Читать книгу Zmuś mnie - Ли Чайлд - Страница 10

2

Оглавление

Motel był większy, niż się spodziewał. Piętrowy, w kształcie podkowy, trzydzieści pokoi i od groma miejsc na parkingu. W tym tylko kilka zajętych. Słowem – puchy. Pomalowane na beżowo, zdobione sztukaterią pustaki, pokryte brązową farbą żelazne schody i poręcze. Nic specjalnego. Ale robił wrażenie czystego i zadbanego. Paliły się wszystkie żarówki. Reacher bywał w gorszych.

Biuro mieściło się na parterze, za pierwszymi drzwiami po lewej stronie. Za biurkiem siedział kierownik. Niski, starszy gość z wielkim brzuchem i szklanym okiem. Podał kobiecie klucz do pokoju 214. Ta wzięła go i bez słowa wyszła. Reacher spytał o cenę.

– Sześć dych – odparł jednooki.

– Za tydzień? – upewnił się Reacher.

– Za noc.

– Sporo jeżdżę.

– To znaczy?

– Nocowałem w wielu motelach.

– No i?

– No i nie widzę tu nic, co byłoby warte sześćdziesiąt dolarów. Może dwadzieścia, ale na pewno nie sześćdziesiąt.

– Nic z tego. To drogie pokoje.

– Które?

– Te na górze.

– Mogę spać na dole.

– Nie chce pan mieszkać obok niej?

– Obok kogo?

– Pana przyjaciółki.

– Nie – odparł Reacher. – Nie muszę.

– Te na dole kosztują czterdzieści.

– Dwadzieścia. Puchy tu u was. Jeszcze trochę i wypadniecie z interesu. Lepiej zarobić dwadzieścia niż nic.

– Trzydzieści.

– Dwadzieścia.

– Dwadzieścia pięć.

– Niech będzie. – Reacher wyjął z kieszeni zwitek banknotów, odliczył dziesiątkę, dwie piątki i pięć jednodolarówek. Położył pieniądze na ladzie, a jednooki wymienił je na opatrzony drewnianym brelokiem klucz do pokoju 106, który z triumfem wyjął z szuflady.

– Na końcu korytarza, w rogu – powiedział. – Koło schodów.

Jak się okazało metalowych, co znaczyło, że będą głośno szczękały pod nogami chodzących w górę i dół ludzi. Nie najlepszy pokój. Małostkowa zemsta. Ale Reacherowi było wszystko jedno. I tak zaśnie jako ostatni z gości. Nie przypuszczał, żeby ktoś wrócił do pokoju po nim. Czuł, że prześpi spokojnie całą tę cichą równinną noc.

– Dziękuję – powiedział. Wziął klucz i wyszedł.

• • •

Jednooki odczekał pół minuty, podniósł słuchawkę i wybrał numer.

– Spotkała kogoś na dworcu – zameldował. – Pociąg się spóźnił. Sterczała tam pięć godzin. Przyprowadziła faceta tutaj i wynajął pokój.

W słuchawce sucho zatrzeszczało i jednooki odparł:

– Też duży. Kawał wrednego sukinsyna. Złapał mnie za jaja z ceną za pokój. Dałem mu sto sześć, ten w rogu.

Kolejne pytanie i kolejna odpowiedź.

– Stąd nie. Jestem w biurze.

Znowu suchy trzask, pytanie tym razem zadane innym tonem i w innej kadencji. Brzmiało bardziej jak rozkaz.

– Dobra – zgodził się jednooki.

Odłożył słuchawkę, z trudem wstał, wyszedł z biura, wziął krzesło ogrodowe z wolnej sto dwójki i zawlókł je na asfaltową ścieżkę, skąd widział swoje drzwi i te do pokoju 106. „Widzisz je?” – tak brzmiało pytanie. „No to rusz dupę i usiądź tam, skąd będziesz mógł obserwować go przez całą noc” – a tak rozkaz. Jednooki zawsze słuchał rozkazów, choć bywało, że niechętnie, jak choćby teraz, gdy ustawiwszy krzesło, zwalił się ciężko na niewygodny plastik. Noc na dworze. Wolałby robić coś innego.

• • •

Reacher słyszał szuranie plastiku po asfalcie, lecz nie zwrócił na to uwagi. Ot, przypadkowy nocny odgłos, nic groźnego, ani szczęk zamka strzelby wprowadzającego nabój do komory, ani syk wyjmowanego z pochwy noża, nic, co mogłoby zaniepokoić jaszczurczą część jego umysłu. Natomiast ta niejaszczurcza spodziewała się jedynie kroków obutych w sznurowane buty nóg, bo wyglądało na to, że spotkana na stacji kobieta ma mnóstwo pytań i szuka odpowiedzi. „Kim pan jest i po co pan przyjechał?”

