzi jeszcze kochanek mojej siostry, a wtedy zaoszczędzisz mi kolejnego zaskoczenia! – Patrzyłam z rozbawieniem na Senegalczyka, który nerwowo skubał nitki swojego żółtego chałata.

– Kochanek? Jaki kochanek? – zaniepokoił się Prosper i obejrzał trwożnie za siebie.

– Prosper, to tylko żart! – zapewniłam solennie, po czym zapytałam z nadzieją w głosie: – Masz dla mnie coś do jedzenia, bo umieram z głodu i jak tak dalej pójdzie, to dobiorę się kotu do miski. Jak temu kociemu księciu właściwie na imię?

– Kociołek – rozpromienił się Prosper. – Bardzo przyzwoita kota z niego.

– Wierzę – zaśmiałam się. – A teraz pokaż mi, mój kochany, zawartość kotła z prowiantem dla mnie.

Senegalczyk z dumą otworzył małą lodówkę.

– Julia ugotowała całe dania! – oznajmił. – Twoje ulubione! Gowombki i pierogi! Z blueberries! Będą ciarne zombki! – zachichotał jak mały urwis.

– Oj tak, po pierogach z jagodami będą czarne. Uwielbiam twoją osobliwą polską mowę – mruknęłam cicho i zabrałam za podgrzewanie Julkowych specjałów.

Powiedzenie, że najlepsze decyzje podejmuje się o pełnym żołądku, miało swój głęboko uzasadniony sens, który pojęłam po zjedzeniu trzech wyśmienitych gołąbków i sześciu pierogów z jagodami. Poezja smaku i zapachu nastroiła mnie pozytywnie i widziałam teraz swoją przyszłość w Holandii w nieco mniej czarnych barwach niż na początku.

Prosper nie zjadł prawie nic, sączył tylko powoli mocną i ciemną jak marokańska noc herbatę Earl Grey z niesamowitą ilością cukru. Przypatrywał się mnie i mojemu wilczemu apetytowi z niezwykłym ukontentowaniem i mruczał coś tam pod nosem w sobie tylko znanym języku.

– Agnies – zagadnął mnie po dłuższej chwili. – Mogę cię o coś zapytać?

– Dawaj! – Oblizałam ze smakiem widelec z cukru i śmietany i popatrzyłam na niego z ciekawością.

– Czym właściwie zajmujesz się w Polsce? Jesteś nauczycielką jak Julia?

– Nie. Jako jedyna w rodzinie wyłamałam się z wiekowej tradycji i nie zostałam belfrem – odpowiedziałam. – Ale nie ma się czym chwalić – dodałam ponuro. – Właściwie to splamiłam rodzinne dobre imię, bo zamiast studiować kierunek dający mi konkretne zatrudnienie od ręki, wybrałam fach, jak to określała moja babcia, ni z puchu, ni z pierza, czyli dziennikarstwo.

– Przecież to bardzo dobry zawód? – zdziwił się Prosper. – Przyszłościowy!

– Też tak myślałam – westchnęłam cicho. – Ale życie okazało się bardziej skomplikowane, niż przypuszczałam.

Przypomniałam sobie siebie samą tuż po obronie pracy magisterskiej i rozdaniu dyplomów. Świeżo upieczona pani magister, w białej bluzce, przekonana, że zawojuje świat, a wszystkie redakcje najbardziej popularnych gazet będą stać przed nią otworem i zaproponują jej na dzień dobry niezwykle atrakcyjną i świetnie płatną pracę. O młodości chmurna i durna!