Ale to było tylko zwykłe szur-szur po asfalcie, ani kroki, ani pukanie, dlatego nie zwrócił na to uwagi. Zdjął spodnie, ułożył je równo pod materacem, zmył pod prysznicem brud dnia i położył się. Nastawił swój biologiczny budzik na szóstą rano, przeciągnął się, ziewnął i zasnął.

• • •

Świt był doskonale złocisty, bez domieszki różu czy fioletu. Niebo miało kolor odbarwionego błękitu, jak stara koszula po tysięcznym praniu. Reacher wziął prysznic, ubrał się i wyszedł w nowy dzień. Zobaczył krzesło ogrodowe, puste i, co trochę dziwne, stojące na asfaltowej ścieżce, lecz nie przywiązał do tego wagi. Szedł metalowymi schodami najciszej, jak umiał, ostrożnie stawiając nogi, tak że zamiast głośno szczękać, stopnie głucho dudniły. Znalazł pokój 214 i zapukał do drzwi, stanowczo, lecz dyskretnie, jak boy w dobrym hotelu. „Budzenie, proszę pani”. Miała około czterdziestu minut. Dziesięć na przebudzenie, dziesięć na prysznic, dziesięć na dojście. Będzie na stacji na długo przed przyjazdem porannego pociągu.

Po cichu zszedł na dół i znalazł się na ulicy, w tym miejscu na tyle szerokiej, że mogła uchodzić za plac. Dla farmerskich ciężarówek, pomyślał, powolnych i niezdarnych, zawracających i manewrujących, by ustawiać się w kolejce do wielkich wag zbożowych, punktu odbiorczego i samych elewatorów. W asfalcie odcisnęły się bieżniki opon. Duża rzecz. Coś w rodzaju ośrodka rolniczego służącego miejscowej społeczności, która w tej części Ameryki mogła mieszkać w promieniu ponad trzystu kilometrów od miasteczka. Co wyjaśniałoby obecność sporego motelu. Farmerzy zjeżdżali się ze wszystkich stron i spędzali tu noc przed podróżą pociągiem do jakiegoś wielkiego miasta albo w drodze powrotnej. Może w określonych porach roku wszyscy przyjeżdżali tego samego dnia. Gdy w odległym Chicago zawierano kontrakty na przyszłe dostawy. Stąd trzydzieści pokoi.

Plac, szeroka droga manewrowa czy cokolwiek to było, biegła z południa na północ, od wschodu, czyli od prawej strony, ograniczona przez tory i błyszczącą infrastrukturę elewatorów, a od zachodu, czyli od strony lewej, przez coś, co wyglądało na główną ulicę miasta. Stał przy niej motel, była tam również jadłodajnia i sklep wielobranżowy. Dalej na zachód luźnym półokręgiem rozciągało się miasto. Słabo zaludnione. Rozległe, w wiejskim stylu. Tysiąc mieszkańców, może mniej.

Główną ulicą ruszył na północ, szukając szlaku, którym kiedyś ciągnęły wozy. Założył, że przecina ulicę od wschodu na zachód, inaczej nie miałoby to sensu. „Jedź na zachód, młody człowieku”. Podniecające czasy. Pięćdziesiąt metrów dalej, za ostatnim elewatorem, zobaczył przejazd kolejowy. I prostopadłą do ulicy drogę biegnącą dokładnie ze wschodu na zachód. Po prawej stronie świeciło poranne słońce, po lewej snuły się długie cienie.

Na przejeździe nie było szlabanu. Tylko czerwone światła. Stanął na torach i spojrzał na południe, skąd przyszedł. Na odcinku długości półtora kilometra – w tym bladym świetle dalej nie widział – nie dostrzegł żadnego innego przejazdu. Półtora kilometra na północ też nie. Co znaczyło, że jeśli miasteczko rościło sobie prawa do własnej arterii komunikacyjnej wschód–zachód, właśnie na niej stał.

Droga była dość szeroka, trochę wyboista, zbudowana z ziemi wybranej z płytkich rowów na poboczach. Pokryta poszarzałym ze starości grubym asfaltem, miejscami spękanym na brzegach, jak zastygła lawa. Idealnie prosta, od horyzontu po horyzont.

No tak. Mogąc jechać prosto, wozy jechały prosto. Dlaczego miałyby kluczyć? Nikt nie nadkłada drogi tylko dla zabawy. Prowadzący karawanę kierował się odległym punktem orientacyjnym, a pozostali jechali za nim. Rok później inny konwój znalazł ich koleiny, a dwa lata później ktoś naniósł szlak na mapę. W końcu, po stu latach tej zabawy, pojawili się robotnicy ze Stanowego Wydziału Budownictwa, a z nimi wywrotki z asfaltem.