Brutalne zderzenie z rzeczywistością nastąpiło szybciej, niż myślałam. Po dwóch miesiącach kilometrowych wycieczek po redakcjach czołowych, a później tych drugorzędnych poznańskich tytułów prasowych i po wysłaniu świeżo napisanego, pięknego, acz trochę krótkiego CV w liczbie pięćdziesięciu egzemplarzy wszędzie słyszałam takie same formułki: „Nie, nikogo nie potrzebujemy, planujemy redukcję, kryzys, czy pani oszalała, nie zna pani realiów, bez doświadczenia nie ma szans, chyba że jako stażystka lub goniec. Chyba nie muszę dodawać, że proponowana mi stawka, jeżeli w ogóle o niej wspominano, była tak głodowa, że nie dałabym rady wysupłać z niej nawet połowy czynszu za wynajem mieszkania, nie mówiąc już o innych opłatach. Studia sfinansowali mi w całości rodzice, w wakacje dorabiałam sobie wprawdzie jako barmanka w knajpach nad morzem, ale były to kwoty pozwalające co najwyżej na szaleństwa typu nowe martensy, płyty Depeche Mode czy poprzecierane na kolanach oryginalne levisy. Nie miałam w związku z tym żadnych oszczędności, a rodzice nie po to inwestowali lata całe w edukację upartej i krnąbrnej córki (ojciec oszczędził mi wprawdzie sakramentalnego: „a nie mówiłem”, ale i tak czułam gigantyczne wyrzuty sumienia), żeby teraz, kiedy już miałam dyplom w kieszeni, nadal opłacać moje wydatki. Zacisnęłam więc zęby, pożyczyłam parę groszy od bardziej majętnych znajomych i szukałam dalej. Byłam tak zdesperowana, że w pewnym momencie przyjęłam nawet propozycję pracy „przejściowej” jako roznosiciel ulotek, a potem niezwykle skuteczny samozwańczy copywriter w sąsiadującej z moim mieszkaniem na poznańskich Ratajach, superhipernowoczesnej i całkowicie zautomatyzowanej myjni samochodowej. Ekstrapremię dostałam za nowe hasło reklamowe, mające przyciągnąć świeżą i dzianą klientelę. W tym czasie niezwykłą popularnością cieszył się film z Czarkiem Pazurą Kiler, wykorzystałam to, wymyślając chwytliwy slogan: Myj u nas swojego kara, a będziesz miał furę jak Siarzewski Siara.

Moja kariera w myjni rozwijałaby się zapewne po dziś dzień, ale pewnego pięknego wiosennego poranka jej właściciel został zaaresztowany za malwersacje podatkowe i pranie brudnych pieniędzy. Moje hasło okazało się aż nadto prorocze, gdyż głównymi jego klientami były miejscowe poznańskie Siary, przypominające do złudzenia granego przez Janusza Rewińskiego warszawskiego bossa mafii. Z tą różnicą, że on był fikcyjny, a oni jak najbardziej prawdziwi.

Z dnia na dzień zostałam bez środków do życia, gdyż szef wisiał mi jeszcze wynagrodzenie za ostatni miesiąc. Chcąc nie chcąc, musiałam z podkulonym ogonem wrócić na garnuszek rodziców na Pomorze. Mama przebąkiwała coś o propozycji pracy w redakcji miejscowej „Gazety Pomorskiej”. Redaktor naczelny szukał dziennikarzy „w terenie”, którzy w miarę sprawnie posługiwali się piórem i byli w posiadaniu prawa jazdy. Dla świeżo upieczonej absolwentki prestiżowego wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu praca w redakcji prowincjonalnej gazetki była swoistą degradacją, ale nie miałam wyboru i musiałam schować dumę do kieszeni. Z czegoś przecież trzeba było opłacać rachunki.

W „Gazecie Pomorskiej” przyjęłam więc funkcję latającego reportera. Miałam wolną rękę. Sama wyznaczałam sobie nowe zadania i wynajdywałam interesujące i chwytliwe tematy. Hitem stał się mój cykl reportaży o działalności miejscowych urzędów państwowych, takich ja skarbówka, ZUS czy poczta. Ośmieszałam przestarzałe i skostniałe mechanizmy działania tychże instytucji, kumoterstwo i politykę manus manum lavat, znaczy: ręka rękę myje. Mieszkańcy mojego miasteczka bardzo chwalili przystępny i pełen humoru styl moich reportaży, zatrzymywali na ulicy, klepali po plecach i dopingowali do dalszej pracy „wykrywacza afer i nieprawidłowości”.