Na wschodzie nie było nic do oglądania. Ani małego muzeum, ani marmurowego nagrobka. Tylko droga przecinająca bezkresne łany prawie dojrzałego zboża. Lecz w przeciwnym kierunku, na zachód od torów, droga biegła przez miasto – sześć przecznic niskiej zabudowy – prawie dokładnie przez środek. Narożna działka po prawej stronie wydłużyła się sto metrów na północ. Jak boisko futbolowe. Przedstawicielstwo firmy sprzedającej sprzęt rolniczy. Dziwaczne traktory i wielkie maszyny, wszystko nowiutkie i błyszczące. Po lewej, w małym budynku, kiedyś najpewniej zwykłym domu mieszkalnym, był sklep z artykułami weterynaryjnymi.

Reacher zawrócił i czując na plecach ciepło letnich promieni porannego słońca, ruszył starym szlakiem przez miasto na zachód.

• • •

Jednooki kierownik motelu wybrał numer i zameldował:

– Znowu tam poszła. Czeka na poranny pociąg. Ilu oni jeszcze przyślą?

Odpowiedział mu długi plastikowy trzask w słuchawce, tym razem ani pytanie, ani rozkaz. Kilka słów wypowiedzianych łagodniejszym głosem. Dla zachęty. Albo dla wsparcia.

– Dobra, jasne – mruknął jednooki i rozłączył się.

• • •

Reacher przeszedł sześć przecznic tam i z powrotem i zobaczył dużo rzeczy. Widział domy mieszkalne i domy przerobione na biura, centrale nasienne, centrale handlu nawozami sztucznymi i przychodnię weterynaryjną dla dużych zwierząt. Widział jednopokojową kancelarię prawniczą. Stację benzynową na skrzyżowaniu ulic, lokal do gry w bilard, sklep z piwem i lodem, sklep, w którym sprzedawano tylko gumowe kalosze i gumowe fartuchy. Widział pralnię samoobsługową, zakład wulkanizacyjny i sklep z podeszwami samoprzylepnymi.

Nie zobaczył muzeum ani pomnika.

Co jeszcze nic nie znaczyło. Ani jednego, ani drugiego nie zbudowano by przy głównej ulicy. Jeśli już, to trochę dalej, w głębi miasta, z szacunku i żeby dłużej postało.

Skręcił w boczną uliczkę, schodząc ze szlaku. Chociaż miasto rozrosło się w półokrąg, ulice krzyżowały się pod kątem prostym. Niektóre działki były cenniejsze od pozostałych. Jakby gigantyczne elewatory wytwarzały własną siłę grawitacyjną. Najdalsze zakątki były niezagospodarowane. Natomiast bliżej centrum domy stały jeden obok drugiego. Na pierwszej ulicy za szlakiem zobaczył jednopokojowe domki, przerobione najpewniej z dawnych szop czy garaży, i rozkładane stragany dla tych, którzy poświęcili część działki na uprawę warzyw i owoców. Był tam również skład pocztowy z oddziałem Western Union, MoneyGram, FedExu, UPS-u i DHL-u, a także z faksem i punktem kserograficznym. Tuż obok mieściło się biuro dyplomowanego księgowego, lecz robiło wrażenie opuszczonego.

Ani muzeum, ani pomnika.

Mijając po drodze niskie budy, zakład naprawy silników wysokoprężnych i niezabudowane działki porośnięte cienkim jak włos zielskiem, obejrzał wszystkie posesje, jedną po drugiej. Wyszedł na drugim końcu głównej ulicy. Zwiedził pół miasta. Wciąż ani muzeum, ani pomnika.

Wtedy zobaczył poranny pociąg. Zgrzany, zniecierpliwiony i strapiony, że musi się zatrzymać. Reacher nie widział, czy ktoś wysiadł. Za dużo zabudowań.

Był głodny.

Poszedł prosto przed siebie, przeciął drogę manewrową, minął sklep wielobranżowy i doszedłszy do miejsca, z którego wyruszył, wstąpił do jadłodajni.

• • •

A wówczas dwunastoletni wnuczek kierownika motelu wpadł chyłkiem do sklepu i podbiegł do automatu telefonicznego tuż za drzwiami. Wrzucił monetę, wybrał numer i powiedział:

– Przeczesuje miasto. Śledziłem go. Czegoś szuka. Ulica po ulicy.

Zmuś mnie

Подняться наверх