Rozochociłam się i naiwnie myślałam, że wolność słowa oznacza, że mogę pisać bez żadnego nadzoru i cenzury o każdym, nawet jeśli jest burmistrzem czy naczelnikiem miejscowego urzędu skarbowego. Bez ogródek i bez pardonu. Moje ideały legły w gruzach, kiedy wezwał mnie do siebie na dywanik redaktor naczelny i surowo nakazał stępienie pazurków. Byłam właśnie na tropie śmierdzącej afery w urzędzie miejskim. Już od dawna pracowałam nad dokumentacją dotyczącą przetargów na niezwykle atrakcyjne turystycznie tereny nad chlubą naszego regionu, niezwykle malowniczym jeziorem Zgubie. Chodziło o grube miliony. W aferę wplątane były wszystkie znaczące miejscowe fisze. Już byłam w ogródku i witałam się z gąską, gdy nagle szast-prast – koniec kariery. Szef postanowił, że od teraz będę zajmowała się mało znaczącym i spychanym zawsze na koniec kolumny działem „Ciekawostki z okolicy”. Opisywane tu były śmiertelnie nudne „rekordy” mieszkańców miasta i gminy typu: kto złowił największą rybę w miniony piątek czy upiekł najwięcej pączków na szykującą się imprezę dożynkową. Nie widziałam się w roli miejscowego buchaltera regionalnych wypieków czy połowów, złożyłam więc rezygnację z zajmowanej dotychczas funkcji, ze skutkiem natychmiastowym. Miałam trochę oszczędności, poza tym udzielałam korepetycji z angielskiego uczniom miejscowej podstawówki. Wieczorami żaliłam się przy piwie najlepszej przyjaciółce z czasów dzieciństwa, Gośce, na podły świat i ogólnie niesprawiedliwość dziejową. Razem planowałyśmy z rozmachem wyjazd do pracy do Londynu. Rozmach był tym większy, im więcej piw zdążyłyśmy obalić. Pod koniec wieczoru, zaśmiewając się do rozpuku, przyjmowałyśmy nawet propozycje pracy jako osobiste asystentki księcia Karola, jeżeli oczywiście bardzo ładnie by nas poprosił.

Właśnie po jednym z takich zakrapianych wieczorów zadzwoniła do mnie Julka z propozycją nie do odrzucenia.

– Resztę znasz. – Spojrzałam znacząco na Prospera i ziewnęłam szeroko. – Przepraszam cię, padam z nóg. Gdzie jest łazienka?

– WC jest wspólne, na korytarzu – odpowiedział szybko Prosper, nie patrząc na mnie. – Miniaturowa kabina prysznicowa znajduje się w kuchni za kotarą. Akurat starczy miejsca dla małej, drobnej Agnies – uśmiechnął się szelmowsko, sprytnie ukrywając zakłopotanie.

– Drobnej! Mam sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu! – obruszyłam się. Czułam jednak takie zmęczenie, że było mi naprawdę wszystko jedno, choć wizja wspólnej toalety z obcym bądź co bądź współlokatorem napawała mnie lekkim przerażeniem.

– Jutro pokażę ci, gdzie zaczynasz pracę od poniedziałku – powiedział Prosper. – Na dziś wystarczy tych opowieści. Jestem pod wrażeniem. – Uśmiechnął się ciepło, po czym, życząc mi dobrej nocy, wyszedł z mieszkanka.

Wymknęłam się jeszcze cichcem chwilę po nim, aby skorzystać z toalety. Była mała i schludna, przy umywalce wisiał czysty ręcznik, a obok muszli klozetowej, na stojaku, znalazłam dwie rolki dobrej jakości papieru toaletowego.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się potem jeszcze wejść pod prysznic dla krasnoludków. Umyłam się w każdym razie szybko i z ulgą wskoczyłam pod moskitierę. Materac był miękki, a pościel czysta. Pachniała płynem do płukania o zapachu lawendy. Po krótkiej chwili zapadłam w twardy sen.

Do jutra w Amsterdamie

Подняться наверх